<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Popiół |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Cenere |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Część II Cały tekst |
Indeks stron |
Deszcz padał rzęsisty.
Szare mroki zalewały izbę studentów, której mniej ciemną połowę Daga ustąpił przyjacielowi nie z wspaniałomyślności, lecz, że wysypiał się codziennie do dziesiątej, i wołał być dalej od okna.
Siedząc na łóżku Anania patrzał znudzony na żółtą kotarę, wywierającą wrażenie odłamu poplamionego wilgocią i błotem marmuru. Czuł się zdjęty głęboką melancholią, tak głęboką, że aż doświadczał fizycznego jakiegoś dławienia i bólu.
Nawet Daga wzdychał, przewracając się z boku na bok, na swem łóżku. Anania myślał:
— Cóż dolegać może temu bałwanowi? Bogaty, inteligentny, poważany, szczęśliwy.
Porównywał, domyślał się:
— Nie zakochany w nikim i ma rodziców co go ubóstwiają, ma niezależność, gdy ja... Ebbene! Czemże właściwie jestem, co mi właściwie dolega? Smucą mnie próżne cienie, przywidzenia mgliste. Szaleniec ze mnie, skończony waryat! Wszak kocham, nawzajem kochany, i mam przed sobą przyszłość spokoju i miłości. Nie brak mi ambicyi, prawda, lecz byle wyciągnąć ramiona, świat ujmę... Małgosia piękna, bogata, kocha mnie, czeka. Czegóż więcej pragnąć mogę? Pocóż się tak smucę?
Opuściła go już była uprzednia za domem tęsknota, gdy mu się przed oczarowanym wzrokiem objawiła Roma ze wszystkich swych piękności, potężnem zaklęciem, podobna do słońca rozpraszającego mgły poranku. Już ją pokochał tą wielką, niezmienną miłością każdego, co się jej przypatrzy, w nią wniknie miłością tak żywą i głęboką, że stojąc poranku pewnego na wyniosłości Belwederu willi Medici, zapatrzony w olbrzymią konchę zielonej Kampanii, zamykającej w sobie Perłę nad perłami, miasto miast, wśród ciszy horyzontów i ruin, wśród ciszy cudnych ogrodów willi Medyceuszów, gotów był pytać siebie, co więcej teraz kocha: rodzimy swój kraj, czy Romę przepiękną, nieśmiertelną...
Rozpoczął był studya i czuł już podmuch wielkiej Romy w małej swej duszy. Uczęszczał pilnie do uniwersytetu i biblioteki, zwiedzał muzea i galerye. Niektóre obrazy uderzały go nadzwyczajnie, zdawało mu się, że je zna, że je widział... Gdzie? kiedy?. Nie wiedział. Zapewne w uprzednich jakichś egzystencjach. Zastanawiając się nad tem jednak, przekonał się, że uderzało go tu podobieństwo niektórych figur do znanych mu w Sardynii postaci i tak: pewna Madonna Correggia przypomniała mu śniadą twarz matki Bnstianeddu, starzec Spagnoletto’a podobny był do biskupa z Nuoro, a w kopii portretu „Nieznajomego Toskańczyka”, którego oryginał jest w Wenecyi — znalazł coś z sarkastycznego uśmiechu, zio Pera, ogrodnika, „starym kotem” zwanego.
Codziennie na ulicach, kościołach, galeryach odkrywał coś nowego, przedmioty sztuki, rzeczy piękne, pobudzające podziw lub zachwyt. Piękną, przepiękną była Roma, i coraz głębiej wrastała mu w serce.
Lecz po nad zachwytem, przyjemnością, nauką, miłością, jak chmura, co wszystko przysłania, ciążył cień...
W wigilię onego dżdżystego poranku, wieczorem, około jedenastej, na pustej, mętnemi latarniami oświetlonej via Nazionale, rozmawiających pomiędzy sobą w rodzimym dyalekcie studentów, Sardyńczyków, zaczepiła ćma nocna;
— Bonas tardas, pizzocheddos.
