<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Popiół |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Cenere |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Część II Cały tekst |
Indeks stron |
Tak, miał racyę Battista Daga, stare bajki racyę miały, kości były rzucone. Policy a na prośbę i żądanie Anania Atonzu, studenta rodem z Sardynii, zajęła się poszukiwaniem Rozalii, vel Oli, Derios i pod koniec marca dała znać studentowi, że pod takim to numerem, przy via del Seminario, na najwyższem piętrze, zamieszkuje kobieta, rodem z Sardynii, której rysopis odpowiada udzielonemu przez studenta rysopisowi Oli.
Kobieta ta kazała się nazywać Maryą Obinu, rodem była z Nuoro, a od czternastu lat przebywała w Rzymie. Z razu wiodła życie nieco... podejrzane, lecz od lat kilku uspokoiła się, wiodła życie porządne, pozornie przynajmniej, utrzymując umeblowane pokoje, rodzaj familijnego pensyonatu.
Ananię wiadomość ta nie zbyt wzruszyła. Szczegóły były prawdopodobne! nie przypominał sobie dobrze rysów matki, wiedział tylko, że była urody słusznej, bruneta z jasnemi oczyma. Kobieta znana pod nazwą Obinu była też słusznego wzrostu, bruneta, z błękitnemi oczyma, a zkądinąd Anania pewnym był, że nazwisko Obinu, nie znane jest w Nuoro i nikt tam nic nie wie o żadnej Maryi, utrzymującej umeblowane pokoje w Rzymie. Szło więc o fałszowanie nazwiska lub pochodzenia... Bądź co bądź Anania czuł, pewien był, że kobieta znana policyi pod imieniem Maryi Obinu, nie jest, nie może być jego matką: Rozalią Derios. Pewność tę czerpał w przeczuciach i uspakajał się myślą, że Oli nie było w Rzymie, skoro prefektura znaleść jej nie mogła. Spełnił swe zadanie; mógł teraz spokojnie tu pozostać. Po dniach i miesiącach przygnębienia i moralnego naprężenia, odetchnął swobodnie.
Wiosna wtargnęła nawet na wązki, mroczny dziedziniec kamienicy przy placu della Consolazione, do tej studni żółtawej, wypełnionej kuchennymi wyziewy, głośnemi rozmowy służących i świegotem uwięzionych w klatkach kanarków. Powietrze ciepłe było i zarazem dziwnie świeże. Po zefirach nieba przepływały różowe obłoczki, z powiewem wiatru dolatywały wonie bzu i fijołków.
Oparty o roztwarte okno, Anania doświadczał tęsknoty głębokiej, lecz nie gryzącej. Zapach fijołków, obłoczki zaróżowione, mknące pod lazurami firmamentu, powietrze ciepłe, wiosenne, wszystko przypominało mu ziemię rodzinną, szerokie tam horyzonty, obłoki, kładące się na szczytach Orthobene, czepiające się sosen i pinii zielonych. Myślał o lasku na Monte Urpino, o samotności i ciszy skłonów zasłanych fijołkami i irysami liliowemi, myślał o tajemniczych szmerach dolin pod okiem jeno gwiazd drżących na nieboskłonie. Na tle tych wspomnień roztęsknionych, rysowała się postać wdzięczna Małgosi. Zdawało mu się, że widzi drobne jej nóżki, zatopione w wysokich trawach łąk kwietnych, rodzimych, włosy podobne do roztopionego bronzu, w słońcu wiosennem palące się o metalowych odbłyskach.
