Popiół/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GRAZIA DELEDDA.


POPIÓŁ
przekład z włoskiego
Wili Zyndram - Kościałkowskiej.


CZĘŚĆ II.


WARSZAWA
DRUK ED. NICZA i S-ki, NOWY-ŚWIAT 70
1906


CZĘŚĆ DRUGA.

I.

Wybiła godzina niepokoju dla żeglarzy i dla tych, co przez nieznane wody ku nieznanym puszczali się wybrzeżom.
Anania był właśnie pomiędzy nimi. Pociąg niósł go ku morzu. Smętny, jesienny zapadał wieczór. Dzierzgane w koronkę szczyty Gallura, rozpływały się w mglistej linii horyzontu; w powietrzu czuć było wilgotną ziemię; ostatnią pociąg mijał wioskę, której szara dzwonnica rysowała się na liliowem tle nieba. Anania przypatrywał się dziwacznym profilom gór, barwom obłoków, krzakom czerniejącym śród skał brunatnych i tylko obecność dwóch współtowarzyszów podróży: księdza i studenta, co jednocześnie z nim skończył szkoły — dodawały mu siły do powstrzymania łez, cisnących się do oczu.
Zresztą, wszak jest mężczyzną. Wprawdzie od piętnastego roku życia uważał się za skończonego młodzieńca, lecz teraz ma się, w najlepszej wierze, za przeżytego, chociaż młodość i zdrowie biją z jego oczu, z postawy słusznej i giętkiej, świeżej, złotawym wąsikiem ozdobionej twarzy.
Mrok wzmagał się. Kilka gwiazd zabłysło po nad szczytami Gallura, kilka ogni błysnęło wśród zarośli ciemnych. Żegnaj ziemio rodzima! wyspo cicha, kolebko luba, lecz nie wystarczająca, gdyż oblewające cię ruchomą falą morze, od ciepłego, twego łona odrywa najlepszych twych synów, jak wiatr, co na nadbrzeżnem gnieździe wzdyma zaledwie opierzonych orląt skrzydła.
Student patrzał na niknące rodzime krajobrazy i wzrok mu się mroczył w miarę wzmagającego się wieczornego zmroku. Od wieluż to, wielu już lat słyszał nawoływanie szerokiego morza, dalekich lądów!
Przypomniał sobie Bastianeddu i dziecięce projekty ucieczki z Nuoro, sny swe i marzenia, palące pragnienia, tęsknoty do tamtych wybrzeży, a w chwili rozstania się z wyspą rodzimą, czul, jak mu się serce ściska i żałował niemal, że i dla dalszych studyów nie pozostał w Cagliari. Było mu tam tak dobrze! W maju Małgosia przybyła na uroczystości Świętego patrona Efesa, z czego zresztą nie dość korzystał, pochłonięty przez napływ starych, z prowincyi znajomych. Wytwornie odziana, słuszna i pięknie zbudowana, z pysznemi bronzowemi włosami i błękitnemi oczami, pod długą i gęstą, ciemną rzęsą, powszechną ściągała na siebie uwagę. Odwracano się, patrząc za nią, a Anania niższy od niej i szczuplejszy, idąc u jej boku dumnym był i zarazem wściekał się z zazdrości. Zdawało mu się niemal niepodobieństwem, by ta piękność majestatyczna i milcząca, ze wzgardliwem spojrzeniem pięknych oczu, mogła go kochać, lub chociażby zwracać nań uwagę.
Mówiła istotnie mało, nie była zalotną i jak większość panien nie zmieniała nigdy wyrazu twarzy i intonacyi głosu, pod skierowanem na nią wzrokiem mężczyzn. Anania zapytywał siebie, czy jest to nieśmiałością, czy dumą i wzgardą powodzeń?
— Czy jej moja wystarcza miłość — pytał sam siebie. — Czy odczuwa, że żadna inna wyrównać mojej nie zdoła, żem wlał w nią duszę całą?
Kochał ją istotnie gorąco: ją tylko widział, inne nie istniały dlań kobiety, żadnej porównać z nią nie śmiał. Tkliwość jego wzrastała z dnia na dzień, zresztą dojrzewał, młodzieniec przekształcał się istotnie w mężczyznę, ona w kobietę; miłość Anania stawała się namiętną.
Miewał dnie i tygodnie gorączkowej niecierpliwości. Zdawały mu się wówczas nie do zniesienia długie, długie lata, co go dzieliły od szczytu szczęścia; zdawało mu się, że umrze z tęsknoty; kochał ją tem niemniej gorąco, cierpliwie, święcie.
W czasie ostatnich wakacyi parę razy znaleźli się sami, na dziedzińcu Małgosi, pod opieką służącej, która ułatwiała im porozumienie się listowne, pod dyskretnem spojrzeniem gwiazd nadniebnych, lub milczącego księżyca. Zwykle wówczas, kochankowie milczeli, Małgosia onieśmielona strachem, skromnością, bywała smutna i niespokojna; Anania wzdychał, uśmiechał się, uskarżał, zapominając o czasie, świecie całym i sąsiedztwie niedyskretnych może uszu.
— Chłodna jesteś — wyrzucał kochance. — Czemu mi nie powtórzysz słów coś pisała?
— Boję się...
— Kogo? Czego? Gdyby mnie twój ojciec zastał tu i porwał za kołnierz, odrzekłbym tylko: „Nie, nic robimy nie złego, połączeni jesteśmy na wiekuistość...” Nie bój się Małgosiu! Postaram się być godnym ciebie, mam przyszłość przed sobą, będę czemś!...
Nie odpowiadała. Nie mówiła mu, że gdyby się jej ojciec domyślał czegobądź... przyszłość zostałaby odrazu zburzona, zdmuchnięta... Dziewczyna spuszczała smutnie głowę.
Nieśmiałość jej i chłód drażniły studenta, podniecały w nim namiętność. Często widząc ją tak piękną i tak zimną, z odbłyskiem księżyca w stalowych, do oczu bożyszcz podobnych oczach, nie śmiał jej uściskać i tylko wpatrywał się w nią, drżąc cały, i sam nie wiedział; z bólu czy rozkoszy. Raz tylko powiedział:
— Patrz, Małgosiu, zdaję się być nędzarzem, żebrakiem u wrót zamkniętych przepysznego pałacu, na który oczu nawet podnieść się ośmielam.


∗             ∗

— Morze spokojne, Bogu chwała — odezwał się jeden z towarzyszów podróży, ksiądz.
Student zbudził się ze wspomnień i marzeń, spojrzał na zielonkawo-złotawe morze, co w zmierzchu i zdala zdawało się, spoczywającą pod światłem miesiąca, równiną. Wpół rozwalona chata, ścieżka wijąca się wśród zarośli i ginąca gdzieś na wybrzeżu, zarysowana, rzekłbyś, przez marzyciela, co roił o przeciągnięciu jej dalej, po przez falujących wód szlaki, pociągnęły wzrok młodzieńca. Przypomniał mu się, sam nie wiedząc czemu, René Chateaubriand’a, zdawało mu się że dostrzega na skale, nad morzem, melancholijny jego profil.
Nie, nie bohater to Chateaubriand’a, raczej Eudoro na dzikiem wybrzeżu Galii, dumający o dalekiej, kwiecistej Helladzie... I nie to jeszcze, raczej poeta, co pisał:

questa roccia granitica esta sal mare che fa?

...skała, chatka i ścieżka wśród zarośli biegnąca precz i ginąca gdzieś na wybrzeżu, znikły jak mijający profil przechodnia...
Wzmagał się smętek w duszy Anania. Zadawał sobie pytania, pozostające bez odpowiedzi, jak w wodę rzucone kamienie.
Czemuż nie mógł zatrzymać się dłużej na tem samotnem, na poły dzikiem wybrzeżu i czemuż dostrzeżony tam, na skale, profil, własnym jego nie był profilem. Radby zbudować dom nowy na ruinie tej tam chatki...
Dziwił się sam sobie, że myśli o podobnych niedorzecznościach i dziwił się znów, po co jedzie do Rzymu, na wydział prawny do „Sapienza“[1].
Po co właściwie zamierza studyować prawo? Kim będzie? Kim zostanie? Czem życie? tęsknotą, miłość i ból czem jest? Co też porabia Małgosia? Za co go pokochała? Czemu ojciec jego, Anania Atonzu, parobkiem jest tylko? i czemu zlecił mu, skoro dotrze do Rzymu jaknajśpieszniejsze i najpilniejsze zwiedzenie miejsc, gdzie są przechowywane znalezione w ziemi i wśród ruin starego świata, skarby? Waryat, szaleniec, zostający pod ustawiczną presyą wizyi ukrytych skarbów. Kto wie, czy i on, Anania, nie odziedziczy! po ojcu skłonności marzycielskich, pochłaniania się w jednej myśli... odmiennej od tamtej, nie mającej nic wspólnego z zakopanemi w ziemi, zamurowanemi pod kamieniami skarbami, lecz, bądź co bądź, chorobliwej, natrętnej, niezbytej, myśli o niej, o matce. Jestże jeszcze Ola w Rzymie? Czy ją tam znajdzie, jak, gdzie?
Annittia — cedził przez zęby towarzysz podróży student, wołając na kolegę zdrobniałym, przez kolegów używanem mu mianem — nie rozbecz się tylko w wagonie. Zycie życiem; bilet jazdy z krótkiemi tu i owdzie przystankami... Racz, by morska choroba nie spłoszyła twych słodkich marzeń.
Ksiądz, młody jeszcze, zaśmiał się wesoło, i pochylając ku Ananii, zawołał w miejscowym dyalekcie:

„Consolati, coro dum,
„Ca in s’itteru bi at trotta....“
„Pociesz się serce twarde, że cię do piekieł nie wloką.”

— Ha! żegnaj ziemio rodzinna! i obyśmy się nie pochorowali na morzu.
Morze było spokojne, ciche. Przeprawa rozpoczęła się pod dobrą wróżbą: księżyc oświecał wybrzeża, użyczając fantastyczności ogromnej skale Capo Figari, czyniąc ją podobną do cyklopa, sprawiającego czaty u samotnej wyspy.
„Żegnaj rodzimy kraju! kraju marzeń i tęskno ty!” Anania stał długo nieruchomy, oparty o balustradę na pokładzie parostatku, stał, dopóki sylwetka Capo Figari i wysepki, srebrzącej się na sinawem morzu, nie znikły mu z oczu. Towarzysz podróży, lękający się najspokojniejszego bodaj morza, zeszedł szybko z pokładu, Anania pozostał sam, blady i sztywny, przejęty wilgocią, smutny, zamyślony. Stał, dopóki księżyc, podobny do rozpalonej żelaznej kuli, nie zapadł w dali, w krwiste jakieś minięty... Zeszedł wówczas do kajuty, lecz zasnąć nie mógł, miał uczucie, jakgdyby całe jego ciało rozciągało się, to kurczyło rytmicznie, niezliczona ilość kół toczyła się po nim i na nim. Ogarnęły go najsmutniejsze wspomnienia. W szumie morza, bijącego o ściany kajuty, słyszał znane w Fonni wycie wiatru, wstrząsającego lepianką wdowy po rozbójniku. Smutne, było życie, w samem sobie smutne, puste, niepotrzebne. Po co żyć? po co?
Usnął wśród ciężkich myśli; zbudził się pokrzepiony, ożywiony, dobrej myśli. Usnął w ponurem państwie smutku, pod miesiącem, zapadającym ciężko w rdzawe jakieś odmęty i brzaski, budził się w ranek jasny, słoneczny, na złotej tali mieniącego się jak opale morza, w pobliżu Rzymu.
— Rzym! — serce bilo mu gwałtownie, radośnie, jak wracającemu do domu pątnikowi.— Rzym! Roma! ojczyzna wiekuista, kochanka myślicieli, artystów, siostra i przyjaciółka, wierna Roma lekarka ran i cierpień serdecznych, morze zapomnienia, zaklęć przepotężnych mistrzyni, zła i dobra przepaść niezgłębiona.
Zdawało się Ananii, że mu się roztwierają ramiona, by objąć Rzym i świat cały. Już w Civita Vecchia, ciemnej i wilgotnej mieścinie, wszystko go zachwycało w słońcu poraniłem. Do towarzysza podróży, studenta Daga, mówił:
— Słuchaj! zdaje mi się, jakgdybym wkroczył do przedsionku olbrzymiego, tajemniczego, przepięknego gmachu, lub do czarodziejskiej podwodnej groty...
Daga, który rok już cały przemieszkał był w Rzymie, wydymał wzgardliwie policzki, śmiejąc się z entuzyazmu towarzysza.
Nadejście z hukiem i stukiem pośpiesznego pociągu, zdało się, przybyłemu zgłębi Sardynii studentowi, uderzeniem iskry elektrycznej, wywarło na razie wrażenie siły przepotężnej, lecz niszczącej.. Zdało mu się, że go na skrzydła porwał smok o gorejących oczach, i niesie wichrem, co zerwany z drzewa suchy liść unosi... aż ciśnie gdzieś na nieznane drogi, w odmęty radości nieobliczonych i nie zgłębionych jeszcze boleści. Tak, istotnie, porwało go i niosło życie, cywilizacya, fala ludzka, wszystko o, czem dotąd, w samotności rodzimej wyspy, marzył, za czem tęsknił, a co się dopiero wcielało w rzeczywistość. Oparty o portyerę wagonu patrzał na smętne linie rzymskiej Kampanii, zielonej, zaróżowionej jesiennem słońcem, podobnej do płaszczyzn rodzimej jego wyspy, lecz wrażenia krajobrazu, porównania i wspomnienia bladły wobec zbliżania się ku nowemu życiu. Wszystko: rzadkie domy i obmurowane zagrody, drzewa, zarośla, trawy na bagnistym gruncie, stada pasących się bawołów o pięknych rogach i przepięknem, smutnem spojrzeniu, oczu czarnych, wielkich, pod łbem siwym, wszystko mijało szybko, zawrotnie szybko, rozpędzone sykiem i zgrzytem i buchającą parą pociągu, a na niebie wzbijało się coraz wyżej słońce jasne, tryumfujące, po nad wszech rzeczy siłą i przemianom i zniszczeniu niepodległe, odwieczne.