Wysoka była, brunetka, z mocno podkreślonemi oczyma, a światło lamp elektrycznych nadawało jej bladej, z futrzanego kołnierza wyłaniającej się twarzy, pozór trupi.
Tak, jak w Cagliari, gdy go zaczepiła na ulicy Rosa i jej jasnowłosa towarzyszka, Anania drgnął, odskoczył, zdjęty nieopisanym wstrętem i lękiem, pociągając za sobą towarzysza, który dawał ostrą odprawę kobiecie.
Za każdym razem, gdy na głównych ulicach lub ciasnych zaułkach spotykał błąkające się cienie kobiet, czuł, że mu się serce ściska.
— Ona to może — myślał za każdym razem, z uczuciem niewypowiedzianego bólu. — A teraz.... wszak kobieta zaczepiła ich w rodzinnym dyalekcie!
Siedząc na łóżku, po bezsennej nocy, po długich godzinach strasznych przypuszczeń, czuł się zniechęcony do wszystkiego:
— Daremne nadzieje — myślał. — Oszaleję chyba, gdyż tak dłużej żyć niepodobna... muszę się raz na pewno dowiedzieć. O! gdybyż umarła! Żywą czy umarłą odnaleźć ją muszę... Potom tu przyjechał, po to tylko. Jutro! jutro! słowo to powtarzam sobie codziennie, od przybycia, a gdy jutro nadchodzi zapadam w bezsilność... Co robić? Gdzie szukać? A jeżeli znajdę...
Tego to, tego bał się najwięcej, chociaż się sam przed sobą nie przyznawał... O tem zaś, co potem ząjśćby mogło, myśleć nie chciał.
Nagle przesunęło mu się przez myśl:
— A gdybym się zwierzył Dadze; ot teraz, zaraz powiedział mu: Battista! wychodzę do policyi, zebrać dan..,. Co by mi Doga doradził? Tak potrzebuje się komuś zwierzyć, z mego zadania, zasięgnąć rady... podzielić się gniotącym mię ciężarem. To już nad moje siły! Od tylu, tylu lat dźwigam to na sercu... chciałbym się otrząsnąć, jak z wstrętnego, ciężkiego łachmana... odetchnąć, oswobodzić się, wyrwać żmiję z łona. Powie mi może żem szalony, głupi, poradzi, bym dał pokój przywidzeniom chorobliwym... Może mię przekona...
— Smutny, ohydny dzień, — ciągnął, wodząc okiem po żółtym, deszczem spłukanym murze za oknem. — Tak, jak gdybym czytał romans Dostojewskiego, i widział na tle okna i u ścian izby tłum szary, zgłodniały... Niebo opada niżej, coraz niżej... Muszę iść zaraz, nie odkładając.
— Battista Daga — — zawołał powstając — nie wychodzisz?
— Nie — odrzekł śpioch leniwie.
— Pożycz mi parasol.
Pewny był, że mu Daga powie, gdzie parasol stoi, lecz ten odmruknął.
— Mógłbyś mi zrobić tę przyjemność i kupić choć jeden.
Anania, zwrócony do przedzielającej pokój zasłony odezwał się cicho, pomału:
— Muszę iść do policy i...
Urwał, czekał, by głos przyjazny rzucił mu ułatwiające spowiedź pytanie. Serce biło mu gwałtownie.
Daga poziewał. Po chwili z po za firanki ozwał się głos drwiący:
— Czy masz zamiar przyaresztować deszcz, co leje jak z cebra?
Anania roześmiał się, w sercu stłumił swą tajemnicę, na duszę mu padła większym jeszcze ciężarem, większą goryczą. A! nie! nie firanka to ich dzieliła, lecz mur gruby, nieprzebyty. Mur taki zresztą, wznosił się zewsząd pomiędzy nim jego bólem a współczuciem ludzi. Nie, od nikogo nie miał się spodziewać pomocy lub litości... na samym sobie polegać musiał...
Zbliżył się do lusterka, uczesał starannie, otworzył kuferek, wyjął swą metrykę, założył starannie za zanadrze, drzwi otworzył.
— Weżże parasol — zawołał za nim Daga. — Do dyabla, chce ci się włóczyć po mieście w taką pogodę!
