Popiół/Część II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Roma, i czerwca.

„Małgosiu moja!
„Przed chwilą otrzymałem list twój i śpieszę ci odpowiedzieć. Jestem jak oszołomiony. W tych dniach kilkakrotnie brałem pióro do ręki, chcąc pisać do Ciebie, lecz nie mogłem. Tyle ci mam do powiedzenia. Zmieniłem mieszkanie. Onegdaj posprzeczaliśmy się z B. D., którego zastałem w objęciach starszej córki naszej gospodyni, a wiedziałem, że ma romans z młodszą. Oburzyłem się na podobną ohydę, złajałem go, wyniosłem się z kamienicy przy placu della Consolazione. Zresztą było to za daleko od uniwersytetu. Cała podróż, niedogodna przy obecnych upałach“.
„Z D. pogodziliśmy się zaraz nazajutrz, gdyż go spotkałem na ulicy, przy której obecnie mieszkam. Zapewne szukał mnie, chociaż się tego zapierał. Jest mi tu bardzo dobrze. Gospodyni, rodem z Sardynii, — mówi, że się urodziła w Nuoro — dobra, sympatyczna, pobożna, ma o mnie macierzyńskie starania tak dalece, że ustąpiła mi własny pokój, czekając wyjazdu prześlicznej Angielki, po której mam zająć tu pokój”.
„Panna ta zadziwiająco do ciebie podobna. Błagam cię jednak, byś nie była o nią zazdrosna, a to z wielu powodów: 1; żem zakochany po uszy w pewnej panience, w Nuoro, 2) że miss opuszcza Rzym za tydzień, 3) że zaczytuje się od nocy do rana i od rana do nocy, 4; zaręczona, 5) jestem pod specyalną strażą talizmanów przeciw pokusom wszelakim, pod opieką wszystkich świętych aniołów i patronów, których obrazkami zamieszkała przezemnie izdebka zawieszona jest od góry do dołu, i „duszyczek”, przed których obrazkiem, jak dniem, tak nocą płonie lampka, podobna sama do skwierczącej w czyścu „duszyczki”. Otóż i palnąłem jedno z tych głupstw, które dowcipami nazywasz”.
„Chcę jeszcze dodać, że są tu inni lokatorowie. Zmieniają się. Obecnie mamy sekretarza z ministeryum wojny, krawca z Piemontu, wielkiego eleganta i komisanta Francuza, sypiącego dowcipami, jak gradem. Przypomina mi nader sławetnego pana Franciszka Coschide, z Nuoro, twego wielbiciela“.
„Wczoraj naprzykład pomiędzy Angielką i krawcem wszczęła się po angielsku dysputa o tem, czy Boerowie mogą rościć pretensye do niezależności, a ów pan Kilbert rozpowiada mi w specyalnym jakimś dyalekcie, włosko-francuskim, jak siłą sugestyi wywołał bujny porost włosów na głowie jednego ze swych synów, drugiego wzrost przyśpieszył o cały centymetr, poczem dziecko rozwijało się normalnie”.