∗             ∗

W Rzymie obaj studenci zamieszkali na trzeciem piętrze, olbrzymiej kamienicy na placu della Consolazione, u pewnej wdowy, matki dwóch telegrafistek w biurach któregoś z dzienników.
Towarzystwo kolegi Daga — przedstawiał on typ mieszany, miał twarz wesołą i głos hipohondryka, bywał na przemian ożywiony, to znów apatyczny, egoista i kpiarz, — towarzystwo Daga było na rękę Ananii, w pierwszych dniach pobytu w Rzymie.
Studenci zamieszkiwali wspólnie jeden pokój, przedzielony żółtą firanka, obszerny lecz nieco mroczny, o posadzce popsutej tu i owdzie, z małem, na wewnętrzny dziedziniec wychodzącem okienkiem.
Gdy po raz pierwszy Anania stanął u tego okienka doznał wielkiego przygnębienia. Naprzeciw wznosiła się wysoka ściana, brudno-żółta poprzerywana nieregularnie wysokiemi oknami, z których ulatywały ostre swędy kuchennych dymów i czadu, frytury i cebuli. Na poprzeciąganych z okna do okna drutach, wisiały różne różności.
Gdy Anania patrzał z rozpaczą na żółte mury i rozciągnięty nad niemi szmat wieczornego nieba, towarzysz jego, Battisto Daga, wskazał na po rozciągane druty i zaczął się śmiać wesoło.
— Spójrz na te szmaty, zabawnie wiatr je wydyma! Żywe się zdają. Patrz, tam, nie jest-że to ruszających się nóg para a tu tors... chudy coprawda i bezwładny. Zabawne, co?
Anania spojrzał na ukazywane przez towarzysza przedmioty. Istotnie druty zdawały się spełniać zadanie sprężyn w szopce.
— Tak jest i w życiu — dowodził student. Sznur przeciągnięty przez ciasne, wąskie, cuchnące podwórze. Ludzie, wichrem losu poruszane szmaty nad głębią pustą...
— No! nie złam kufra — zawołał Anania — dość mam twych filozofować. Wyjdźmy lepiej! tu się udu się można.
Weszli, chodzili długo, zmęczyli się okropnie, ogłuszeni zgiełkiem ulic, turkotem pojazdów i tramwajów, oślepieni lampami, oszołomieni gwizdem automobilów i bicyklów, a zwłaszcza ulicznym tłumem.
Anania czuł się śmiertelnie smutny, w obcym sobie tłumie, ściskał mocno ramię towarzysza. Czuł, jakgdyby był sam w pustyni, lecz pustynią tą było wzburzone morze. Wiedział, że gdyby tonął, niktby nie usłyszał jego krzyku i wołania o pomoc. Stratowanoby go, nie zauważywszy nawet jak poległy wygląda. Tęsknił za Cagliari, za balkonem swego pokoju, otwartym na szerokie horyzonty, za drżącym blaskiem wschodzącej wieczornej gwiazdy, zapalającej się nad najwyższych gór szczytem. Tu nie miał ni gwiazd, ni miesiąca, ni horyzontów, nic, jeno wstrętne rumowisko kamieni, mrowisko ludzi, co przybyłemu z dalekiej prowincyi studentowi, zdawali się nietylko obcy, lecz jakoby odmiennej jakiejś, pośledniejszej rasy.
Zwłaszcza w pierwszych dniach pobytu, Rzym widziany po przez mgły zmęczenia fizycznego i moralnego, po przez ciemną i niewygodną izbę przy placu della Consolazione, wywierał przygnębiające wrażenie. W mieście starodawnem, w ulicach ciasnych, ostawionych mrocznemi, cuchnącemi sklepikami, ślepemi ścianami lub zakratowanemi na parterze oknami pałaców, brakło światła i powietrza, w które obfitowały najnędzniejsze wioski rodzimej Sardynii. W mieście znów nowożytnem, gmachy przygniatały go olbrzymienia nie zawsze harmonijnemi rozmiarami, szerokie ulice zdawały się przeznaczone na korowody olbrzymów, place większemi były niż tankas[2] w Sardynii, a niebo za wysokie, za głębokie... O, nie, stanowczo Rzym nie był tem, czem mu się jeszcze w Civita Veechia być zdawał.
Nawet w uniwersytecie, gdzie się zapisał na prawo cywilne i kryminalne i uczęszczał pilnie, zwłaszcza na przepiękne lekcye Enrica Ferri, czekało go rozczarowanie. Studenci niespokojni byli, krzykliwi, roześmiani, jakgdyby drwili ze wszystkiego, z samego życia. Zwłaszcza w auli, na górze nr. IV, niezwykłe i mieszane tłumy oczekujące wykładów Ferri’ego, dokazywały przed zjawieniem się profesora. Często student wskoczył na katedrę, rozpoczynająć parodyę zapowiedzianej i przez większość z upragnieniem wyczekiwanej lekcyi. Powstawała wrzawa nie do opisania: oklaski, tupanie nogami, okrzyki: Viva il papa, Viva Pio IX! Viva Sant’Alfonso di Liguoro! Inni, a często sam katedrę profanujący student, naśladowali miauczenie kotów, pianie kogutów. Wzmagały się wrzaski, powstawały bójki — latały papierowe kule, nawet pióra i zapalone zapałki ciskane były na zajmującego, prawem kaduka, katedrę zuchwalca i dopiero nadejście ulubionego profesora Enrico Ferri, burzą, pełnych zapału oklasków, kładło kres swawoli jednych, niechęci drugich.
Z czasem Anania oswoił się o tyle z życiem kolegów, że dzielił ich sympatye, antypatye, krzykliwe manifestacye, lecz na razie, niepohamowana ta wesołość, gadatliwość i ruchliwość, zarozumiałość i sceptycyzm raniły go głęboko. Żałował niemal, że przybył do Rzymu.
Raz, z nadejściem wieczoru przechodził z kolegą Daga przez Pia Nazionale. Trotuary puste prawie były, lampy elektryczne zlewały się z błękitnawym brzaskiem powietrza. Okna pałacu della Banca, rzęsiście były oświetlone.
Młodzi ludzie przystanęli na trotuarze.
— Patrz! — zawołał Daga.
— Rzekłbyś wszystkie złoto Banku wyleje się przez okna — zauważył Anania.
— Bra-a-wo! — zawołał towarzysz. — Dowcip rozwija się, dzięki, zapewne, memu towarzystwu.
Dalej, znów przystanęli; tym razem obaj rozentuzyazmowani.
Na lewo nad niedającem się opisać tłem ulicy Quatro Fontane, niebo paliło się jasnym fioletem. Na prawo księżyc, wzbijał się, pełny i żółtawy, nad czarnym profilem Banta Maria Magiore, i rysował się niby na płycie srebrnej ryty.
— Idźmy do Colosseum — zaproponował Anania.
Poszli, długo napawali się tajemniczym i nieprzemożonym urokiem, spoglądając na księżyc, pomiędzy rozwalonemi lub trzymającemi się jeszcze lukami; usiedli wreszcie na ułamku strzaskanej kolumny. Obaj westchnęli.
— Czuję — mówił Anania — błogość podobną do cierpienia.
Dago milczał, odezwał się dopiero po długiej chwili.
— Zdaje mi się, że jestem na księżycu. Czy nie sądzisz, że tam na srebrnym globie, żyje się, mniej więcej, tak samo, jak tu, w tym umarłych święcie?
— Si! — szepnął Anania, odpowiadając wewnętrznej myśli. — Tuśmy dopiero w Rzymie, w prawdziwym.




II.