Wiosna rzymska wzruszała go o tyle, o ile rozbudzała wspomnienia tamtej wiosny na wyspie rodzimej. Tu wywierała na nim wrażenie czegoś sztucznego raczej, o zachodach słońca nazbyt już barwnych, o zbytecznem nagromadzeniu kwiatów i woni. Piazza di Spagna, u monumentalnych schodów, wiodących do Trinita di Monti, zdawał się jednym koszem kwitnących roślin. Drzewa na Pincio pokrywały się gęstym kwieciem; ogrody willi Borghese mieniły od tfijolków i renonkułów; ze ścian wysokich, w najciaśniejszych bogdaj zaułkach, opadały zwoje liliowych glicyn, i zielone wianki pilących się różyczek żółtych, mikroskopijnych; starożytne ruiny pokryły się pyszną purpurą niezliczonych maków polnych! Z dróg, przerzynających Kampanię, z via Appia, Nomentana, Salaria, silne i piękne, jak karyatydy, kobiety, wchodziły do miasta proste, o rzeźbiarskich kształtach i ruchach, niosąc na nieruchomych głowach olbrzymie kosze fijołków lub maków pąsowych. Przekupnie, na Piazza di Spagna, wyciągali ku przechodniom, forrestieri, cudzoziemcom, ramiona, uginające się pod ciężaremo okwieconych gałęzi migdałów i brzoskwiń. Było tego tyle i tak wiele, że się aż zdawało Ananii sztucznem nagromadzeniem na jakieś święto doroczne, na jarmark wiosenny.
Jakże inaczej bywało tam, daleko, za morzem, na Zachód. Anania przypomniał sobie dzieciństwo swe sielskie, pastwisko, porosłe wysoką, chwiejną trawą, ptaszki, kwilące w gąszczu krzaków, cichy szmer strumieni, rwący szum górskich potoków, tańce i susy cieląt i jagniąt, źrebiąt i zajączków na miedzy w cieniu olbrzymich dębów, czczonych jak bożyszcza przez owczarzy Barbagii. Przypominał drzemki słodkie w zagłębieniu skał, okrytych mchem miękkim, w znojne południe, na posłaniu z pierwiosnków i paproci, czombrów i mięty, przy żurczeniu miliardów kryjących się w trawach żuczków, brzęczeniu miriad pszczół zawieszonych na słońca promieniu, nad rozkwieconem zielem, z którego czerpią miody wonne a gorzkawe, jak sama istota ducha Sardynii.
Anania myślą przenosił się w tamtą, rodzimą, sielską wiosnę i nią się to napawał, siedząc, godzinami całemi, oparty o okno swej izdebki, zapatrzony w zaróżowione obłoczki, mknące pod głębokim lazurem rzymskiego nieba. Wyobrażał sobie, że jest w więzieniu, a że był zakochany, serce w nim omdlewało, tracił moc skupiania myśli i woli, myśli mknęły mu przez głowę, jak przechodnie uliczni, nie zatrzymywał żadnej, mijały, rzucając dokoła siebie długie cienie.
Bardziej, niż kiedy kochał się w samotności. Drażniła go obecność towarzysza i współlokatora, z którym coraz to mniej miał łączności. Daga irytował go na wszelaki sposób: pożyczał pieniądze, których nie oddawał, drwił zeń ustawicznie, wygadywał niestworzone rzeczy, stawał się nieznośny, ohydny.
— Zapatrujemy się na życie z wręcz przeciwnych punktów — mawiał — to jest tego, co ja widzę, ty nie dostrzegasz. Krótkowidzem jestem, lecz przez dobre okulary patrzę na ludzi i rzeczy, rozbieram do naga, dostrzegam całą ich marną małość, gdy ty, krótkowidz, jak i ja, nie nosisz niezbędnych okularów, nie możesz się na nie zdobyć.
Istotnie, zdawało się czasem Ananii, że mu zasłona przykrywa oczy. Czuł wówczas nieufność, ból i onieśmielenie w sercu. Sama nawet jego miłość dla Małgosi, w głębi swej trwożna była, nieufna, smętna, a z tęsknoty za niebem i krajobrazem ojczystym, z samotności, osłabienia właściwego wiośnie, obojętności na wszystko, co go otaczało, na życie wrzące z zewnątrz jak huk morza, życie, które był przeczuł, pragnął, lecz się niem nie zadawalniał, wytwarzało się większe jeszcze zniechęcenie. Czuł to i rozumiał.
∗ ∗
∗ |
— Wstydź się — zawołał ze wzgardą — niedawnoś amory obracał do młodszej siostry. Potrzebneż ci obie?