„Gospodynię naszą zowią Maryą Obinu. Trzyma starą kucharkę, rodem z Sardynii, która, chociaż od trzydziestu lat zamieszkała w Rzymie, nie mnie ani słowa po włosku. Biedna zia[1] Barbara! Wyrwano ją, że tak rzec można, z gruntu rodzimego, uwiózł ją z Sardynii przed laty, despotyczny gospodarz, kapitan od dragonów, jak utrzymuje, na którego samo wspomnienie drży dotąd. Lituję się nad biedactwem, czarne to, małe, niby jana[2] zachowuje niby relikwie w kuferku, narodowe szaty, sama odziała się tymczasem w stare suknie, kupione u tandetnika na Campo di Fiori i kapelusz będący chyba spuścizną po Józefinie Bauharnais, pierwszej żonie Napoleona. Często zaglądam do ciemnej, dusznej kuchni. Prowadzę z ciotką Barbarą długie, w dyalekcie naszym rozmowy. Wspomina, płacze, pyta o tego, owego, o to, o tamto i marzy — biedna stara! o powrocie w ojczyste strony, bojąc się przy te, jak ognia, morza, które wyobraża sobie zawsze wzburzone tak, jak onego jedynego razu, gdy je przebywała. O Rzymie niema najmniejszego wyobrażenia. Miejsce to „święte” i tyle, zresztą, miejsce równie straszne, jak „święte, gdzie śmierć niechybna pod kolami rozbieganych wozów czyha na przechodniów. Tramwaje robią na niej wrażenie apokaliptycznych smoków, „jeleni“, jak mówi, gdyż jelenia na żywe nigdy nie widziała oczy, a o skokach i susach jelenich nasłuchała się w młodości, w rodzinnym kraju. Do Panteonu nie chadza na mszę, gdyż otwór w sklepieniu kopuły przypomina jej wioskowe kominy, rozśmiesza i płoszy nabożny nastrój. Pytała mnie, czy pieczemy jeszcze chleb w domu, a gdy powiedziałem jej, że tak, rozpłakała się, myśląc o błogich dniach, gdy w rodzicielskiej chacie stawiano dzieżę. Pytała mnie, czy żyją jeszcze owczarze i czy jadają, siedząc na ziemi, pod drzewami? Wspomnienie Wielkiejnocy, spędzonej przed czterdziestu laty, w pasiece, w Goccano, łzy jej wyciska. Staruszka nie może ścierpieć. Angielki, a ta znów patrzy na starą kucharkę, jak na przedpotopowe, zagadkowe zjawisko, na istotę dziką, prymitywną. Czasem stara, drżącym głosem przyśpiewuje rodzime piosenki, najczęściej zawodzi pogrzebowe treny, które dotąd są w użyciu w Nuoro. Wieczorem pani i sługa odprawiają różaniec w dyalekeie. Odpowiadani im czasem z mojej izdebki, a wówczas stara przerywa pacierze klnąc mnie na dobre:
Su diaulu chi ti ha fato“ Synu dyabelski! — woła — Zia Varvara! — upomina ją jej pani — zwaryowałaś! A stara odpowiada: „Lepiejbyście nakazali milczeć temu niegodziwcowi”.
Basta! Małgosiu! Małgosiu moja śliczna! Mówmy o czem innem. Tu już gorąco, wieczorem tylko odświeża się powietrze. Dnie całe uczę się, uczę zawzięcie, raz, że to jest moją powinnością, powtóre, że mi to największą sprawia przyjemność. Chodzę do uniwersytetu, zwiedzam biblioteki tak pilnie, jak żaden chyba z moich kolegów, to też dobrze jestem widziany od profesorów. Wieczorami chodzę brzegiem Tybru, zapatrzony w wody biegnące, zadając sobie tysiące płonnych pytań: czem jest woda i tem podobne. Nie prawdą jest, Małgosiu moja! jakoby Tyber był złoto blady. Nie wiem dla czego uchodzi za blondyna, bywa żółty, ziemisty, najczęściej zielonkawy, rzadko kiedy błękitny. Czasem gładki i spokojny, odzwierciadla szeregi latarń ulicznych, mosty, miesiąc na niebie i bieg jego podobny bywa do szlifowanych marmurów. Chodząc nad rzeką myślę o mej miłości dla ciebie równie głębokiej, cichej, nieprzebranej. Czemuż nie jesteśmy razem, Małgosiu moja! Sama myśl o tobie upiększa rzecz każdą. Czemże by mi były te wody, gdybym choć raz ujrzał odbite w nich twe oczy ukochane! Kiedyż, ach kiedyż spełnią się sny nasze, pragnienia! Często mi się zdaje, że już tak dłużej, zdala od ciebie, żyć nie potrafię... serce zamiera w piersi... ożywiam się się na myśl że ujrzę cię za dwa miesiące.”