Deszcz padał rzęsisty.
Szare mroki zalewały izbę studentów, której mniej ciemną połowę Daga ustąpił przyjacielowi nie z wspaniałomyślności, lecz, że wysypiał się codziennie do dziesiątej, i wołał być dalej od okna.
Siedząc na łóżku Anania patrzał znudzony na żółtą kotarę, wywierającą wrażenie odłamu poplamionego wilgocią i błotem marmuru. Czuł się zdjęty głęboką melancholią, tak głęboką, że aż doświadczał fizycznego jakiegoś dławienia i bólu.
Nawet Daga wzdychał, przewracając się z boku na bok, na swem łóżku. Anania myślał:
— Cóż dolegać może temu bałwanowi? Bogaty, inteligentny, poważany, szczęśliwy.
Porównywał, domyślał się:
— Nie zakochany w nikim i ma rodziców co go ubóstwiają, ma niezależność, gdy ja... Ebbene! Czemże właściwie jestem, co mi właściwie dolega? Smucą mnie próżne cienie, przywidzenia mgliste. Szaleniec ze mnie, skończony waryat! Wszak kocham, nawzajem kochany, i mam przed sobą przyszłość spokoju i miłości. Nie brak mi ambicyi, prawda, lecz byle wyciągnąć ramiona, świat ujmę... Małgosia piękna, bogata, kocha mnie, czeka. Czegóż więcej pragnąć mogę? Pocóż się tak smucę?
Opuściła go już była uprzednia za domem tęsknota, gdy mu się przed oczarowanym wzrokiem objawiła Roma ze wszystkich swych piękności, potężnem zaklęciem, podobna do słońca rozpraszającego mgły poranku. Już ją pokochał tą wielką, niezmienną miłością każdego, co się jej przypatrzy, w nią wniknie miłością tak żywą i głęboką, że stojąc poranku pewnego na wyniosłości Belwederu willi Medici, zapatrzony w olbrzymią konchę zielonej Kampanii, zamykającej w sobie Perłę nad perłami, miasto miast, wśród ciszy horyzontów i ruin, wśród ciszy cudnych ogrodów willi Medyceuszów, gotów był pytać siebie, co więcej teraz kocha: rodzimy swój kraj, czy Romę przepiękną, nieśmiertelną...
Rozpoczął był studya i czuł już podmuch wielkiej Romy w małej swej duszy. Uczęszczał pilnie do uniwersytetu i biblioteki, zwiedzał muzea i galerye. Niektóre obrazy uderzały go nadzwyczajnie, zdawało mu się, że je zna, że je widział... Gdzie? kiedy?. Nie wiedział. Zapewne w uprzednich jakichś egzystencjach. Zastanawiając się nad tem jednak, przekonał się, że uderzało go tu podobieństwo niektórych figur do znanych mu w Sardynii postaci i tak: pewna Madonna Correggia przypomniała mu śniadą twarz matki Bnstianeddu, starzec Spagnoletto’a podobny był do biskupa z Nuoro, a w kopii portretu „Nieznajomego Toskańczyka”, którego oryginał jest w Wenecyi — znalazł coś z sarkastycznego uśmiechu, zio Pera, ogrodnika, „starym kotem” zwanego.
Codziennie na ulicach, kościołach, galeryach odkrywał coś nowego, przedmioty sztuki, rzeczy piękne, pobudzające podziw lub zachwyt. Piękną, przepiękną była Roma, i coraz głębiej wrastała mu w serce.
Lecz po nad zachwytem, przyjemnością, nauką, miłością, jak chmura, co wszystko przysłania, ciążył cień...
W wigilię onego dżdżystego poranku, wieczorem, około jedenastej, na pustej, mętnemi latarniami oświetlonej via Nazionale, rozmawiających pomiędzy sobą w rodzimym dyalekcie studentów, Sardyńczyków, zaczepiła ćma nocna;
Bonas tardas, pizzocheddos.
Wysoka była, brunetka, z mocno podkreślonemi oczyma, a światło lamp elektrycznych nadawało jej bladej, z futrzanego kołnierza wyłaniającej się twarzy, pozór trupi.
Tak, jak w Cagliari, gdy go zaczepiła na ulicy Rosa i jej jasnowłosa towarzyszka, Anania drgnął, odskoczył, zdjęty nieopisanym wstrętem i lękiem, pociągając za sobą towarzysza, który dawał ostrą odprawę kobiecie.
Za każdym razem, gdy na głównych ulicach lub ciasnych zaułkach spotykał błąkające się cienie kobiet, czuł, że mu się serce ściska.
— Ona to może — myślał za każdym razem, z uczuciem niewypowiedzianego bólu. — A teraz.... wszak kobieta zaczepiła ich w rodzinnym dyalekcie!
Siedząc na łóżku, po bezsennej nocy, po długich godzinach strasznych przypuszczeń, czuł się zniechęcony do wszystkiego:
— Daremne nadzieje — myślał. — Oszaleję chyba, gdyż tak dłużej żyć niepodobna... muszę się raz na pewno dowiedzieć. O! gdybyż umarła! Żywą czy umarłą odnaleźć ją muszę... Potom tu przyjechał, po to tylko. Jutro! jutro! słowo to powtarzam sobie codziennie, od przybycia, a gdy jutro nadchodzi zapadam w bezsilność... Co robić? Gdzie szukać? A jeżeli znajdę...
Tego to, tego bał się najwięcej, chociaż się sam przed sobą nie przyznawał... O tem zaś, co potem ząjśćby mogło, myśleć nie chciał.
Nagle przesunęło mu się przez myśl:
— A gdybym się zwierzył Dadze; ot teraz, zaraz powiedział mu: Battista! wychodzę do policyi, zebrać dan..,. Co by mi Doga doradził? Tak potrzebuje się komuś zwierzyć, z mego zadania, zasięgnąć rady... podzielić się gniotącym mię ciężarem. To już nad moje siły! Od tylu, tylu lat dźwigam to na sercu... chciałbym się otrząsnąć, jak z wstrętnego, ciężkiego łachmana... odetchnąć, oswobodzić się, wyrwać żmiję z łona. Powie mi może żem szalony, głupi, poradzi, bym dał pokój przywidzeniom chorobliwym... Może mię przekona...
— Smutny, ohydny dzień, — ciągnął, wodząc okiem po żółtym, deszczem spłukanym murze za oknem. — Tak, jak gdybym czytał romans Dostojewskiego, i widział na tle okna i u ścian izby tłum szary, zgłodniały... Niebo opada niżej, coraz niżej... Muszę iść zaraz, nie odkładając.
— Battista Daga — — zawołał powstając — nie wychodzisz?
— Nie — odrzekł śpioch leniwie.
— Pożycz mi parasol.
Pewny był, że mu Daga powie, gdzie parasol stoi, lecz ten odmruknął.
— Mógłbyś mi zrobić tę przyjemność i kupić choć jeden.
Anania, zwrócony do przedzielającej pokój zasłony odezwał się cicho, pomału:
— Muszę iść do policy i...
Urwał, czekał, by głos przyjazny rzucił mu ułatwiające spowiedź pytanie. Serce biło mu gwałtownie.
Daga poziewał. Po chwili z po za firanki ozwał się głos drwiący:
— Czy masz zamiar przyaresztować deszcz, co leje jak z cebra?
Anania roześmiał się, w sercu stłumił swą tajemnicę, na duszę mu padła większym jeszcze ciężarem, większą goryczą. A! nie! nie firanka to ich dzieliła, lecz mur gruby, nieprzebyty. Mur taki zresztą, wznosił się zewsząd pomiędzy nim jego bólem a współczuciem ludzi. Nie, od nikogo nie miał się spodziewać pomocy lub litości... na samym sobie polegać musiał...
Zbliżył się do lusterka, uczesał starannie, otworzył kuferek, wyjął swą metrykę, założył starannie za zanadrze, drzwi otworzył.
— Weżże parasol — zawołał za nim Daga. — Do dyabla, chce ci się włóczyć po mieście w taką pogodę!
Anania wyszedł, nie odpowiadając.
Deszcz lał, jak z cebra. Schodząc z ciemnych schodów student zatrzymał się chwilę, wsłuchując w plusk wody, lejącej się z rynien w rynsztoki z hukiem kaskady. Zdawało mu się, że lada chwila runie nad nim sklepienie klatki schodowej. Powietrze nasiąkło wilgocią. W sercu czuł chłód i smutek śmiertelny. Pomału szedł po ulicach zalanych i trotuarach, pod górę, przez wązki, pusty zaułek, przeszedł pod ciemnem, ponurem sklepieniem, spoglądając na mroczne sklepiki z wiktuałami, na których progu stały kobiety ubogie, obmokłe, dzieci brudne, mężczyźni od tygodnia nie goleni, w fartuchach, przed chwilą oderwani od warsztatu. W ciemnych norach węglarze podobni byli do biesów podziemnych, u wejścia gniły obierzyny od jarzyn i owoców, dalej w błotnistych oparach balii widać było praczki blade, ludność ubogą, nędzną, oddającą się cięższym robotom na rzekomej swobodzie, od skazańców na galerach. Smutniejszą też może, nędzniejszą...
Ananii przypomniała się lepianka wdowy po rozbójniku, w Fonni, kędy spędzał lata najwcześniejszego swego dzieciństwa. Przypomniała mu się olejarnia w Nuoro, goście tameczni, wyrobnicy, pracujący o pocie czoła, żebracy, pijacy. Czyżby przez całe swe życie skazany był na ocieranie się o podobne nędze?...
Po długiem i bezowocnem błąkaniu się po spłukanych deszczem ulicach, przemokły, zziębły wrócił do domu i zasiadł, by pisać list do Małgosi.
„Śmiertelnie jestem smutny — pisał — noszę się w sercu z gniotącym mię ciężarem. Od wielu już lat chciałem Ci się zwierzyć z tem, co w dżdżystym, zimnym dniu dzisiejszym wyznać ci muszę. Nie wiem jak wyznanie to przyjmiesz. Cokolwiekbądż postanowisz, proszę cię, Małgosiu, pamiętaj, że mi je dyktuje obowiązek, co mi cięży bardziej od zbrodni... Nie chcę się zastanawiać nad tem, jak przyjmiesz mą tajemnicę, gdyż do wypowiedzenia jej sił by mi nie stało. Postanowienie twe rozstrzygnie dla mnie, pomiędzy życiem a śmiercią. Gdy mówię o śmierci mam na myśli śmierć moralną, tę, co ciała nie zabija, skazując na powolne i tem okrutniejsze konanie, gdyż życie moje do mnie nie należy, należy do zadania... Czyż się nie domyślasz, Małgosiu? Nie! Wymówić słów tych nie zdołam... odepchniesz mię, usłyszawszy me wyznanie, a w boleści mej bezdennej czuję, nieprzepartą potrzebę zgięcia kolan przed tobą, ukrycia twarzy w twem łonie, jak dziecko spłakane, niewinne, a oskarżone i potępione, zanim...”
Tu się zatrzymał i list odczytał. Odczytawszy wziął pióro do ręki lecz nie miał sił kreślić słów dalszych. Kim była Małgosia, a on kim był? Kim owa kobieta! Czem życie? Kręcił się w błędnem kole pytań, nie znajdując na nie zadawalniąjącej odpowiedzi. Bezmyślnie patrzył przed siebie, w okno, na szmaty zmokłe, rozwieszone od okna do okna, wzdłuż ścian żółtawych. Zdjęło go ostateczne zniechęcenie, w myśli mignęło:
— A gdybym się zabił?
Podarł list rozpoczęty, pomału, na drobne kawałki, które znów układał, zamyślony w małe kupki, patrząc szklanem, zgasłem okiem na deszcz, na ołowiane niebo, na ścianę żółtawą i wiatrem poruszane różne części ubrania, zwieszające na poprzeciąganych, pomiędzy oknami drutach.
Pod wieczór deszcz ustał i obaj studenci wyszli razem na miasto. Niebo się rozjaśniło; w powietrzu był gwar budzącego się z pogodą, do życia miasta, a tęcza spinała nad Foro Romano łuk przepyszny.
Z pogodą poweselał lekkomyślny Daga, lecz Anania czuł się przygnębiony całym ciężarem swego smutku! Z dłońmi, zapuszczonemi w kieszenie palta, kapeluszem nasuniętym na oczy, usty zaciśniętemi, szedł szybko, automatycznie, na nic nie zwracając uwagi.
Jak zwykle, studenci przechadzali się po ludnej via Nazionale i Daga przystanął przed oknami Garroni’ego dla przejrzenia dzienników, gdy Anania szedł dalej, obojętny, wpleciony w nieprzerwany szereg spacerujących. Wpadł był właśnie pomiędzy kleryków, odzianych w purpurę, i Tedescht (czyli uczniowie kolegium niemieckiego), „małemi rakami” pospolicie w Rzymie zwanych. Jeden potrącił go niechcący. Anania zaklął głośno, budząc się z ponurych myśli. Klerycy szli długim ordynkiem, rzucając na szare tło ulicy odblask purpurowych lewitek, od których paliło się na trotuarze. Weseli byli i swobodnej myśli, żywi i ruchliwi jak płomień, przejście ich nie tylko rzucało w tłumie ulicznym pyszną barwną plamę, lecz i melodyę rozumianych, młodzieńczych głosów. Szli weseli, swobodni, obcy trosce o jutro, namiętnościom chmurnym, świecąc barwą zwierzchniej, malowniczej szaty. Anania spoglądał na nich z zazdrością i ozwał się do nadchodzącego Daga:
— W dzieciństwie swem znałem syna pewnego bandyty. Chłopiec wcześnie budził się do życia, marząc o pomszczeniu śmierci ojca. Obecnie dowiedziałem się, że wstąpił do zakonu. Jak to wytłumaczysz?
— Szaleniec! — odrzekł obojętnie Daga.
— Wcale nie — odparł żywo Anania — pragniemy rozwiązywać zagadki duszy ludzkiej i szaleństwem nazywamy to, czego nie rozumiemy.
— Co najmniej nazwać to mogę monomania — ciągnął Daga. — Szaleństwo jest nader skomplikowaną psychiczną tajemnicą, a jego najpospolitszym objawem monomania.
— Przypuśćmy... lecz chłopiec, o którym mowa, miał monomanię raczej bandytyzmu, atawizm grał w nim potężnie. Wstępując do stanu duchownego chciał, pewien jestem, w prostocie swej, zgłuszyć nieprzemożone instynkty.
— Brawo! Z deszczu pod rynnę! Zakonnik skończy u czubków. Człek normalny, świadomy rzeczy, nawiedzony przez jakąbądź monomanię, myśl wyłączną, powinien wywijać się z jej szponów stopniowo, systematycznie. Weźmy naprzykład miłość. Każdemu wiadomo, że jest manią, wyłączną myślą o wyłącznej jakiejś osobie, o tem, by się znajdować z nią razem, sam na sam. Najlepszem lekarstwem stworzyć stan rzeczy, bliski wyłącznemu temu pragnieniu... Chwilę! spojrzę tu — przerwał, zatrzymując się przed witryną, w której wystawione były portfele:
— Patrz! skóra krokodyla! — wołał.
— Masz może racyę — ciągnął w zamyśleniu Anania.
— Krokodyla. Na pewno krokodyla.
— Mówię o myśli wyłącznej...
— I pomyśleć, że skóra tych pysznych wyrobów żyła nad Nilem, w Nilu się kąpała!
— Głupiś! — zniecierpliwił się Anania. — Nie wiesz, gdzie się znajduje prefektura policyi? — spytał.
— Kto ją tam wie! Nie miałem nigdy do czynienia z jejmość prefekturą. Lecz ty sam dziś rano...
Basta! powiedz jeśli wiesz, gdzie się znajduje.
— O! zdaje ci się, żeśmy w Nuoro, gdzie wszyscy są sąsiadami. Tu prefektur i nie prefektur nie zliczysz. — Jedno biuro zdaje mi się jest w pobliżu San Martino di Monti. Tam przynajmniej spotkałem raz ziomka, służącego w prefekturze.
— Chciałbyś mi towarzyszyć? — spytał nieśmiało Anania, zawracając się w kierunku via Depretis.
Pobladł bardzo, ręce mu się trzęsły.
— Co ci? — pytał zdziwiony i nieco przestraszony towarzysz. — Na co ci ta prefektura? Co cię ugryzło? Czyś spełnił coś niezgodnego z przepisami kodeksu?
— Obciąłbym... to jest zlecono mi dostać adres pewnej osoby. Idźmy.
Przyspieszył kroku. Daga szedł za nim zaciekawiony i nieco zmieszany.
— Czyj adres? Jakiej osoby? Kto ci to zlecił? pytał. — Czy tam od nas? Nie róbże sekretu odpowiadaj!
Anania przyśpieszał kroku, milczał.
— No, powiedz — nalegał tamten, dogoniwszy go przy Santa Maria Maggiore. — Za kogo mię masz, proszę? Za psa, szpica? Powiedz, bo cię porzucę...
— Poczekaj tu chwilę — odrzekł Anania — nie długo się dowiesz... — odszedł.
Daga, zdjęty palącą ciekawością, przystanął na wysokich stopniach Santa Maria Maggiore. Przestał tam godzinę bez mała. Pomału zapomniał o tem co go niedawno zaciekawiało, nasycając się przepysznym widokiem, jaki miał przed sobą. Z oczyszczonego z chmur nieba zlewał się różowy blask zmroku, w rozłoconych jak wachlarz ulicach, biegnących ze szczytu Esquilmnu, zapalały się sznury latarni. Na placu, przed Santa Maria Maggiore, krzyżowali się przechodnie, mijały pojazdy. Na ruch wieczorny Daga spoglądał niby z przepysznej loży.
— ...Jest nitka, drut niewidzialny, co w ruch wprawia ludzkie te jasełka — myślał. — Przechodnie, śpieszą się, krzyżują, znikają... Każdy uważa sam siebie za coś wyjątkowego, wielkiego, za oś, do koła której świat wiruje. W rzeczy samej, pigmeje! Na iluż sumieniach i życiach ciężą przewinienia, zbrodnie może? Chociażby ten tam jegomość, w cylindrze nowym. Kto zaręczy czy kogo nie zabił nie zgładził z tego świata? Każdy ma troskę jakąś... Furda! nie każdy! Kłamstwem jest jakoby każdy się nosił z cierpieniem. Większość ludzi obchodzi się bez cierpień, jak i bez radości. Ci naprzykład, co uczęszczają na Pincio[3], nad czem mają biadać lub z czego się cieszyć? Gdzież się podział Anania Atonzu? Ależ oto i on. Czyż nie podobny do marionetki, poruszającej się, w takt piosenki Pulcinella: „Il dado e gettato“ kości rzucone, mosty spalone! Z wyżyn swej taniej filozofii Daga powitał ironicznym uśmiechem powrót towarzysza.
— Kości rzucone, co? — spytał, wydymając wargi i wymachując ręką.
Si, rzucone! — odrzekł Anania, opierając się o portyk kościelny. Przez chwil kilka zdawał się wpatrzony w zalane światłem i przechodniami ulice. W głębi najszerszej, wprost biegnącej, niby w lesie pałaców wyrąbane, w dalekiej perspektywie, Monte Mario, wzbijało na wieczornem przezroczystem niebie bronzowe swe masy. Anania przypomniał sobie górę Gennargentu, palącą się w ogniach zachodu, przestrach, co go śród tych wyżyn i samotności krwawych był ogarnął, zmyśloną, o zjawieniu się widma rozbójnika, historyę.
A teraz czuł przejmującą go tajemniczą trwogę wobec tego lasu murów i kamieni, z wysadzonemi światłem lamp szlakami, któremi płynęły niepowstrzymanym potokiem fale ludzkie, fale myśli, uczuć, bólu...