W głosie jego była ostra nagana.
— Cóż poradzę — zaśmiał się Daga cynicznie — jeśli mi się obie nawijają. Zresztą na zmianie świat stoi, korzystajmy z ogólnego porządku rzeczy. Obecnie kobiety występują w roli uwodzicielek; głupim byłbym, gdybym się opierał, do pewnego przynajmniej stopnia...
— Jak na tak młodego łżesz znakomicie — odparł Anania. — Zresztą, niektóre rzeczy przytrafiają się szczególnie utalentowanym — mnie naprzyklad nigdy....
— Gdyż osłom, zwłaszcza sardyńskim, wprzężonym w jarzmo swego zadania, w dreptanie na dreptaku, nic się nie przytrafia. Drepcze osioł taki, wkoło, wkoło, na miejscu i bożego światu nie widzi przed sobą. Gdyby się znalazł kiedy dość odważny kronikarz, co by chciał spisać żywot podobnej bestyi, nie wiedziałby, jak to jada i sypia, czego się uczy, czego żąda, czy ma zostać medykiem, adwokatem czy sklepikarzem, zamieszkać na lądach, wodach, czy w obłokach, gdyż egzemplarz taki we wszystkiem się różni od reszty śmiertelników.
— Zwłaszcza moralnem poczuciem — odburknął sucho Anania.
— Niejedno mógłbym ci na to odpowiedzieć, a po pierwsze, że moralność jest rzeczą względną, zależną od okoliczności. Taki osioł najmoralniejszym bywa pod słońcem, gdy nie ma okazyi być niemoralnym. Nie moja wina jeśli córki gospodyni, wiedząc, żeś zaręczony, zwracają swe łaski i elektryczne spojrzenia na mnie, który zaręczony i zakochany nie jestem przecie.
— Ja... zaręczony? — krzykną! Anania — kto ci to powiedział?
— Kto? Albo ja wiem. Wiem coś tylko o pewnej Małgosi, dość głupiej, by więdnąć w wyczekiwaniu wiernego swego osła.
— Zabraniam ci, słyszysz, zabraniam wymawiać to imię — z wściekłością zawołał Anania, przeskakując z zaciśniętą pięścią do towarzysza.
— Na dół ręce, bo mi krogulczemi palcami oczy wykolesz — zawołał Daga — kpię z ciebie i z twojej Małgosi i ze wszystkich narzeczonych pod słońcem. Pal ich...
Anania opamiętał się i zaczął gorączkowo pakować rzeczy swe i książki.
— A! — zgrzytał zębami — wyniosę się ztąd natychmiast. Bawcie się tu sobie bezemnie, na swój sposób głupi! niegodziwcy! wynoszę się, wynoszę...
— Szczęśliwej drogi! — wołał, rzucając się jak długi na łóżko, Daga. — Nie zapomnij jednak, że w pierwszych dniach twego tu przybycia, dostałbyś się tysiąckrotnie pod kola tramwaju, co ci się zdawał smokiem apokaliptycznym, gdyby cię nie wsparło moje ramię.
— A ty pamiętaj — woła! Anania, rozdrażniony drwinami kolegi — pamiętaj... zarumienił się i urwał nagle.
— Com ci winien? Pamiętam doskonale dwadzieścia siedem lirów. Plwam na twoje kapitały. Ojciec mój ma siedem pastwisk pod rząd... czy słyszysz, siedem pastwisk...
— Wiem, z rzeką śród nich, wtem — wołał zbierając książki Anania. — Kpię z twoich pastwisk, z ciebie, twego ojca...
— Nawzajem, ja z ciebie.
Tak wymyślali sobie ci dwaj młodzi nadludzie^ którym niedawno w Koloseum, ziemia zdawała się zaciasna i chcieli przechadzać się na srebrnym globie miesiąca. Anania opuścił mroczną izdebkę, w kamienicy przy Piazza della Consolazione, z postanowieniem nie wrócenia tu nigdy.