„Małgosiu! życie ty moje, ukochanie! Jedyna! Nie mogę ci wyrazić uczuć moich. Na to chyba słów niema w mowie ludzkiej. Ognisko to nie wygasłe, co mnie przepala, pragnienie, co u jednego, jedynego źródła ugaszonem być może. Tyś tem źródłem czystem, świeżem w ogrodzie rozkoszy do których rwie się cala ma dusza, spragniona, miłości i ideału. Jakżem samotny na świecie! Małgosiu, Małgosiu moja tyś mi światem całym, wszystkiem i gdy wnikam w tłum ludzi nieznanych mi, obcych zdaje mi się, że mię zalewa morze rozwdzięczone biciem serc niezliczonych, nad któremi ty sama panujesz.”
„Są dni, po otrzymaniu listu od ciebie, w których promienieję szczęściem, dumą. Zdaje mi się, żem dościgł najwyższych, zawrotnych szczytów i dość mi wyciągnąć ramiona, by pochwycić najjaśniejszą z gwiazd, gwiazdę losu mego, ciebie! Serce radości pomieścić nie zdoła. Czuje zawrót głowy i lęk nagły rotwierających mi się pod stopami przepaści, utracenia gwiaździstego mego nieba. Cóż bym począł bez ciebie, gwiazdko ty moja przewodnia? Ach! nie wiesz, nie pojmujesz, jakeś okrutna, gdy mi piszesz, żeś zazdrosna, o piękne, rozumne, wykształcone kobiety które spotykać mogę w Rzymie. Jestże pod słońcem kobieta czy anioł, co by mi ciebie przysłonić mogła? Tyś życiem mem, teraźniejszością, przyszłością, ojczyzną, marzeniem, esencyą tajemniczą, wypełniającą po brzegi, pustą bez ciebie życia czarę. Tak, lubię przedstawiać sobie życie jako czarę, którą musimy ustawicznie do ust chylić. Dla iluż czarna ta próżna... iluż spija z niej pianę samą... ilu zamiera z pragnienia, ilu upija się z pragnienia, ilu upaja się na darmo, iluzyą. Dla niektórych szczęściem jestem w liczbie tych ostatnich, czara może byc czystą, ożywczą i zawierać ambrozyę niebiańską.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Przerwałem list, gdyż odwiedził mię Daga. Boi się kompromitacyi z córkami gospodyni i chciałby się tu przenieść... Zobaczymy. Pomówię o tem z gospodynią, gdy wróci z miasta. Nie chowam urazy, gdyż bądź co bądź, obraza — jak mawia monsieur Kilbert, nie istnieje w rzeczy samej. Jeśli mię kto, mawia, nazwie złodziejem cóż to mię obchodzić może. Wybryk wyobraźni, złośliwości lub zawiści.”
— Czy — spytałem jegomościa — i obicie kijem nie jest obrazą?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Wracam do przerwanej z tobą, Małgosiu moja, rozmowy, cały wzburzony jeszcze zwierzeniami ciotki Barbary. Opuściła mię przed chwilą. Weszła była do mego pokoju pod pretekstem przyniesienia wody i powiedziała mi, że zna Battistę Daga, widywała go też kilka razy, u padrony.
„Opanowały mię podejrzenia, gdyż słyszałem coś o nie budzącej zaufania przeszłości Maryi Obinu. Chciałem wyspowiadać kucharkę, lecz stara zacięła usta, niechąc odpowiadać. Groziłem, że ją oskarżę Battyście, potem obiecywałm zawieźć z sobą na wakacye do Sardynii, do której tęskni od lat wielu. Poskutkowało. Wyznała mi, że Marya Obinu, pozostawiła w Sardynii synów, z których jeden adoptowany został przez pewnego bogatego wieśniaka. Otóż Barbara wnosi, że synem tym mógłby być Battista Daga.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Anania przerwał pisanie, ostatnią stronnicę kreślił automatycznie, sam nie wiedząc co robi, tak dalece wzburzony był i wzruszony. Czytał i odczytywał machinalnie ostatnie słowa. Mała, czarna mrówka spacerowała po ćwiartce papieru. Patrzył na nią z podziwem. Czem jest żyjątko drobne, mrówką zwane? Po co to żyje? Dość dotknięcia palcem, by zdusić, znicestwić. Po co dusić, znicestwiać... istniejeż wolny wybór, wolna wola?