III.

Tak, miał racyę Battista Daga, stare bajki racyę miały, kości były rzucone. Policy a na prośbę i żądanie Anania Atonzu, studenta rodem z Sardynii, zajęła się poszukiwaniem Rozalii, vel Oli, Derios i pod koniec marca dała znać studentowi, że pod takim to numerem, przy via del Seminario, na najwyższem piętrze, zamieszkuje kobieta, rodem z Sardynii, której rysopis odpowiada udzielonemu przez studenta rysopisowi Oli.
Kobieta ta kazała się nazywać Maryą Obinu, rodem była z Nuoro, a od czternastu lat przebywała w Rzymie. Z razu wiodła życie nieco... podejrzane, lecz od lat kilku uspokoiła się, wiodła życie porządne, pozornie przynajmniej, utrzymując umeblowane pokoje, rodzaj familijnego pensyonatu.
Ananię wiadomość ta nie zbyt wzruszyła. Szczegóły były prawdopodobne! nie przypominał sobie dobrze rysów matki, wiedział tylko, że była urody słusznej, bruneta z jasnemi oczyma. Kobieta znana pod nazwą Obinu była też słusznego wzrostu, bruneta, z błękitnemi oczyma, a zkądinąd Anania pewnym był, że nazwisko Obinu, nie znane jest w Nuoro i nikt tam nic nie wie o żadnej Maryi, utrzymującej umeblowane pokoje w Rzymie. Szło więc o fałszowanie nazwiska lub pochodzenia... Bądź co bądź Anania czuł, pewien był, że kobieta znana policyi pod imieniem Maryi Obinu, nie jest, nie może być jego matką: Rozalią Derios. Pewność tę czerpał w przeczuciach i uspakajał się myślą, że Oli nie było w Rzymie, skoro prefektura znaleść jej nie mogła. Spełnił swe zadanie; mógł teraz spokojnie tu pozostać. Po dniach i miesiącach przygnębienia i moralnego naprężenia, odetchnął swobodnie.
Wiosna wtargnęła nawet na wązki, mroczny dziedziniec kamienicy przy placu della Consolazione, do tej studni żółtawej, wypełnionej kuchennymi wyziewy, głośnemi rozmowy służących i świegotem uwięzionych w klatkach kanarków. Powietrze ciepłe było i zarazem dziwnie świeże. Po zefirach nieba przepływały różowe obłoczki, z powiewem wiatru dolatywały wonie bzu i fijołków.
Oparty o roztwarte okno, Anania doświadczał tęsknoty głębokiej, lecz nie gryzącej. Zapach fijołków, obłoczki zaróżowione, mknące pod lazurami firmamentu, powietrze ciepłe, wiosenne, wszystko przypominało mu ziemię rodzinną, szerokie tam horyzonty, obłoki, kładące się na szczytach Orthobene, czepiające się sosen i pinii zielonych. Myślał o lasku na Monte Urpino, o samotności i ciszy skłonów zasłanych fijołkami i irysami liliowemi, myślał o tajemniczych szmerach dolin pod okiem jeno gwiazd drżących na nieboskłonie. Na tle tych wspomnień roztęsknionych, rysowała się postać wdzięczna Małgosi. Zdawało mu się, że widzi drobne jej nóżki, zatopione w wysokich trawach łąk kwietnych, rodzimych, włosy podobne do roztopionego bronzu, w słońcu wiosennem palące się o metalowych odbłyskach.
Wiosna rzymska wzruszała go o tyle, o ile rozbudzała wspomnienia tamtej wiosny na wyspie rodzimej. Tu wywierała na nim wrażenie czegoś sztucznego raczej, o zachodach słońca nazbyt już barwnych, o zbytecznem nagromadzeniu kwiatów i woni. Piazza di Spagna, u monumentalnych schodów, wiodących do Trinita di Monti, zdawał się jednym koszem kwitnących roślin. Drzewa na Pincio pokrywały się gęstym kwieciem; ogrody willi Borghese mieniły od tfijolków i renonkułów; ze ścian wysokich, w najciaśniejszych bogdaj zaułkach, opadały zwoje liliowych glicyn, i zielone wianki pilących się różyczek żółtych, mikroskopijnych; starożytne ruiny pokryły się pyszną purpurą niezliczonych maków polnych! Z dróg, przerzynających Kampanię, z via Appia, Nomentana, Salaria, silne i piękne, jak karyatydy, kobiety, wchodziły do miasta proste, o rzeźbiarskich kształtach i ruchach, niosąc na nieruchomych głowach olbrzymie kosze fijołków lub maków pąsowych. Przekupnie, na Piazza di Spagna, wyciągali ku przechodniom, forrestieri, cudzoziemcom, ramiona, uginające się pod ciężaremo okwieconych gałęzi migdałów i brzoskwiń. Było tego tyle i tak wiele, że się aż zdawało Ananii sztucznem nagromadzeniem na jakieś święto doroczne, na jarmark wiosenny.
Jakże inaczej bywało tam, daleko, za morzem, na Zachód. Anania przypomniał sobie dzieciństwo swe sielskie, pastwisko, porosłe wysoką, chwiejną trawą, ptaszki, kwilące w gąszczu krzaków, cichy szmer strumieni, rwący szum górskich potoków, tańce i susy cieląt i jagniąt, źrebiąt i zajączków na miedzy w cieniu olbrzymich dębów, czczonych jak bożyszcza przez owczarzy Barbagii. Przypominał drzemki słodkie w zagłębieniu skał, okrytych mchem miękkim, w znojne południe, na posłaniu z pierwiosnków i paproci, czombrów i mięty, przy żurczeniu miliardów kryjących się w trawach żuczków, brzęczeniu miriad pszczół zawieszonych na słońca promieniu, nad rozkwieconem zielem, z którego czerpią miody wonne a gorzkawe, jak sama istota ducha Sardynii.
Anania myślą przenosił się w tamtą, rodzimą, sielską wiosnę i nią się to napawał, siedząc, godzinami całemi, oparty o okno swej izdebki, zapatrzony w zaróżowione obłoczki, mknące pod głębokim lazurem rzymskiego nieba. Wyobrażał sobie, że jest w więzieniu, a że był zakochany, serce w nim omdlewało, tracił moc skupiania myśli i woli, myśli mknęły mu przez głowę, jak przechodnie uliczni, nie zatrzymywał żadnej, mijały, rzucając dokoła siebie długie cienie.
Bardziej, niż kiedy kochał się w samotności. Drażniła go obecność towarzysza i współlokatora, z którym coraz to mniej miał łączności. Daga irytował go na wszelaki sposób: pożyczał pieniądze, których nie oddawał, drwił zeń ustawicznie, wygadywał niestworzone rzeczy, stawał się nieznośny, ohydny.
— Zapatrujemy się na życie z wręcz przeciwnych punktów — mawiał — to jest tego, co ja widzę, ty nie dostrzegasz. Krótkowidzem jestem, lecz przez dobre okulary patrzę na ludzi i rzeczy, rozbieram do naga, dostrzegam całą ich marną małość, gdy ty, krótkowidz, jak i ja, nie nosisz niezbędnych okularów, nie możesz się na nie zdobyć.
Istotnie, zdawało się czasem Ananii, że mu zasłona przykrywa oczy. Czuł wówczas nieufność, ból i onieśmielenie w sercu. Sama nawet jego miłość dla Małgosi, w głębi swej trwożna była, nieufna, smętna, a z tęsknoty za niebem i krajobrazem ojczystym, z samotności, osłabienia właściwego wiośnie, obojętności na wszystko, co go otaczało, na życie wrzące z zewnątrz jak huk morza, życie, które był przeczuł, pragnął, lecz się niem nie zadawalniał, wytwarzało się większe jeszcze zniechęcenie. Czuł to i rozumiał.

∗             ∗
Pewnego dnia, przy końcu maja, zaszedł Dagę na miłosnej scenie ze starszą córką gospodyni.