Zaledwie wyszedł z sercem wzburzonem i goryczy pełnem, skierował kroki na Corso i nie spostrzegł się nawet, gdy się znalazł na ważkiej ulicy del Seminario. Było to w południe gorące, ochładzane powiewami silnego, wschodniego wiatru. Markizy nad oknami i drzwiami sklepów falowały, bijać po czole rzadkich przechodni, w powietrzu z wilgocią świeżo polanej ulicy mieszały się wonie kwiatów, korzeni i pieczywa.
Anania czuł, jak mu wszystkie nerwy drgają. Na via del Seminario spotkał kilku kleryków, księży paru w rozwianych sutanach. Zdawało mu się, że spłoszył stado kruków. Przypomniał sobie pewien wieczór kłótni w Nuoro, z Bastianeddu i poczuł wstręt nieprzemożony do Daga, przedstawiającego skończony typ próżnego i cynicznego Sardyńczyka.
W takiem usposobieniu zadzwonił do drzwi Maryi Obinu.
Otworzyła mu kobieta słuszna i blada, w ubogiej czarnej sukni. Anania zmieszał się, pewny był, że widział gdzieś te zielonkawe oczy.
— Signora Obinu? — spytał.
— Jestem — odrzekła grubym głosem.
— Nie! — cofnął się student w najdalsze i najgłębsze swe wspomnienia — nie ona to, nie jej to głos.
Wszedł. Pani Obinu przeprowadziła go przez ciemny przedpokój, co wiódł do szczupłej bawialni, gdzie go odrazu uderzyły rozmaite, Sardynię przypominające przedmioty: głowa sarny, para rogów jelenich. Przypomniał mu się i żywiej niż kiedy przed oczyma duszy stanął wpółdziki a uroczy rodzimy krajobraz. Obiegły go znów wątpliwości.
— Chcę wynająć pokój — mówił. — Pochodzę z Sardynii, studentem jestem.
Wzrokiem mierzył ją od stóp do głowy. Lat miała może trzydzieści siedem, osiem, biada i chuda, nos miała cienki, przezroczysty niemal, włosy gęste, czarne, zaczesane na sposób, w jaki noszą kobiety w rodzimym kraju, mocno splecione, grubym węzłem spadające na szyję. Posiadała wdzięk pewien.
— Sardyńczyk — odparła, uśmiechając się sympatycznie. — W obecnej chwili wszystkie pokoje zajęte, lecz gdyby się pan zgłosił za parę tygodni, będzie pokój po Angielce, co odjeżdża.
Anania chciał pokój ów obejrzeć. Wprowadziła go do izdebki ciasnej, w której panował największy nieład. Łóżko stało po środku, pomiędzy dwoma kutrami, wypełnionemi książkami i starożytnościami. W gumowej olbrzymiej miednicy, służącej do mycia Angielce, mokła olbrzymia gałęź mimozy. Okno wychodziło na miniaturowy, na płaskiego dachu tarasie, werydarz, jeden z tych klasycznych rzymskich werydarzy, do których słońce nie zagląda nigdy. Na stoliku leżała otwarta książka „Mądre,“ „Matka” przez Giovani Cena. Anania zdecydował się szybko. Wynajmie ten pokoik. Przechodząc przez ciemny przedpokój dostrzegł szeroką stojącą tam kanapę.
— Chciałbym opuścić jak najprędzej, natychmiast dotychczasowe moje mieszkanie... — rzekł — mógłbym może zanim Angielka wyjedzie sypiać tu, na tej otomance... Kładę się późno, wstaję rano... nie przeszkadzałbym nikomu...
— Przedpokój jest przechodni — zaznaczyła kobieta.
— Widzę dobrze, że to przedpokój tylko, lecz zadowolniłbym się tymczasem...
— Miss, co prawda, kładzie się wcześnie, lecz tamci dwaj: il cavaliere i sinior Cisi, wracają zwykle późno.
— Co mi tam! przez parę tygodni...
Weszli do bawialnego pokoiku, Anania zatrzymał się przed wypchaną głową sarny.