Anania wyszedł, nie odpowiadając.
Deszcz lał, jak z cebra. Schodząc z ciemnych schodów student zatrzymał się chwilę, wsłuchując w plusk wody, lejącej się z rynien w rynsztoki z hukiem kaskady. Zdawało mu się, że lada chwila runie nad nim sklepienie klatki schodowej. Powietrze nasiąkło wilgocią. W sercu czuł chłód i smutek śmiertelny. Pomału szedł po ulicach zalanych i trotuarach, pod górę, przez wązki, pusty zaułek, przeszedł pod ciemnem, ponurem sklepieniem, spoglądając na mroczne sklepiki z wiktuałami, na których progu stały kobiety ubogie, obmokłe, dzieci brudne, mężczyźni od tygodnia nie goleni, w fartuchach, przed chwilą oderwani od warsztatu. W ciemnych norach węglarze podobni byli do biesów podziemnych, u wejścia gniły obierzyny od jarzyn i owoców, dalej w błotnistych oparach balii widać było praczki blade, ludność ubogą, nędzną, oddającą się cięższym robotom na rzekomej swobodzie, od skazańców na galerach. Smutniejszą też może, nędzniejszą...
Ananii przypomniała się lepianka wdowy po rozbójniku, w Fonni, kędy spędzał lata najwcześniejszego swego dzieciństwa. Przypomniała mu się olejarnia w Nuoro, goście tameczni, wyrobnicy, pracujący o pocie czoła, żebracy, pijacy. Czyżby przez całe swe życie skazany był na ocieranie się o podobne nędze?...
Po długiem i bezowocnem błąkaniu się po spłukanych deszczem ulicach, przemokły, zziębły wrócił do domu i zasiadł, by pisać list do Małgosi.
„Śmiertelnie jestem smutny — pisał — noszę się w sercu z gniotącym mię ciężarem. Od wielu już lat chciałem Ci się zwierzyć z tem, co w dżdżystym, zimnym dniu dzisiejszym wyznać ci muszę. Nie wiem jak wyznanie to przyjmiesz. Cokolwiekbądż postanowisz, proszę cię, Małgosiu, pamiętaj, że mi je dyktuje obowiązek, co mi cięży bardziej od zbrodni... Nie chcę się zastanawiać nad tem, jak przyjmiesz mą tajemnicę, gdyż do wypowiedzenia jej sił by mi nie stało. Postanowienie twe rozstrzygnie dla mnie, pomiędzy życiem a śmiercią. Gdy mówię o śmierci mam na myśli śmierć moralną, tę, co ciała nie zabija, skazując na powolne i tem okrutniejsze konanie, gdyż życie moje do mnie nie należy, należy do zadania... Czyż się nie domyślasz, Małgosiu? Nie! Wymówić słów tych nie zdołam... odepchniesz mię, usłyszawszy me wyznanie, a w boleści mej bezdennej czuję, nieprzepartą potrzebę zgięcia kolan przed tobą, ukrycia twarzy w twem łonie, jak dziecko spłakane, niewinne, a oskarżone i potępione, zanim...”
Tu się zatrzymał i list odczytał. Odczytawszy wziął pióro do ręki lecz nie miał sił kreślić słów dalszych. Kim była Małgosia, a on kim był? Kim owa kobieta! Czem życie? Kręcił się w błędnem kole pytań, nie znajdując na nie zadawalniąjącej odpowiedzi. Bezmyślnie patrzył przed siebie, w okno, na szmaty zmokłe, rozwieszone od okna do okna, wzdłuż ścian żółtawych. Zdjęło go ostateczne zniechęcenie, w myśli mignęło:
— A gdybym się zabił?
Podarł list rozpoczęty, pomału, na drobne kawałki, które znów układał, zamyślony w małe kupki, patrząc szklanem, zgasłem okiem na deszcz, na ołowiane niebo, na ścianę żółtawą i wiatrem poruszane różne części ubrania, zwieszające na poprzeciąganych, pomiędzy oknami drutach.