— Wstydź się — zawołał ze wzgardą — niedawnoś amory obracał do młodszej siostry. Potrzebneż ci obie?
W głosie jego była ostra nagana.
— Cóż poradzę — zaśmiał się Daga cynicznie — jeśli mi się obie nawijają. Zresztą na zmianie świat stoi, korzystajmy z ogólnego porządku rzeczy. Obecnie kobiety występują w roli uwodzicielek; głupim byłbym, gdybym się opierał, do pewnego przynajmniej stopnia...
— Jak na tak młodego łżesz znakomicie — odparł Anania. — Zresztą, niektóre rzeczy przytrafiają się szczególnie utalentowanym — mnie naprzyklad nigdy....
— Gdyż osłom, zwłaszcza sardyńskim, wprzężonym w jarzmo swego zadania, w dreptanie na dreptaku, nic się nie przytrafia. Drepcze osioł taki, wkoło, wkoło, na miejscu i bożego światu nie widzi przed sobą. Gdyby się znalazł kiedy dość odważny kronikarz, co by chciał spisać żywot podobnej bestyi, nie wiedziałby, jak to jada i sypia, czego się uczy, czego żąda, czy ma zostać medykiem, adwokatem czy sklepikarzem, zamieszkać na lądach, wodach, czy w obłokach, gdyż egzemplarz taki we wszystkiem się różni od reszty śmiertelników.
— Zwłaszcza moralnem poczuciem — odburknął sucho Anania.
— Niejedno mógłbym ci na to odpowiedzieć, a po pierwsze, że moralność jest rzeczą względną, zależną od okoliczności. Taki osioł najmoralniejszym bywa pod słońcem, gdy nie ma okazyi być niemoralnym. Nie moja wina jeśli córki gospodyni, wiedząc, żeś zaręczony, zwracają swe łaski i elektryczne spojrzenia na mnie, który zaręczony i zakochany nie jestem przecie.
— Ja... zaręczony? — krzykną! Anania — kto ci to powiedział?
— Kto? Albo ja wiem. Wiem coś tylko o pewnej Małgosi, dość głupiej, by więdnąć w wyczekiwaniu wiernego swego osła.
— Zabraniam ci, słyszysz, zabraniam wymawiać to imię — z wściekłością zawołał Anania, przeskakując z zaciśniętą pięścią do towarzysza.
— Na dół ręce, bo mi krogulczemi palcami oczy wykolesz — zawołał Daga — kpię z ciebie i z twojej Małgosi i ze wszystkich narzeczonych pod słońcem. Pal ich...
Anania opamiętał się i zaczął gorączkowo pakować rzeczy swe i książki.
— A! — zgrzytał zębami — wyniosę się ztąd natychmiast. Bawcie się tu sobie bezemnie, na swój sposób głupi! niegodziwcy! wynoszę się, wynoszę...
— Szczęśliwej drogi! — wołał, rzucając się jak długi na łóżko, Daga. — Nie zapomnij jednak, że w pierwszych dniach twego tu przybycia, dostałbyś się tysiąckrotnie pod kola tramwaju, co ci się zdawał smokiem apokaliptycznym, gdyby cię nie wsparło moje ramię.
— A ty pamiętaj — woła! Anania, rozdrażniony drwinami kolegi — pamiętaj... zarumienił się i urwał nagle.
— Com ci winien? Pamiętam doskonale dwadzieścia siedem lirów. Plwam na twoje kapitały. Ojciec mój ma siedem pastwisk pod rząd... czy słyszysz, siedem pastwisk...
— Wiem, z rzeką śród nich, wtem — wołał zbierając książki Anania. — Kpię z twoich pastwisk, z ciebie, twego ojca...
— Nawzajem, ja z ciebie.
Tak wymyślali sobie ci dwaj młodzi nadludzie^ którym niedawno w Koloseum, ziemia zdawała się zaciasna i chcieli przechadzać się na srebrnym globie miesiąca. Anania opuścił mroczną izdebkę, w kamienicy przy Piazza della Consolazione, z postanowieniem nie wrócenia tu nigdy.
Zaledwie wyszedł z sercem wzburzonem i goryczy pełnem, skierował kroki na Corso i nie spostrzegł się nawet, gdy się znalazł na ważkiej ulicy del Seminario. Było to w południe gorące, ochładzane powiewami silnego, wschodniego wiatru. Markizy nad oknami i drzwiami sklepów falowały, bijać po czole rzadkich przechodni, w powietrzu z wilgocią świeżo polanej ulicy mieszały się wonie kwiatów, korzeni i pieczywa.
Anania czuł, jak mu wszystkie nerwy drgają. Na via del Seminario spotkał kilku kleryków, księży paru w rozwianych sutanach. Zdawało mu się, że spłoszył stado kruków. Przypomniał sobie pewien wieczór kłótni w Nuoro, z Bastianeddu i poczuł wstręt nieprzemożony do Daga, przedstawiającego skończony typ próżnego i cynicznego Sardyńczyka.
W takiem usposobieniu zadzwonił do drzwi Maryi Obinu.
Otworzyła mu kobieta słuszna i blada, w ubogiej czarnej sukni. Anania zmieszał się, pewny był, że widział gdzieś te zielonkawe oczy.
— Signora Obinu? — spytał.
— Jestem — odrzekła grubym głosem.
— Nie! — cofnął się student w najdalsze i najgłębsze swe wspomnienia — nie ona to, nie jej to głos.
Wszedł. Pani Obinu przeprowadziła go przez ciemny przedpokój, co wiódł do szczupłej bawialni, gdzie go odrazu uderzyły rozmaite, Sardynię przypominające przedmioty: głowa sarny, para rogów jelenich. Przypomniał mu się i żywiej niż kiedy przed oczyma duszy stanął wpółdziki a uroczy rodzimy krajobraz. Obiegły go znów wątpliwości.
— Chcę wynająć pokój — mówił. — Pochodzę z Sardynii, studentem jestem.
Wzrokiem mierzył ją od stóp do głowy. Lat miała może trzydzieści siedem, osiem, biada i chuda, nos miała cienki, przezroczysty niemal, włosy gęste, czarne, zaczesane na sposób, w jaki noszą kobiety w rodzimym kraju, mocno splecione, grubym węzłem spadające na szyję. Posiadała wdzięk pewien.
— Sardyńczyk — odparła, uśmiechając się sympatycznie. — W obecnej chwili wszystkie pokoje zajęte, lecz gdyby się pan zgłosił za parę tygodni, będzie pokój po Angielce, co odjeżdża.
Anania chciał pokój ów obejrzeć. Wprowadziła go do izdebki ciasnej, w której panował największy nieład. Łóżko stało po środku, pomiędzy dwoma kutrami, wypełnionemi książkami i starożytnościami. W gumowej olbrzymiej miednicy, służącej do mycia Angielce, mokła olbrzymia gałęź mimozy. Okno wychodziło na miniaturowy, na płaskiego dachu tarasie, werydarz, jeden z tych klasycznych rzymskich werydarzy, do których słońce nie zagląda nigdy. Na stoliku leżała otwarta książka „Mądre,“ „Matka” przez Giovani Cena. Anania zdecydował się szybko. Wynajmie ten pokoik. Przechodząc przez ciemny przedpokój dostrzegł szeroką stojącą tam kanapę.
— Chciałbym opuścić jak najprędzej, natychmiast dotychczasowe moje mieszkanie... — rzekł — mógłbym może zanim Angielka wyjedzie sypiać tu, na tej otomance... Kładę się późno, wstaję rano... nie przeszkadzałbym nikomu...
— Przedpokój jest przechodni — zaznaczyła kobieta.
— Widzę dobrze, że to przedpokój tylko, lecz zadowolniłbym się tymczasem...
— Miss, co prawda, kładzie się wcześnie, lecz tamci dwaj: il cavaliere i sinior Cisi, wracają zwykle późno.
— Co mi tam! przez parę tygodni...
Weszli do bawialnego pokoiku, Anania zatrzymał się przed wypchaną głową sarny.
— A może to Ona? — biegało mu w myśli. Dziwił się sam sobie jak był przy tem spokojny i zdawało mu się, że spokojnym pozostałby, gdyby się mu nawet kobieta przyznała w tej chwili, że jest jego matką. W rzeczy samej i w głębi duszy wrzała w nim burza uczuć. Śledził ze skupioną uwagą kobietę i aż do najdrobniejszych szczegółów jej otoczenie.
— Przedmiot ten niewątpliwie pochodzi z Sardynii — począł, ukazując rozpostartą na ścianie skórę bawoła — używa się to zwykle pod nogi.
— Dar to mego ojca, który był zawołanym myśliwym — odrzekła spokojnie kobieta.
— Kłamie — myślał Anania i obojętnie wodząc okiem po ścianach spytał:
— Wszak pani rodem z Nuoro?
— Tak jest. Urodziłam się w Nuoro, w czacie przejazdu tamtędy moich rodziców.
— Co do mnie — mówił z udaną obojętnością, bawiąc się rogiem jelenim — urodziłem się w Fonni... Zowią mię Anania Atnnzu-Derios.
Odwróci! się i spojrzał jej prosto w oczy. Ani drgnęła.
— Nie! nie ona to! — myślał i spadał mu z serca ciężar. Kobieta ta była mu niczem. Wieczorem, gdy przyniesiono z Piazza della Consolazione kuferek jego i książki rzekła mu:
— Na tę parę tygodni ustąpiłam panu mój pokój.
Protestował daremnie, kuferek i książki były już tam wniesione. Doznał błogiego uczucia, wchodząc do pokoiku gospodyni: długi i wązki zdawał się celą zakonną, z nizkiem, twardem łóżkiem, pełny woni lawendy, przypominał mu kraj rodzimy. Wzdłuż ścian wisiały obrazki święte, trzy krucyfiksy, trzy gromnice i palmy wielkanocne w wieńcach z papierowego kwiecia, pęk medalików nad łóżkiem, a w kątku paliła się lampka drżąca przed św. duszyczkami w czyścu, to jest obrazkiem na którym, z błękitnawej otchłani odmętu, wznoszą się błagalne ramiona ku trzem na czerwono malowanym płomieniom. Co za różnica pomiędzy tym pokoikiem a tamtym, zamieszkałym przez Angielkę. Różnica pięciu czy sześciu wieków w czasie ducha.
Ananię zdjęły silniejsze, niż kiedy bądź posądzenia. Czemu Marya Obinu ustępowała mu dobrowolnie swą izdebkę? Zbyt była uprzedzająca i uprzejma.
W czasie gdy otwierał kuferek zapukała do drzwi i, nie wchodząc, spytała, czy nie trzeba czasem zgasić lampki przed „duszyczkami.”
— Ależ nie! — odrzekł głośno — proszę wejść, mam coś do pokazania.
Weszła blada, spokojna, uśmiechnięta; zdawało się jakgdyby od lat wielu znała nowego swego lokatora, sprzyjała mu sercem całem.
Anania trzymał w dłoni przedmiot dziwny: woreczek z materyi uszyty, przetłuszczony, zawieszony na sznureczku porwanym zniszczonym przez długie lata użycia. Pokazał to kobiecie, wpatrując się w nią bacznie, z oddechem zapartym w piersiach:
— Dowód, żem pobożny — rzekł, siląc się na spokój.
La ricetta di San Giovanni, niezawodny środek dla odpędzenia pokus — odrzekła.
Uśmiech znikł z jej ust pobladłych. Serce o mało nie wyskoczyło z piersi studenta.
— Pan w to nie wierzy — mówiła pomału, surowo. — W takim razie lepiej spalić. Rzecz to święta i niezawodna.

∗             ∗

Długo nocy tej, siedząc na posłaniu przejętem wonią lawendy, Anania myślal o tem, o mu leżało na sercu.
... A jeśli istotnie Maria Obinu jest Olą? Tak blizką i tak daleką!.. Jakaż dłoń tajemnicza a wszechpotężna przywiodła go tu i rzuciła na łoże przesiąkło zapewne jej łzami, na którem, spoczywając, marzyć i śnić musiała nieraz o opuszczonem swem dziecięciu. Dziwne bo jest życie! — Nicią, którą los pociąga, a na której automatyczne ruchy wykonywują ludzie jak te tam wiatrem poruszane, na drutach, wzdłuż okien, wewnątrz dziedzińców, rozwieszone, brudne, poszarpane szmaty.
Byłaż nią, była? Prawdopodobnie tak! Dosięgnął swego celu, popychany przez moc tajemniczą, dłonią przeznaczenia wiedziony, siłą, wolą sugestionowaną mu... Ale przez kogo? po co? W głowie mu się mieszało. Przywidzenie! Nerwy! Maryn Obina nie była Olą, być nią nie mogła. A jeśli?... Jakże obcą mu się stała! Czy domyśla się tylko śród jakich wątpliwości i męczarni syn się jej tu wije. Czemuż się nie da poznać, czemu zwleka, czego się boi? Czy poznała amulet?
Nie, nie, nie Ona to. Matka, rodzona matka, zdradziłaby się czem bądź wobec syna. Szaleństwem byłoby wątpić o tem... Ale... czy nie szaleństwem, aby też polegać, na utartych, z prawdą często nic wspólnego nie mających wyobrażeniach? Kobieta, gdy jej to potrzebne, potrafi zapanować nad najgwałtowniejszemi wzruszeniami. Boi się czegoś... wszak go opuściła, wyrzekła się go! Tembardziej winna się obecnie wzruszyć, szlochać, drżeć cała. Matka jest przedewszystkiem matką, dopiero później kobietą. Zresztą Ola, wieśniaczka, dziecię pogardy, nie potrafiłaby chyba zdobyć się na tyle przebiegłości, tak doskonale zapanować nad głosem krwi, natury. Nie potrafiłaby! Co tam nad tem głowę łamać! Marya Obinu, jest Maryą Obinu i tyle tego, dobrą, miękką, sympatyczną kobieciną, co miała dość siły, a może tylko dość szczęścia, by się podźwignąć z upadku, a pokutę zasadza na praktykach religijnych, wątpliwej wartości. Takie to pospolite! Nie! nie jest ona jego matką.
— Zresztą badać jeszcze będę — myślał — zmuszę, by mi opowiedziała całe swe życie... Ha! może i ona? Osioł ze mnie! Nie ona, nie ona — pewien tego jestem, nie ona to.
Przypomniała mu się pierwsza noc spędzona ongi w Nuoro, ukradkowy pocałunek ojca złożony na jego czole, gdy udawał śpiącego. Położył się i mimowoli czekał aż się drzwi otworzą cicho, cichutko, do izdebki wsunie się cień kobiecy i w slabem, drżącem świetle, płonącej mdłym płomieniem przed „duszyczkami” lampki pochyli się nad jego wezgłowiem...
— A wówczas co mam zrobić — pytał siebie, drżąc cały — udawać, że śpię... Osioł ze mnie, po co te myśli!
Ruch i gwar uliczny z pobliskiego placu del Pantheon, zmniejszał się, oddalał, przycichł jak konające, coraz rzadsze, co raz cichsze westchnienia. Anania słyszał, jak wracali do siebie, późno powracający z miast, sąsiedzi. Dom, ulica, miasto, zapadły w ciszę senną... Anania zasnąć nie mógł... Przeszkadza mu tam przed „duszyczkami” migocąca lampka. Bogdaj ją...
— Zgaszę — myślał, lecz długo nie mógł się zdecydować wyjść z łóżka. Wstał wreszcie... Coś zaszeleściało? Drzwi były wpół otwarte... Boże! Rzucił się na posłanie, przymknął oczy, czekał... serce mu biło gwałtownie, skronie pulsowały, coś dusiło go w gardle...
Drzwi się nie rozwarły... Pomału student uspokoił się, śmiejąc się ze swych przywidzeń... lecz lampki nie zgasił.