— A może to Ona? — biegało mu w myśli. Dziwił się sam sobie jak był przy tem spokojny i zdawało mu się, że spokojnym pozostałby, gdyby się mu nawet kobieta przyznała w tej chwili, że jest jego matką. W rzeczy samej i w głębi duszy wrzała w nim burza uczuć. Śledził ze skupioną uwagą kobietę i aż do najdrobniejszych szczegółów jej otoczenie.
— Przedmiot ten niewątpliwie pochodzi z Sardynii — począł, ukazując rozpostartą na ścianie skórę bawoła — używa się to zwykle pod nogi.
— Dar to mego ojca, który był zawołanym myśliwym — odrzekła spokojnie kobieta.
— Kłamie — myślał Anania i obojętnie wodząc okiem po ścianach spytał:
— Wszak pani rodem z Nuoro?
— Tak jest. Urodziłam się w Nuoro, w czacie przejazdu tamtędy moich rodziców.
— Co do mnie — mówił z udaną obojętnością, bawiąc się rogiem jelenim — urodziłem się w Fonni... Zowią mię Anania Atnnzu-Derios.
Odwróci! się i spojrzał jej prosto w oczy. Ani drgnęła.
— Nie! nie ona to! — myślał i spadał mu z serca ciężar. Kobieta ta była mu niczem. Wieczorem, gdy przyniesiono z Piazza della Consolazione kuferek jego i książki rzekła mu:
— Na tę parę tygodni ustąpiłam panu mój pokój.
Protestował daremnie, kuferek i książki były już tam wniesione. Doznał błogiego uczucia, wchodząc do pokoiku gospodyni: długi i wązki zdawał się celą zakonną, z nizkiem, twardem łóżkiem, pełny woni lawendy, przypominał mu kraj rodzimy. Wzdłuż ścian wisiały obrazki święte, trzy krucyfiksy, trzy gromnice i palmy wielkanocne w wieńcach z papierowego kwiecia, pęk medalików nad łóżkiem, a w kątku paliła się lampka drżąca przed św. duszyczkami w czyścu, to jest obrazkiem na którym, z błękitnawej otchłani odmętu, wznoszą się błagalne ramiona ku trzem na czerwono malowanym płomieniom. Co za różnica pomiędzy tym pokoikiem a tamtym, zamieszkałym przez Angielkę. Różnica pięciu czy sześciu wieków w czasie ducha.
Ananię zdjęły silniejsze, niż kiedy bądź posądzenia. Czemu Marya Obinu ustępowała mu dobrowolnie swą izdebkę? Zbyt była uprzedzająca i uprzejma.
W czasie gdy otwierał kuferek zapukała do drzwi i, nie wchodząc, spytała, czy nie trzeba czasem zgasić lampki przed „duszyczkami.”
— Ależ nie! — odrzekł głośno — proszę wejść, mam coś do pokazania.
Weszła blada, spokojna, uśmiechnięta; zdawało się jakgdyby od lat wielu znała nowego swego lokatora, sprzyjała mu sercem całem.
Anania trzymał w dłoni przedmiot dziwny: woreczek z materyi uszyty, przetłuszczony, zawieszony na sznureczku porwanym zniszczonym przez długie lata użycia. Pokazał to kobiecie, wpatrując się w nią bacznie, z oddechem zapartym w piersiach:
— Dowód, żem pobożny — rzekł, siląc się na spokój.
— La ricetta di San Giovanni, niezawodny środek dla odpędzenia pokus — odrzekła.
Uśmiech znikł z jej ust pobladłych. Serce o mało nie wyskoczyło z piersi studenta.
— Pan w to nie wierzy — mówiła pomału, surowo. — W takim razie lepiej spalić. Rzecz to święta i niezawodna.
∗ ∗
∗ |
Długo nocy tej, siedząc na posłaniu przejętem wonią lawendy, Anania myślal o tem, o mu leżało na sercu.