W tym czasie właśnie, chociaż uczęszczał pilnie na lekcye Ferri’ego, wierzy! jeszcze w to, co liberto abritrio się zowie i często nawet bawił się w popełnianie małych przestępstw, robił rzeczy, które uważał za naganne, w celu jedynie przekonania samego siebie, że czyni to z wolnej i nieprzymuszonej woli. Tym razem pozwolił przejść mrówce spokojnie i skryć się pośród książek. Nie domyślała się biedaczka, jakiego uszła niebezpieczeństwa. Podarł potem ostatnią stronice listu do Małgosi i z czołem, oparłem na dłoni, odczytywał pierwsze stronnice, a w miarę jak czytał, czuł, że mu gorycz zalewa duszę.
— Tak! — myślał — zanadtom się wysoko wzbijał, do gwiazd wyciągałem ramiona, niepomny przepaści czyhającej na mnie. Nie. Nie. Nie — ciągnął wstrząsając gwałtownie głową i dłonią ściskając czoło. — Co mi tam. Moją może być matką i Battisty Daga i innych wielu... Czemu mi jednak Daga nigdy o tem nie wspomniał? A po cóż miał wspominać? Żadnych mi zresztą nigdy nie czynił zwierzeń. Teraz... wszak tu teraz chce zamieszkać... U Boże! O Panie, jestemże synem Maryi Obinu? Wszak zna całe me życie; opowiedziała je na swój sposób tej wiedźmie starej. Barbarze, opowiedziała, że zostałem przybrany za syna przez bogatego pana... I innych jeszcze ma synów w Sardynii? To, to już kłamstwo, nieprawda! Wszak wyjechała zaraz po odprowadzeniu mię do Nuoro. Zmyśla, umyślnie zmyśla, by oszukać!... Boże mój! Boże!
Szlochał bez łez! wstrząsając z bólu głową; nagle porwał się na nogi blady, sztywny, ze szklistym wzrokiem.
— Muszę wyjść! dowiedzieć się! I ta lampka płonąca przed „duszyczkami” i te obrazki, świętości... obłudnica! Zedrę ci maskę z twarzy, zdepczę cię, zabiję, gdyż zgubą jesteś moją i tej szlachetnej, wzniosłej, czystej dziewczyny....Małgosiu!. Małgosiu moja!
Porwał list pisany przed chwilą, w oczach jego było szaleństwo... po chwili opadł na krzesło, czołem uderzył o stół... jakżeby rad je rozbić... zapomniałby, przestał myśleć...
Czuł się upokorzonym, nędzarzem, pokrytym błotem on, ciało ciała, krew krwi sprzedażnej swej matki, nie godnym był oczu podnieść. Wspomnienia cisnęły mu się w płonącej głowie. Przypomniał sobie bohaterskie postanowienie szukania, odnalezienia zbłąkanej, zwrócenia na dobrą drogę; przypomniał litość, co mu wówczas zalewała serce, pragnienie, potrzebę ofiary, dla niej, nią.
I wszystko to daremnie. Czcze słowa! Puste uczucia! Wszystko, by wzniecić te burzę straszną, wewnętrzną, wśród której były błyski zbrodniczych myśli:
— Zabiję ją — myślał a intensywnością uczucia zbrodni był winien bardziej, niż inni czynem bywają.
I przypomniał sobie ów błogi jakiś spokój, którego zażywał pod dachem Maryi Obinu. Podniósł głowę, tknięty myślą, że przez cały tydzień, odkąd zamieszkał iście klasztorną celkę Maryi, ani przez chwilę, w głębi samej swego sumienia nie wątpił że jest jej synem a widok życia jej skromnego i pracowitego, napełniał go szczerą radością. Od pierwszego na nią spojrzenia pewien był, że jest jego matką. Wówczas horyzonty mu się rozjaśniły, z serca spadł długo tłoczący je ciężar, czuł jakgdyby mu skrzydła strzelały z ramion, wzbijał się ku gwiazdom jasnym...