IV.
Roma, i czerwca.

„Małgosiu moja!
„Przed chwilą otrzymałem list twój i śpieszę ci odpowiedzieć. Jestem jak oszołomiony. W tych dniach kilkakrotnie brałem pióro do ręki, chcąc pisać do Ciebie, lecz nie mogłem. Tyle ci mam do powiedzenia. Zmieniłem mieszkanie. Onegdaj posprzeczaliśmy się z B. D., którego zastałem w objęciach starszej córki naszej gospodyni, a wiedziałem, że ma romans z młodszą. Oburzyłem się na podobną ohydę, złajałem go, wyniosłem się z kamienicy przy placu della Consolazione. Zresztą było to za daleko od uniwersytetu. Cała podróż, niedogodna przy obecnych upałach“.
„Z D. pogodziliśmy się zaraz nazajutrz, gdyż go spotkałem na ulicy, przy której obecnie mieszkam. Zapewne szukał mnie, chociaż się tego zapierał. Jest mi tu bardzo dobrze. Gospodyni, rodem z Sardynii, — mówi, że się urodziła w Nuoro — dobra, sympatyczna, pobożna, ma o mnie macierzyńskie starania tak dalece, że ustąpiła mi własny pokój, czekając wyjazdu prześlicznej Angielki, po której mam zająć tu pokój”.
„Panna ta zadziwiająco do ciebie podobna. Błagam cię jednak, byś nie była o nią zazdrosna, a to z wielu powodów: 1; żem zakochany po uszy w pewnej panience, w Nuoro, 2) że miss opuszcza Rzym za tydzień, 3) że zaczytuje się od nocy do rana i od rana do nocy, 4; zaręczona, 5) jestem pod specyalną strażą talizmanów przeciw pokusom wszelakim, pod opieką wszystkich świętych aniołów i patronów, których obrazkami zamieszkała przezemnie izdebka zawieszona jest od góry do dołu, i „duszyczek”, przed których obrazkiem, jak dniem, tak nocą płonie lampka, podobna sama do skwierczącej w czyścu „duszyczki”. Otóż i palnąłem jedno z tych głupstw, które dowcipami nazywasz”.
„Chcę jeszcze dodać, że są tu inni lokatorowie. Zmieniają się. Obecnie mamy sekretarza z ministeryum wojny, krawca z Piemontu, wielkiego eleganta i komisanta Francuza, sypiącego dowcipami, jak gradem. Przypomina mi nader sławetnego pana Franciszka Coschide, z Nuoro, twego wielbiciela“.
„Wczoraj naprzykład pomiędzy Angielką i krawcem wszczęła się po angielsku dysputa o tem, czy Boerowie mogą rościć pretensye do niezależności, a ów pan Kilbert rozpowiada mi w specyalnym jakimś dyalekcie, włosko-francuskim, jak siłą sugestyi wywołał bujny porost włosów na głowie jednego ze swych synów, drugiego wzrost przyśpieszył o cały centymetr, poczem dziecko rozwijało się normalnie”.
„Gospodynię naszą zowią Maryą Obinu. Trzyma starą kucharkę, rodem z Sardynii, która, chociaż od trzydziestu lat zamieszkała w Rzymie, nie mnie ani słowa po włosku. Biedna zia[4] Barbara! Wyrwano ją, że tak rzec można, z gruntu rodzimego, uwiózł ją z Sardynii przed laty, despotyczny gospodarz, kapitan od dragonów, jak utrzymuje, na którego samo wspomnienie drży dotąd. Lituję się nad biedactwem, czarne to, małe, niby jana[5] zachowuje niby relikwie w kuferku, narodowe szaty, sama odziała się tymczasem w stare suknie, kupione u tandetnika na Campo di Fiori i kapelusz będący chyba spuścizną po Józefinie Bauharnais, pierwszej żonie Napoleona. Często zaglądam do ciemnej, dusznej kuchni. Prowadzę z ciotką Barbarą długie, w dyalekcie naszym rozmowy. Wspomina, płacze, pyta o tego, owego, o to, o tamto i marzy — biedna stara! o powrocie w ojczyste strony, bojąc się przy te, jak ognia, morza, które wyobraża sobie zawsze wzburzone tak, jak onego jedynego razu, gdy je przebywała. O Rzymie niema najmniejszego wyobrażenia. Miejsce to „święte” i tyle, zresztą, miejsce równie straszne, jak „święte, gdzie śmierć niechybna pod kolami rozbieganych wozów czyha na przechodniów. Tramwaje robią na niej wrażenie apokaliptycznych smoków, „jeleni“, jak mówi, gdyż jelenia na żywe nigdy nie widziała oczy, a o skokach i susach jelenich nasłuchała się w młodości, w rodzinnym kraju. Do Panteonu nie chadza na mszę, gdyż otwór w sklepieniu kopuły przypomina jej wioskowe kominy, rozśmiesza i płoszy nabożny nastrój. Pytała mnie, czy pieczemy jeszcze chleb w domu, a gdy powiedziałem jej, że tak, rozpłakała się, myśląc o błogich dniach, gdy w rodzicielskiej chacie stawiano dzieżę. Pytała mnie, czy żyją jeszcze owczarze i czy jadają, siedząc na ziemi, pod drzewami? Wspomnienie Wielkiejnocy, spędzonej przed czterdziestu laty, w pasiece, w Goccano, łzy jej wyciska. Staruszka nie może ścierpieć. Angielki, a ta znów patrzy na starą kucharkę, jak na przedpotopowe, zagadkowe zjawisko, na istotę dziką, prymitywną. Czasem stara, drżącym głosem przyśpiewuje rodzime piosenki, najczęściej zawodzi pogrzebowe treny, które dotąd są w użyciu w Nuoro. Wieczorem pani i sługa odprawiają różaniec w dyalekeie. Odpowiadani im czasem z mojej izdebki, a wówczas stara przerywa pacierze klnąc mnie na dobre:
Su diaulu chi ti ha fato“ Synu dyabelski! — woła — Zia Varvara! — upomina ją jej pani — zwaryowałaś! A stara odpowiada: „Lepiejbyście nakazali milczeć temu niegodziwcowi”.
Basta! Małgosiu! Małgosiu moja śliczna! Mówmy o czem innem. Tu już gorąco, wieczorem tylko odświeża się powietrze. Dnie całe uczę się, uczę zawzięcie, raz, że to jest moją powinnością, powtóre, że mi to największą sprawia przyjemność. Chodzę do uniwersytetu, zwiedzam biblioteki tak pilnie, jak żaden chyba z moich kolegów, to też dobrze jestem widziany od profesorów. Wieczorami chodzę brzegiem Tybru, zapatrzony w wody biegnące, zadając sobie tysiące płonnych pytań: czem jest woda i tem podobne. Nie prawdą jest, Małgosiu moja! jakoby Tyber był złoto blady. Nie wiem dla czego uchodzi za blondyna, bywa żółty, ziemisty, najczęściej zielonkawy, rzadko kiedy błękitny. Czasem gładki i spokojny, odzwierciadla szeregi latarń ulicznych, mosty, miesiąc na niebie i bieg jego podobny bywa do szlifowanych marmurów. Chodząc nad rzeką myślę o mej miłości dla ciebie równie głębokiej, cichej, nieprzebranej. Czemuż nie jesteśmy razem, Małgosiu moja! Sama myśl o tobie upiększa rzecz każdą. Czemże by mi były te wody, gdybym choć raz ujrzał odbite w nich twe oczy ukochane! Kiedyż, ach kiedyż spełnią się sny nasze, pragnienia! Często mi się zdaje, że już tak dłużej, zdala od ciebie, żyć nie potrafię... serce zamiera w piersi... ożywiam się się na myśl że ujrzę cię za dwa miesiące.”
„Małgosiu! życie ty moje, ukochanie! Jedyna! Nie mogę ci wyrazić uczuć moich. Na to chyba słów niema w mowie ludzkiej. Ognisko to nie wygasłe, co mnie przepala, pragnienie, co u jednego, jedynego źródła ugaszonem być może. Tyś tem źródłem czystem, świeżem w ogrodzie rozkoszy do których rwie się cala ma dusza, spragniona, miłości i ideału. Jakżem samotny na świecie! Małgosiu, Małgosiu moja tyś mi światem całym, wszystkiem i gdy wnikam w tłum ludzi nieznanych mi, obcych zdaje mi się, że mię zalewa morze rozwdzięczone biciem serc niezliczonych, nad któremi ty sama panujesz.”
„Są dni, po otrzymaniu listu od ciebie, w których promienieję szczęściem, dumą. Zdaje mi się, żem dościgł najwyższych, zawrotnych szczytów i dość mi wyciągnąć ramiona, by pochwycić najjaśniejszą z gwiazd, gwiazdę losu mego, ciebie! Serce radości pomieścić nie zdoła. Czuje zawrót głowy i lęk nagły rotwierających mi się pod stopami przepaści, utracenia gwiaździstego mego nieba. Cóż bym począł bez ciebie, gwiazdko ty moja przewodnia? Ach! nie wiesz, nie pojmujesz, jakeś okrutna, gdy mi piszesz, żeś zazdrosna, o piękne, rozumne, wykształcone kobiety które spotykać mogę w Rzymie. Jestże pod słońcem kobieta czy anioł, co by mi ciebie przysłonić mogła? Tyś życiem mem, teraźniejszością, przyszłością, ojczyzną, marzeniem, esencyą tajemniczą, wypełniającą po brzegi, pustą bez ciebie życia czarę. Tak, lubię przedstawiać sobie życie jako czarę, którą musimy ustawicznie do ust chylić. Dla iluż czarna ta próżna... iluż spija z niej pianę samą... ilu zamiera z pragnienia, ilu upija się z pragnienia, ilu upaja się na darmo, iluzyą. Dla niektórych szczęściem jestem w liczbie tych ostatnich, czara może byc czystą, ożywczą i zawierać ambrozyę niebiańską.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Przerwałem list, gdyż odwiedził mię Daga. Boi się kompromitacyi z córkami gospodyni i chciałby się tu przenieść... Zobaczymy. Pomówię o tem z gospodynią, gdy wróci z miasta. Nie chowam urazy, gdyż bądź co bądź, obraza — jak mawia monsieur Kilbert, nie istnieje w rzeczy samej. Jeśli mię kto, mawia, nazwie złodziejem cóż to mię obchodzić może. Wybryk wyobraźni, złośliwości lub zawiści.”
— Czy — spytałem jegomościa — i obicie kijem nie jest obrazą?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Wracam do przerwanej z tobą, Małgosiu moja, rozmowy, cały wzburzony jeszcze zwierzeniami ciotki Barbary. Opuściła mię przed chwilą. Weszła była do mego pokoju pod pretekstem przyniesienia wody i powiedziała mi, że zna Battistę Daga, widywała go też kilka razy, u padrony.
„Opanowały mię podejrzenia, gdyż słyszałem coś o nie budzącej zaufania przeszłości Maryi Obinu. Chciałem wyspowiadać kucharkę, lecz stara zacięła usta, niechąc odpowiadać. Groziłem, że ją oskarżę Battyście, potem obiecywałm zawieźć z sobą na wakacye do Sardynii, do której tęskni od lat wielu. Poskutkowało. Wyznała mi, że Marya Obinu, pozostawiła w Sardynii synów, z których jeden adoptowany został przez pewnego bogatego wieśniaka. Otóż Barbara wnosi, że synem tym mógłby być Battista Daga.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Anania przerwał pisanie, ostatnią stronnicę kreślił automatycznie, sam nie wiedząc co robi, tak dalece wzburzony był i wzruszony. Czytał i odczytywał machinalnie ostatnie słowa. Mała, czarna mrówka spacerowała po ćwiartce papieru. Patrzył na nią z podziwem. Czem jest żyjątko drobne, mrówką zwane? Po co to żyje? Dość dotknięcia palcem, by zdusić, znicestwić. Po co dusić, znicestwiać... istniejeż wolny wybór, wolna wola?
W tym czasie właśnie, chociaż uczęszczał pilnie na lekcye Ferri’ego, wierzy! jeszcze w to, co liberto abritrio się zowie i często nawet bawił się w popełnianie małych przestępstw, robił rzeczy, które uważał za naganne, w celu jedynie przekonania samego siebie, że czyni to z wolnej i nieprzymuszonej woli. Tym razem pozwolił przejść mrówce spokojnie i skryć się pośród książek. Nie domyślała się biedaczka, jakiego uszła niebezpieczeństwa. Podarł potem ostatnią stronice listu do Małgosi i z czołem, oparłem na dłoni, odczytywał pierwsze stronnice, a w miarę jak czytał, czuł, że mu gorycz zalewa duszę.
— Tak! — myślał — zanadtom się wysoko wzbijał, do gwiazd wyciągałem ramiona, niepomny przepaści czyhającej na mnie. Nie. Nie. Nie — ciągnął wstrząsając gwałtownie głową i dłonią ściskając czoło. — Co mi tam. Moją może być matką i Battisty Daga i innych wielu... Czemu mi jednak Daga nigdy o tem nie wspomniał? A po cóż miał wspominać? Żadnych mi zresztą nigdy nie czynił zwierzeń. Teraz... wszak tu teraz chce zamieszkać... U Boże! O Panie, jestemże synem Maryi Obinu? Wszak zna całe me życie; opowiedziała je na swój sposób tej wiedźmie starej. Barbarze, opowiedziała, że zostałem przybrany za syna przez bogatego pana... I innych jeszcze ma synów w Sardynii? To, to już kłamstwo, nieprawda! Wszak wyjechała zaraz po odprowadzeniu mię do Nuoro. Zmyśla, umyślnie zmyśla, by oszukać!... Boże mój! Boże!