... A jeśli istotnie Maria Obinu jest Olą? Tak blizką i tak daleką!.. Jakaż dłoń tajemnicza a wszechpotężna przywiodła go tu i rzuciła na łoże przesiąkło zapewne jej łzami, na którem, spoczywając, marzyć i śnić musiała nieraz o opuszczonem swem dziecięciu. Dziwne bo jest życie! — Nicią, którą los pociąga, a na której automatyczne ruchy wykonywują ludzie jak te tam wiatrem poruszane, na drutach, wzdłuż okien, wewnątrz dziedzińców, rozwieszone, brudne, poszarpane szmaty.
Byłaż nią, była? Prawdopodobnie tak! Dosięgnął swego celu, popychany przez moc tajemniczą, dłonią przeznaczenia wiedziony, siłą, wolą sugestionowaną mu... Ale przez kogo? po co? W głowie mu się mieszało. Przywidzenie! Nerwy! Maryn Obina nie była Olą, być nią nie mogła. A jeśli?... Jakże obcą mu się stała! Czy domyśla się tylko śród jakich wątpliwości i męczarni syn się jej tu wije. Czemuż się nie da poznać, czemu zwleka, czego się boi? Czy poznała amulet?
Nie, nie, nie Ona to. Matka, rodzona matka, zdradziłaby się czem bądź wobec syna. Szaleństwem byłoby wątpić o tem... Ale... czy nie szaleństwem, aby też polegać, na utartych, z prawdą często nic wspólnego nie mających wyobrażeniach? Kobieta, gdy jej to potrzebne, potrafi zapanować nad najgwałtowniejszemi wzruszeniami. Boi się czegoś... wszak go opuściła, wyrzekła się go! Tembardziej winna się obecnie wzruszyć, szlochać, drżeć cała. Matka jest przedewszystkiem matką, dopiero później kobietą. Zresztą Ola, wieśniaczka, dziecię pogardy, nie potrafiłaby chyba zdobyć się na tyle przebiegłości, tak doskonale zapanować nad głosem krwi, natury. Nie potrafiłaby! Co tam nad tem głowę łamać! Marya Obinu, jest Maryą Obinu i tyle tego, dobrą, miękką, sympatyczną kobieciną, co miała dość siły, a może tylko dość szczęścia, by się podźwignąć z upadku, a pokutę zasadza na praktykach religijnych, wątpliwej wartości. Takie to pospolite! Nie! nie jest ona jego matką.
— Zresztą badać jeszcze będę — myślał — zmuszę, by mi opowiedziała całe swe życie... Ha! może i ona? Osioł ze mnie! Nie ona, nie ona — pewien tego jestem, nie ona to.
Przypomniała mu się pierwsza noc spędzona ongi w Nuoro, ukradkowy pocałunek ojca złożony na jego czole, gdy udawał śpiącego. Położył się i mimowoli czekał aż się drzwi otworzą cicho, cichutko, do izdebki wsunie się cień kobiecy i w slabem, drżącem świetle, płonącej mdłym płomieniem przed „duszyczkami” lampki pochyli się nad jego wezgłowiem...
— A wówczas co mam zrobić — pytał siebie, drżąc cały — udawać, że śpię... Osioł ze mnie, po co te myśli!
Ruch i gwar uliczny z pobliskiego placu del Pantheon, zmniejszał się, oddalał, przycichł jak konające, coraz rzadsze, co raz cichsze westchnienia. Anania słyszał, jak wracali do siebie, późno powracający z miast, sąsiedzi. Dom, ulica, miasto, zapadły w ciszę senną... Anania zasnąć nie mógł... Przeszkadza mu tam przed „duszyczkami” migocąca lampka. Bogdaj ją...
— Zgaszę — myślał, lecz długo nie mógł się zdecydować wyjść z łóżka. Wstał wreszcie... Coś zaszeleściało? Drzwi były wpół otwarte... Boże! Rzucił się na posłanie, przymknął oczy, czekał... serce mu biło gwałtownie, skronie pulsowały, coś dusiło go w gardle...
Drzwi się nie rozwarły... Pomału student uspokoił się, śmiejąc się ze swych przywidzeń... lecz lampki nie zgasił.