I chociaż kobieta, czy to pod wpływem tajemniczego jakiegoś lęku, czy dla ukarania samej siebie, czy dla zachowania miłej sobie swobody, czy przez inne jakie wyrachowanie, nie przyznawała się doń, nie czuł goryczy w sercu, wyrzekał się bez żalu matki, której przyszłość była zapewniona, teraźniejszość uczciwa, przeszłość odkupiona. Nie potrzebny jej był a nie mogąc uszczęśliwić jej, po cóż miał szkodzić, w życie jej wchodzić? Od misyi swej mógł odstąpić spokojnie, z zadowolonem sumieniem. Okrutna zagadka rozwiązała się sama przez się, mógł teraz iść swą drogą w przyszłość... w szczęśliwą przyszłość. Zdawało mu się, że zadanie swe spełnił samem pragnieniem spełnienia, a wysiłek ten kosztował go tak bardzo, zdawał się tak heroicznym, że mu całą duszę wypełnił dumą i zadowoleniem. Tak, gwiazdy bliskie były... Byle je pochwycić... W tem... roztworzyła się przepaść... A! wszystko kłamstwem było, ułudą, wszystko dokoła niego i w nim samym... snem niepochwytnym o tem, co życiem być miało... Kłamstwem ziemia i kłamstwem gwiazdy same.
— Łudzę się jeszcze może. — myślał — może się mylę.... a może... może Marya Obinu nią nie jest... Nie ta, to inna! istnieje przecież gdzieś i woła na mnie... Wrócić na drogę raz już przebytą, znów szukać bliskiej czy dalekiej, pokutującej czy grzesznej, żywej, czy zmarłej... o, gdybyż zmarłej!
Czekał z gorączkową niecierpliwością powrotu gospodyni z miasta, a dla uspokojenia się analizował uczucia swe, instynkty, które nim kierowały. I tak, jak to nieraz już bywało, przekonywał się i teraz, że ból, którego doświadczał, pochodzi z rozdwojenia samej istoty jego duszy.
Jednym zasadniczym jej rysem było to, że był dzieckiem pełnem fantazyi, wygórowanej tkliwości, uczuć, o smętnym nastroju, chorem. Dotąd pozostało w nim wiele z chłopca, co śród gór rodzimych marzył o krajach dalekich, nieznanych; w domu olejarza śnił o wycieczkach i nigdy nie dokonanej ucieczce, chłopca w Cagliari, zalewał się łzami na samo przypuszczenie, że Marta Rosa mogła być jego matką.
Drugim rysem było usposobienie normalne, umysł żywy zdolnego i pracowitego chłopaka, który wyrósł z chorowitego dziecka, pewna trzeźwość, dostrzegająca wcześnie marność dręczących go widziadeł. Walczył z niemi, rozumiał ich nicość, lecz pozbyć się nie mógł.
Kontrasty te zcierały się w nim, nie dając mu spokoju ni we dnie, ni w nocy. Dziecko marzycielskie i nielogiczne, ofiara i tyran własny brał górę. Pragnął wiedzy, prawdy bezwzględnej a cierpiał w próżności, miłości w samej nadziei doścignięcia zamierzonego celu. Nieraz zadawał sobie pytanie czy cierpiałby tyle nad tem wszystkiem, gdyby nie wzgląd na Małgosię? Sumienie odpowiadało mu „tak.”
Pod wieczór Marya Obinu wróciła z miasta.
— Pani! — zawołał student, skoro ją zoczył, — Pani Maryo! wejdź tu proszę natychmiast, mam ci coś powiedzieć.
— Co takiego? — spytała, wchodząc.
Odziana była, jak zwykle, w czarną suknię, lecz na głowie miała stary fioletowy, aksamitny kapelusz. Zdyszała się, wchodząc na wschody, policzki miała nieco zarumienione i czoło zroszone potem.
— Co pani jest? — spytał Anania.