Szlochał bez łez! wstrząsając z bólu głową; nagle porwał się na nogi blady, sztywny, ze szklistym wzrokiem.
— Muszę wyjść! dowiedzieć się! I ta lampka płonąca przed „duszyczkami” i te obrazki, świętości... obłudnica! Zedrę ci maskę z twarzy, zdepczę cię, zabiję, gdyż zgubą jesteś moją i tej szlachetnej, wzniosłej, czystej dziewczyny....Małgosiu!. Małgosiu moja!
Porwał list pisany przed chwilą, w oczach jego było szaleństwo... po chwili opadł na krzesło, czołem uderzył o stół... jakżeby rad je rozbić... zapomniałby, przestał myśleć...
Czuł się upokorzonym, nędzarzem, pokrytym błotem on, ciało ciała, krew krwi sprzedażnej swej matki, nie godnym był oczu podnieść. Wspomnienia cisnęły mu się w płonącej głowie. Przypomniał sobie bohaterskie postanowienie szukania, odnalezienia zbłąkanej, zwrócenia na dobrą drogę; przypomniał litość, co mu wówczas zalewała serce, pragnienie, potrzebę ofiary, dla niej, nią.
I wszystko to daremnie. Czcze słowa! Puste uczucia! Wszystko, by wzniecić te burzę straszną, wewnętrzną, wśród której były błyski zbrodniczych myśli:
— Zabiję ją — myślał a intensywnością uczucia zbrodni był winien bardziej, niż inni czynem bywają.
I przypomniał sobie ów błogi jakiś spokój, którego zażywał pod dachem Maryi Obinu. Podniósł głowę, tknięty myślą, że przez cały tydzień, odkąd zamieszkał iście klasztorną celkę Maryi, ani przez chwilę, w głębi samej swego sumienia nie wątpił że jest jej synem a widok życia jej skromnego i pracowitego, napełniał go szczerą radością. Od pierwszego na nią spojrzenia pewien był, że jest jego matką. Wówczas horyzonty mu się rozjaśniły, z serca spadł długo tłoczący je ciężar, czuł jakgdyby mu skrzydła strzelały z ramion, wzbijał się ku gwiazdom jasnym...
I chociaż kobieta, czy to pod wpływem tajemniczego jakiegoś lęku, czy dla ukarania samej siebie, czy dla zachowania miłej sobie swobody, czy przez inne jakie wyrachowanie, nie przyznawała się doń, nie czuł goryczy w sercu, wyrzekał się bez żalu matki, której przyszłość była zapewniona, teraźniejszość uczciwa, przeszłość odkupiona. Nie potrzebny jej był a nie mogąc uszczęśliwić jej, po cóż miał szkodzić, w życie jej wchodzić? Od misyi swej mógł odstąpić spokojnie, z zadowolonem sumieniem. Okrutna zagadka rozwiązała się sama przez się, mógł teraz iść swą drogą w przyszłość... w szczęśliwą przyszłość. Zdawało mu się, że zadanie swe spełnił samem pragnieniem spełnienia, a wysiłek ten kosztował go tak bardzo, zdawał się tak heroicznym, że mu całą duszę wypełnił dumą i zadowoleniem. Tak, gwiazdy bliskie były... Byle je pochwycić... W tem... roztworzyła się przepaść... A! wszystko kłamstwem było, ułudą, wszystko dokoła niego i w nim samym... snem niepochwytnym o tem, co życiem być miało... Kłamstwem ziemia i kłamstwem gwiazdy same.
— Łudzę się jeszcze może. — myślał — może się mylę.... a może... może Marya Obinu nią nie jest... Nie ta, to inna! istnieje przecież gdzieś i woła na mnie... Wrócić na drogę raz już przebytą, znów szukać bliskiej czy dalekiej, pokutującej czy grzesznej, żywej, czy zmarłej... o, gdybyż zmarłej!
Czekał z gorączkową niecierpliwością powrotu gospodyni z miasta, a dla uspokojenia się analizował uczucia swe, instynkty, które nim kierowały. I tak, jak to nieraz już bywało, przekonywał się i teraz, że ból, którego doświadczał, pochodzi z rozdwojenia samej istoty jego duszy.
Jednym zasadniczym jej rysem było to, że był dzieckiem pełnem fantazyi, wygórowanej tkliwości, uczuć, o smętnym nastroju, chorem. Dotąd pozostało w nim wiele z chłopca, co śród gór rodzimych marzył o krajach dalekich, nieznanych; w domu olejarza śnił o wycieczkach i nigdy nie dokonanej ucieczce, chłopca w Cagliari, zalewał się łzami na samo przypuszczenie, że Marta Rosa mogła być jego matką.
Drugim rysem było usposobienie normalne, umysł żywy zdolnego i pracowitego chłopaka, który wyrósł z chorowitego dziecka, pewna trzeźwość, dostrzegająca wcześnie marność dręczących go widziadeł. Walczył z niemi, rozumiał ich nicość, lecz pozbyć się nie mógł.
Kontrasty te zcierały się w nim, nie dając mu spokoju ni we dnie, ni w nocy. Dziecko marzycielskie i nielogiczne, ofiara i tyran własny brał górę. Pragnął wiedzy, prawdy bezwzględnej a cierpiał w próżności, miłości w samej nadziei doścignięcia zamierzonego celu. Nieraz zadawał sobie pytanie czy cierpiałby tyle nad tem wszystkiem, gdyby nie wzgląd na Małgosię? Sumienie odpowiadało mu „tak.”
Pod wieczór Marya Obinu wróciła z miasta.
— Pani! — zawołał student, skoro ją zoczył, — Pani Maryo! wejdź tu proszę natychmiast, mam ci coś powiedzieć.
— Co takiego? — spytała, wchodząc.
Odziana była, jak zwykle, w czarną suknię, lecz na głowie miała stary fioletowy, aksamitny kapelusz. Zdyszała się, wchodząc na wschody, policzki miała nieco zarumienione i czoło zroszone potem.
— Co pani jest? — spytał Anania.
— Mnie? nic zgoła — odparła zdziwiona, a zauważywszy, że ściemniło się dodała ze zwykłym swym uśmiechem: — Czemu pan nie zapali światła? Co mi pan ma do powiedzenia?
— Niechże się pani przebierze. Powiem potem.
Poznała się na ostrym tonie i na zmieszaniu studenta, a że się zrana uskarżał na niezdrowie, spytała troskliwie:
— Niedobrze panu? Gorąco, bo tu udusić się można. Co, co mi pan powie?
— Ależ niech się pani przebierze — mówił niecierpliwie student, pocierając zapałką o ścianę.
— Nie warto, potem, słucham.
Ebbene — myślał Anania, drżąca ręką trąc daremnie o ścianę zapałki, może i lepiej zajść ją znienacka, zanim będzie miała czas porozumieć się z tą starą małpą, Barbarą.
— Gdzież jest świeca? — począł. — A tu! proszę poczekać... A! przychodził ten, ten su diaulu chi l’a fattu, syn dyabelski... Gdzież świeca, zapalam!
Wzniósł szybko głowę, wpatrując się bystro w kobietę. Stała spokojna, wyczekująca.
— Przychodził ten tam — ciągnął zaciskając zęby — student Sardyńczyk, Battista Daga. Chce nająć pokój. Pewnie się znajdzie, co?
— Zobaczymy — odrzekła jaknajspokojniej Marya Obinu. — Na kiedy potrzebuje?
Anania niecierpliwił się — wybuchnął.
— Znasz go! znasz!
— Ja? wcale nie.
Zia Varvara mówiła, że go tu nie raz widywała.
Maria Obinu wzniosła brwi, musíala coś sobie przypominać. Nagle twarz jej poczerwieniała w oczach zapaliły się ognie.
— Słuchaj — rzekła z niezwykłą siłą — powiedz koledze swemu, temu blademu, z nosem nieco krzywym, z twarzą do grzechu śmiertelnego podobną, powiedz mu, że w domu moim nie ma dlań miejsca.
Zdumienie Anania granic nie miało.
— Ale czemu? Czemu? Opowiedz mi proszę. Nic nie wiem, chcę wiedzieć. Wprawdzie przez pół roku zamieszkiwałem we wspólnym z nim pokoju, lecz nie wiem, doprawdy, nie wiem, kim jest, co porabia... powiedzże mi?
Anania oparł się o stół, przez nieuwagę zbliżając świecę do ściany, na której wisiał kalendarz.
— Nic nie mam do powiedzenia — odrzekła chłodno kobieta — z życia i czynów moich nie zdaję sprawy nikomu. Zostawcie mię w spokoju. Żyję z pracy, nic nikomu nie jestem winna i uczciwszą jestem może od niejednej kobiety, przed którą panicze odkrywają głowy, kłaniając się nizko. Ach! — ciągnęła, wzdychając głęboko — ciężkie życie, długie i wam młodym da się nieraz ono we znaki. Poznacie świat! poznacie ślady wężów jadowitych na drogach życia. Każdy natrafi na kamień, o który się potknie. Wielu, wielu, signor Anania, jest takich, co, potknąwszy się padają, a upadłszy nie powstają; wielu, co rozbija sobie głowę. Ci, szczęśliwi, umierają na miejscu... najszczęśliwsi... Lecz Pan w miłosierdziu swem niezgłębiony... tak nas uczy wiara nasza.
Przyłożyła dłoń do piersi, westchnęła głęboko.
— Udaje, clhce mię oszukać — myślał Anania.
— Słowo honoru! — zaśmiał się ironicznie — nic nie rozumiem z tego kazania. I wszystko to z powodu Battista Daga; w czem zawinił, czem panią obraził? Niechże mi pani powie?
— Odstaw pan świecę, kalendarz już się pali! — Zawołała kobieta, rzucając się gwałtownie ku stolikowi! — A! Santa Marya! gubisz mię, rujnujesz!
Anania szybko odstawił świecę i grubą książką zdusił róg tlejącego już istotnie kalendarza.
— Głowa bo! Dotknie mię pewnie co złego! — wołała kobieta, targając nagłe zwisający mu na czoło kosmyk włosów.
— Pani! Co pani robi! pani zwaryowała, czy też pani żartuje, co to za żarty — zawołał Anania, a w pamięci mignęła mu błyskawicą, dawna, bardzo dawna scena. Kuchnia ciemna, dymna, z wiszącym na ścianie płaszczem bandyty i Ola zbolała nędzą, nieszczęściem, skwaszona, targająca za włosy smętne dziecko. I dziwne, zamiast rozdrażnić, wspomnienie to wzruszyło go do głębi.
Porwał dłoń kobiety i zatrzymał silnym uściskiem w swej dłoni. Była to ta sama ręka, co mu targała włosy w Fonni, wiodła go w Nuoro do olejarni i progu ojcowskiego domu, onego pamiętnego wieczoru?
— Głowa! oj głowa! — wołała kobieta — gdybym tu nie była byłoby nieszczęście... no. Skończyło się na niczem. Mogę odejść.
Ale Anania silniejszym uściskiem, dłoń jej przytrzymał. Podniósł głowę.
— Zdaje mi się — wymówił półgłosem, rozważnie — że rękę tę znam... zdawien dawna... targała mię za włosy, biła po twarzy, pieściła...
— Oszalałeś chyba, signor Anania — zawołała kobieta, targnąwszy gwałtownie ręką.
— Pani Maryo — ciągnął Anania, nie spuszczając oka z nieco zmieszanej i wyrywającej z jego dłoni ręce, przypatrującej mu się koine ty. — Czy wierzysz w duchy? Nie. Istnieją jednak i wierzyć w nie trzeba. Co do mnie wierze. Co nocy nawiedza mię duch jeden przyjazny i poucza wielu rzeczy, między innemi upewnia mnie, że... jesteś moją matką...
Kobieta roześmiała się^ nie bez przymusu, jakgdyby się otrząsła z jakiegoś przestrachu! Odepchnęła studenta, co brał się na taki sposób, by ją rozczulić. Niemądry! Zresztą gdyby naprawdę matką jego była, zmieszała, by się spostrzegłszy, że wie o tem lub się tego domyśla. Siniała się, otrząsając się mimowolnie z lęku duchów, których wywołał, a w które, bądź co bądź, Marya Obinu wierzyła!
— Nie! — pomyślał — szalony jestem, tysiąckrotnie szalony.
A ona, niby znając jego myśli, z śmiechem mówiła:
— Szalony! naprawdę szalony! Radabym być twą matką, mieć takiego syna!
Z kuchni dochodził głos Barbary. Wołała na gospodynię.
— Ach! ile tu tracę czasu! — Zawołała Marya Obinu odchodząc, a Anania przyczesywał sobie przed lusterkiem potargane włosy.
— Co mam odpowiedzieć studentowi Daga? — spytał, wpatrując się w lusterko.
— Niech przyjdzie gdy będę w domu, a zrzucę go ze schodów. Rozumiesz?
— Nie nie rozumiesz ładny chłopcze — zamruczał do własnego w lusterku odbicia i rzucił się za odchodzącą.
— Pani! — wołał — chwilę! Bogdaj cię! Wytłumacz mi wreszcie, co wszystko to znaczy. Zatrzymaj się.
Lecz gospodyni znikła w mroku korytarza, rospinając pasek i dysząc ciężko z gorąca i gniewu.
— Chwilę, chwilę! — wołał — posłuchaj proszę... Nie było odpowiedzi.
— Ha! rozumiem, domyślam się, — myślał Anania, zamykając drzwi za sobą — musiał obrazić ją zuchwałą propozycyą. Głupcze! Zuchwalcze bezczelny... Co mi tam. Każdemu wolno być dziwakiem.
Stanął przed lusterkiem.