Pod wieczór deszcz ustał i obaj studenci wyszli razem na miasto. Niebo się rozjaśniło; w powietrzu był gwar budzącego się z pogodą, do życia miasta, a tęcza spinała nad Foro Romano łuk przepyszny.
Z pogodą poweselał lekkomyślny Daga, lecz Anania czuł się przygnębiony całym ciężarem swego smutku! Z dłońmi, zapuszczonemi w kieszenie palta, kapeluszem nasuniętym na oczy, usty zaciśniętemi, szedł szybko, automatycznie, na nic nie zwracając uwagi.
Jak zwykle, studenci przechadzali się po ludnej via Nazionale i Daga przystanął przed oknami Garroni’ego dla przejrzenia dzienników, gdy Anania szedł dalej, obojętny, wpleciony w nieprzerwany szereg spacerujących. Wpadł był właśnie pomiędzy kleryków, odzianych w purpurę, i Tedescht (czyli uczniowie kolegium niemieckiego), „małemi rakami” pospolicie w Rzymie zwanych. Jeden potrącił go niechcący. Anania zaklął głośno, budząc się z ponurych myśli. Klerycy szli długim ordynkiem, rzucając na szare tło ulicy odblask purpurowych lewitek, od których paliło się na trotuarze. Weseli byli i swobodnej myśli, żywi i ruchliwi jak płomień, przejście ich nie tylko rzucało w tłumie ulicznym pyszną barwną plamę, lecz i melodyę rozumianych, młodzieńczych głosów. Szli weseli, swobodni, obcy trosce o jutro, namiętnościom chmurnym, świecąc barwą zwierzchniej, malowniczej szaty. Anania spoglądał na nich z zazdrością i ozwał się do nadchodzącego Daga:
— W dzieciństwie swem znałem syna pewnego bandyty. Chłopiec wcześnie budził się do życia, marząc o pomszczeniu śmierci ojca. Obecnie dowiedziałem się, że wstąpił do zakonu. Jak to wytłumaczysz?
— Szaleniec! — odrzekł obojętnie Daga.
— Wcale nie — odparł żywo Anania — pragniemy rozwiązywać zagadki duszy ludzkiej i szaleństwem nazywamy to, czego nie rozumiemy.
— Co najmniej nazwać to mogę monomania — ciągnął Daga. — Szaleństwo jest nader skomplikowaną psychiczną tajemnicą, a jego najpospolitszym objawem monomania.
— Przypuśćmy... lecz chłopiec, o którym mowa, miał monomanię raczej bandytyzmu, atawizm grał w nim potężnie. Wstępując do stanu duchownego chciał, pewien jestem, w prostocie swej, zgłuszyć nieprzemożone instynkty.
— Brawo! Z deszczu pod rynnę! Zakonnik skończy u czubków. Człek normalny, świadomy rzeczy, nawiedzony przez jakąbądź monomanię, myśl wyłączną, powinien wywijać się z jej szponów stopniowo, systematycznie. Weźmy naprzykład miłość. Każdemu wiadomo, że jest manią, wyłączną myślą o wyłącznej jakiejś osobie, o tem, by się znajdować z nią razem, sam na sam. Najlepszem lekarstwem stworzyć stan rzeczy, bliski wyłącznemu temu pragnieniu... Chwilę! spojrzę tu — przerwał, zatrzymując się przed witryną, w której wystawione były portfele:
— Patrz! skóra krokodyla! — wołał.
— Masz może racyę — ciągnął w zamyśleniu Anania.
— Krokodyla. Na pewno krokodyla.
— Mówię o myśli wyłącznej...
— I pomyśleć, że skóra tych pysznych wyrobów żyła nad Nilem, w Nilu się kąpała!
— Głupiś! — zniecierpliwił się Anania. — Nie wiesz, gdzie się znajduje prefektura policyi? — spytał.
— Kto ją tam wie! Nie miałem nigdy do czynienia z jejmość prefekturą. Lecz ty sam dziś rano...
— Basta! powiedz jeśli wiesz, gdzie się znajduje.