— Mnie? nic zgoła — odparła zdziwiona, a zauważywszy, że ściemniło się dodała ze zwykłym swym uśmiechem: — Czemu pan nie zapali światła? Co mi pan ma do powiedzenia?
— Niechże się pani przebierze. Powiem potem.
Poznała się na ostrym tonie i na zmieszaniu studenta, a że się zrana uskarżał na niezdrowie, spytała troskliwie:
— Niedobrze panu? Gorąco, bo tu udusić się można. Co, co mi pan powie?
— Ależ niech się pani przebierze — mówił niecierpliwie student, pocierając zapałką o ścianę.
— Nie warto, potem, słucham.
Ebbene — myślał Anania, drżąca ręką trąc daremnie o ścianę zapałki, może i lepiej zajść ją znienacka, zanim będzie miała czas porozumieć się z tą starą małpą, Barbarą.
— Gdzież jest świeca? — począł. — A tu! proszę poczekać... A! przychodził ten, ten su diaulu chi l’a fattu, syn dyabelski... Gdzież świeca, zapalam!
Wzniósł szybko głowę, wpatrując się bystro w kobietę. Stała spokojna, wyczekująca.
— Przychodził ten tam — ciągnął zaciskając zęby — student Sardyńczyk, Battista Daga. Chce nająć pokój. Pewnie się znajdzie, co?
— Zobaczymy — odrzekła jaknajspokojniej Marya Obinu. — Na kiedy potrzebuje?
Anania niecierpliwił się — wybuchnął.
— Znasz go! znasz!
— Ja? wcale nie.
Zia Varvara mówiła, że go tu nie raz widywała.
Maria Obinu wzniosła brwi, musíala coś sobie przypominać. Nagle twarz jej poczerwieniała w oczach zapaliły się ognie.
— Słuchaj — rzekła z niezwykłą siłą — powiedz koledze swemu, temu blademu, z nosem nieco krzywym, z twarzą do grzechu śmiertelnego podobną, powiedz mu, że w domu moim nie ma dlań miejsca.
Zdumienie Anania granic nie miało.
— Ale czemu? Czemu? Opowiedz mi proszę. Nic nie wiem, chcę wiedzieć. Wprawdzie przez pół roku zamieszkiwałem we wspólnym z nim pokoju, lecz nie wiem, doprawdy, nie wiem, kim jest, co porabia... powiedzże mi?
Anania oparł się o stół, przez nieuwagę zbliżając świecę do ściany, na której wisiał kalendarz.
— Nic nie mam do powiedzenia — odrzekła chłodno kobieta — z życia i czynów moich nie zdaję sprawy nikomu. Zostawcie mię w spokoju. Żyję z pracy, nic nikomu nie jestem winna i uczciwszą jestem może od niejednej kobiety, przed którą panicze odkrywają głowy, kłaniając się nizko. Ach! — ciągnęła, wzdychając głęboko — ciężkie życie, długie i wam młodym da się nieraz ono we znaki. Poznacie świat! poznacie ślady wężów jadowitych na drogach życia. Każdy natrafi na kamień, o który się potknie. Wielu, wielu, signor Anania, jest takich, co, potknąwszy się padają, a upadłszy nie powstają; wielu, co rozbija sobie głowę. Ci, szczęśliwi, umierają na miejscu... najszczęśliwsi... Lecz Pan w miłosierdziu swem niezgłębiony... tak nas uczy wiara nasza.
Przyłożyła dłoń do piersi, westchnęła głęboko.
— Udaje, clhce mię oszukać — myślał Anania.
— Słowo honoru! — zaśmiał się ironicznie — nic nie rozumiem z tego kazania. I wszystko to z powodu Battista Daga; w czem zawinił, czem panią obraził? Niechże mi pani powie?
— Odstaw pan świecę, kalendarz już się pali! — Zawołała kobieta, rzucając się gwałtownie ku stolikowi! — A! Santa Marya! gubisz mię, rujnujesz!
Anania szybko odstawił świecę i grubą książką zdusił róg tlejącego już istotnie kalendarza.
— Głowa bo! Dotknie mię pewnie co złego! — wołała kobieta, targając nagłe zwisający mu na czoło kosmyk włosów.
— Pani! Co pani robi! pani zwaryowała, czy też pani żartuje, co to za żarty — zawołał Anania, a w pamięci mignęła mu błyskawicą, dawna, bardzo dawna scena. Kuchnia ciemna, dymna, z wiszącym na ścianie płaszczem bandyty i Ola zbolała nędzą, nieszczęściem, skwaszona, targająca za włosy smętne dziecko. I dziwne, zamiast rozdrażnić, wspomnienie to wzruszyło go do głębi.
Porwał dłoń kobiety i zatrzymał silnym uściskiem w swej dłoni. Była to ta sama ręka, co mu targała włosy w Fonni, wiodła go w Nuoro do olejarni i progu ojcowskiego domu, onego pamiętnego wieczoru?
— Głowa! oj głowa! — wołała kobieta — gdybym tu nie była byłoby nieszczęście... no. Skończyło się na niczem. Mogę odejść.
Ale Anania silniejszym uściskiem, dłoń jej przytrzymał. Podniósł głowę.
— Zdaje mi się — wymówił półgłosem, rozważnie — że rękę tę znam... zdawien dawna... targała mię za włosy, biła po twarzy, pieściła...
— Oszalałeś chyba, signor Anania — zawołała kobieta, targnąwszy gwałtownie ręką.
— Pani Maryo — ciągnął Anania, nie spuszczając oka z nieco zmieszanej i wyrywającej z jego dłoni ręce, przypatrującej mu się koine ty. — Czy wierzysz w duchy? Nie. Istnieją jednak i wierzyć w nie trzeba. Co do mnie wierze. Co nocy nawiedza mię duch jeden przyjazny i poucza wielu rzeczy, między innemi upewnia mnie, że... jesteś moją matką...
Kobieta roześmiała się^ nie bez przymusu, jakgdyby się otrząsła z jakiegoś przestrachu! Odepchnęła studenta, co brał się na taki sposób, by ją rozczulić. Niemądry! Zresztą gdyby naprawdę matką jego była, zmieszała, by się spostrzegłszy, że wie o tem lub się tego domyśla. Siniała się, otrząsając się mimowolnie z lęku duchów, których wywołał, a w które, bądź co bądź, Marya Obinu wierzyła!
— Nie! — pomyślał — szalony jestem, tysiąckrotnie szalony.
A ona, niby znając jego myśli, z śmiechem mówiła:
— Szalony! naprawdę szalony! Radabym być twą matką, mieć takiego syna!
Z kuchni dochodził głos Barbary. Wołała na gospodynię.
— Ach! ile tu tracę czasu! — Zawołała Marya Obinu odchodząc, a Anania przyczesywał sobie przed lusterkiem potargane włosy.
— Co mam odpowiedzieć studentowi Daga? — spytał, wpatrując się w lusterko.
— Niech przyjdzie gdy będę w domu, a zrzucę go ze schodów. Rozumiesz?
— Nie nie rozumiesz ładny chłopcze — zamruczał do własnego w lusterku odbicia i rzucił się za odchodzącą.
— Pani! — wołał — chwilę! Bogdaj cię! Wytłumacz mi wreszcie, co wszystko to znaczy. Zatrzymaj się.
Lecz gospodyni znikła w mroku korytarza, rospinając pasek i dysząc ciężko z gorąca i gniewu.
— Chwilę, chwilę! — wołał — posłuchaj proszę... Nie było odpowiedzi.
— Ha! rozumiem, domyślam się, — myślał Anania, zamykając drzwi za sobą — musiał obrazić ją zuchwałą propozycyą. Głupcze! Zuchwalcze bezczelny... Co mi tam. Każdemu wolno być dziwakiem.
Stanął przed lusterkiem.







  1. Zia — ciotka.
  2. Jana — babulka, wiedźma, a może wróżka przeznaczeń, wedle sardyńskich tradycyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.