— O! zdaje ci się, żeśmy w Nuoro, gdzie wszyscy są sąsiadami. Tu prefektur i nie prefektur nie zliczysz. — Jedno biuro zdaje mi się jest w pobliżu San Martino di Monti. Tam przynajmniej spotkałem raz ziomka, służącego w prefekturze.
— Chciałbyś mi towarzyszyć? — spytał nieśmiało Anania, zawracając się w kierunku via Depretis.
Pobladł bardzo, ręce mu się trzęsły.
— Co ci? — pytał zdziwiony i nieco przestraszony towarzysz. — Na co ci ta prefektura? Co cię ugryzło? Czyś spełnił coś niezgodnego z przepisami kodeksu?
— Obciąłbym... to jest zlecono mi dostać adres pewnej osoby. Idźmy.
Przyspieszył kroku. Daga szedł za nim zaciekawiony i nieco zmieszany.
— Czyj adres? Jakiej osoby? Kto ci to zlecił? pytał. — Czy tam od nas? Nie róbże sekretu odpowiadaj!
Anania przyśpieszał kroku, milczał.
— No, powiedz — nalegał tamten, dogoniwszy go przy Santa Maria Maggiore. — Za kogo mię masz, proszę? Za psa, szpica? Powiedz, bo cię porzucę...
— Poczekaj tu chwilę — odrzekł Anania — nie długo się dowiesz... — odszedł.
Daga, zdjęty palącą ciekawością, przystanął na wysokich stopniach Santa Maria Maggiore. Przestał tam godzinę bez mała. Pomału zapomniał o tem co go niedawno zaciekawiało, nasycając się przepysznym widokiem, jaki miał przed sobą. Z oczyszczonego z chmur nieba zlewał się różowy blask zmroku, w rozłoconych jak wachlarz ulicach, biegnących ze szczytu Esquilmnu, zapalały się sznury latarni. Na placu, przed Santa Maria Maggiore, krzyżowali się przechodnie, mijały pojazdy. Na ruch wieczorny Daga spoglądał niby z przepysznej loży.
— ...Jest nitka, drut niewidzialny, co w ruch wprawia ludzkie te jasełka — myślał. — Przechodnie, śpieszą się, krzyżują, znikają... Każdy uważa sam siebie za coś wyjątkowego, wielkiego, za oś, do koła której świat wiruje. W rzeczy samej, pigmeje! Na iluż sumieniach i życiach ciężą przewinienia, zbrodnie może? Chociażby ten tam jegomość, w cylindrze nowym. Kto zaręczy czy kogo nie zabił nie zgładził z tego świata? Każdy ma troskę jakąś... Furda! nie każdy! Kłamstwem jest jakoby każdy się nosił z cierpieniem. Większość ludzi obchodzi się bez cierpień, jak i bez radości. Ci naprzykład, co uczęszczają na Pincio[1], nad czem mają biadać lub z czego się cieszyć? Gdzież się podział Anania Atonzu? Ależ oto i on. Czyż nie podobny do marionetki, poruszającej się, w takt piosenki Pulcinella: „Il dado e gettato“ kości rzucone, mosty spalone! Z wyżyn swej taniej filozofii Daga powitał ironicznym uśmiechem powrót towarzysza.
— Kości rzucone, co? — spytał, wydymając wargi i wymachując ręką.
— Si, rzucone! — odrzekł Anania, opierając się o portyk kościelny. Przez chwil kilka zdawał się wpatrzony w zalane światłem i przechodniami ulice. W głębi najszerszej, wprost biegnącej, niby w lesie pałaców wyrąbane, w dalekiej perspektywie, Monte Mario, wzbijało na wieczornem przezroczystem niebie bronzowe swe masy. Anania przypomniał sobie górę Gennargentu, palącą się w ogniach zachodu, przestrach, co go śród tych wyżyn i samotności krwawych był ogarnął, zmyśloną, o zjawieniu się widma rozbójnika, historyę.
A teraz czuł przejmującą go tajemniczą trwogę wobec tego lasu murów i kamieni, z wysadzonemi światłem lamp szlakami, któremi płynęły niepowstrzymanym potokiem fale ludzkie, fale myśli, uczuć, bólu...