V.

Zbliżał się dzień odjazdu na wakacye.
Zia Varrara — mówił student do podającej mu kawę kucharki — najszczęśliwszy jestem z ludzi. Zdaje mi się, że mi skrzydła rosną... maluczko a ulecę, nie będę tu już! Ot tak! wskoczę na okno... ot! ulecę, wprost do Sardynii.
Podbiegł do okna z rozpędem, jakgdyby miał wyskoczyć. Staruszka przestraszyła się.
— Ah! ostrożnie serdeńku, wypadniesz, wylecisz, z tem żartować nie można! Wypadniesz.
Ebbene! Dajcie mi prędzej kawy i to dobrej, gdyż inaczej... kawa smaczna. Jak się wam też udaje gotować tak smaczną kawę? Równie dobrą gotuje matka moja w Nuoro.
Staruszka nalewała mu z uśmiechem kawę.
— Niech inni czekają. Ten wstał najwcześniej, temu się należy.
— Smaczna! doskonała! — smakował przesadnie student, wznosząc ekstatycznie oczy. — Będę miał nostalgię za tą kawą.
— Co to jest nostalgia.
— Coś w sercu, coś takiego, jak gdy się pomyśli o raju. Wyborna kawa. Cóż ciotko, wybieracie się ze mną do domu? Jazda!
Staruszka wzdychała. Gdyby nie to straszne, okrutne morze...
— Czyś bardzo bogaty? — pytała studenta.
— Kolosalnie!
— Wiele masz pastwisk?
— Nie zliczę! Siedem, osiem...
— A pasieki są?
— Ile zapragnie dusza.
— Sługi, parobki?
— Wszystkiego poddostatkiem, ciotko.
— To czemużeś tu przyjechał, na kontynent? Po co ci nauki?
— Narzeczona moja chce, bym został doktorem.
— A jak się nazywa?
— Kto? Narzeczona? Córka barona z Baronii.
— Czyż istnieją jeszcze baronowie z Baronii? Słyszałam, że same duchy zamieszkują ich pałace. Raz pewien drwal, przechodząc tamtędy, widział na obmurowaniu zamku damę w sukni ze złotogłowia, ot tak długiej. Wyglądała jak kometa. A czy wiesz, co to kometa? Ach! Najświętsza Matko, dobrej rady! Chłopiec ten zrujnuje nas, całą wypiję kawę... Ostrożnie, zaszkodzi ci.
— Opowiadajcie ciotko. Opowiadajcie, jakto tam było z tą damą-kometą, którą drwal widział śród ruin zamku! Ciekawa historya! — mówił student dolewając sobie kawy, a zia Varvara opowiadała, rada mieszając legendy zamku w Burgos z legendą zamku Galtelli, wtłaczając strzępy historyczne w osnowę ludowej gadki, przeplatając to wypadkami, które zaszły za jej lat dziecinnych, przedawno. Pomiędzy innemi legendami rozpowiadała podanie o rycerzu zabłąkanym na pustej płaszczyźnie, który o zachodzie słońca posłyszał kościelny dzwonek i nim wiedziony doszedł do miejsc zamieszkałych. Radość rycerza była tak wielka, że ślubował bogactwa swe — a bogaty był! — oddać na kościół, którego dzwonnica wskazała mu drogę. Odtąd co wieczór dzwon kościelny odzywa się, by naprowadzić zbłąkanych na dobrą drogę.
— Ale ciotko, legenda to o kościele Marya Maggiore.
— Mylisz się serdeńku, o kościele Illorai. — Mogę ci nawet powiedzieć imię zbłąkanego rycerza. Był to don Gonario Area.
— A! nuraghes, rozwaliny, istniejąż tam jeszcze — pytała, uprzątając mroczną i wilgotną kuchnię? — Ile tam leży ukrytych skarbów nikt nie wie, nie zliczy! Widzisz bo, przy najściu Maurów na naszą wyspę, tych, wiesz, co to porywali kobiety i grabili wszelaki dobytek, ojcowie zakopywali na na wierzchołkach gór skarby swe. Czemu głuptasku nie przekopiesz do gruntu pastwisk swych, pasiek? Ile tam leży ukrytych skarbów! Ile!
Ananii przypomniał się jego ojciec, co niedawno jeszcze, pisząc doń, zalecał usilnie zwiedzanie galeryi „gdzie się przechowują złote, z ziemi wykopane, monety.”
— Raz — ciągnęła staruszka — pamiętam, jak gdyby to wczoraj było! Zbierałam kłosy przy nuraghe jednym. Miałam febrę i położyłam się na snopie, czekając czy nie nadjedzie wóz jaki, co by mię do domu dowiózł. Wówczas zobaczyłam... Było to tak: Nad zwaliskiem kamieni niebo stało jak w ogniu całe, zupełnie chorągiew czerwona. Wtem, śród kamieni powstał olbrzym, powstał i zaczął dym puszczać z ust tak, że się niebo pokryło chmurami. Zciemniało zupełnie. Zdjął mię strach. Teraz się jeszcze trzęsę na samo wspomnienie. Ratuj nas Matko dobrej rady! Wtem, patrzę, a tu święty Jerzy z księżycem na głowie, a w ręku ma miecz jak wodą zlany, lśniący. Szach! szach! — kończyła wymachując kuchennym nożem — i już spadła głowa obca. Niebo się wypogodziło.
— Przywidziało się wam w gorączce.
— Przywidziało, nie przywidziało, nie wieiu; wiem, że widziałam Obra i świętego Jura, na własne żywe oczy — kończyła stara, wymownym giestem i rozstawionemi palcami prawej ręki wskazując swe oczy.
Pytała potem studenta, czy w doroczne święta widać jeszcze po górach galopujące konie, a na nich na poły nagich, z pękami różnobarwnych, rozwianych wstęg chłopaków? Czy w dniu świętego Antoniego rozpalają się jeszcze ognie dokoła żerdzi, na których pieką się pomarańcze, granaty i mącznice i wiszą nieżywe szczury?
Anania przysłuchiwał się ciekawie opowieściom i pytaniom starej kobiety i chociaż w pobliżu zgrzytał tramwaj i słyszeć się dawały miauczenia kotów pomiędzy kolumnami Panteonu, zasłuchanemu śniły się obrazy rodzimej ziemi, zdawało mu się, że byle drzwi uchylić, znajdzie się śród łąk wonnych, gór szczytnych z kamiennemi ruinami, strzeżonemi przez olbrzymy, że przypatrywać się będzie dzikim wyścigom złych, miejscowych koni, w towarzystwie jakiego starego, zadumanego owczarza o duszy mrocznej i burzliwej, jak zbierające się na niebie chmury. Czuł, po przez tęskne pytania, wspomnienia starej wygnanki, woń łąk rodzimych, powiew wiatru przepojonego aromatami ziół rosnących na zboczach Orthobene lub Gennargentu. Budził się w nim Sardyńczyk, zostawał nim wyłącznie.
— Jakże się będę bawił przez wakacye — zwierzał się staruszce. — Będę uczęszczał na wszystkie festy i odpusty okoliczne. Pójdę na sam szczyt Gennargentu i na Monte Rosa, do zamku w Burgos. Zwłaszcza nęci mię wycieczka na Gennargentu. Kto wie, czy żyje jeszcze taki, czy owaki w Fonni? Czy są mnichy przy kościele? A Juanne?
I jego jak ciotkę Barbarę bezwiedna trawiła tęsknota.
— A pani nie wybierze się nigdy do Sardynii — spytał, wchodząc do kuchni, Maryi Obinu?
— Ja... — odrzekła zaskoczona i zmieszana nieco. — Nie! nigdy.
— Czemu nigdy? proszę panią, tu, do okna, księżyc taki piękny. W taką to noc księżycową warto odbyć pielgrzymkę do Madonny di Gonare. Wznosić się konno, w górę, coraz wyżej, wyżej, śród zarośli, drzew, śród skał i przepaści; wyżej, coraz wyżej ku stopniom kościółka rysującego się na srebrzystem tle nieba.
Marya Obinu potrząsła głową i wydęła obojętnie usta. Stara Barbara drżała natomiast ze wzruszenia, wpatrzona w kawał widnego przez okienko nieba, jakgdyby się spodziewała ujrzeć gdzieś zarys wiejskiego kościółka, na góry szczycie, wysoko, wysoko.
— Bóg z tobą i z tymi, co ci są bliscy... — mówiła Marya Obinu — błogosławiona bądź świątynio Maryi Panny z modlącym się w niej ludem... Lecz prędzej ogień przebieży morze, niż wrócę do Sardynii.
— Ale czemuż, czemu?
Ciotka Barbara przymykała oczy, słysząc to. Zdawało się jej że Padrona uchybia ukochanej ojczyźnie.
— Ach! serdeńku! — wzdychała kucharka zaledwie pani jej odeszła do stołowego pokoju — może i ma racyę. Tam to zabito ją...
— Przecież żyje — protestował Anania.
— A! co ty tam wiesz o tem gołąbku! Dla kobiety lepsza śmierć od zdrady...
Anania zamyślił się o swej matce, zdjęty znów podejrzeniem, trwogą, pragnieniem...
Zia Varvara — mówił, zbliżając się do staruszki — mówisz, że zdradzoną była... przez ’) Padrona — gospodyni, pani domo. pewnego pana. Dowiedz się, powiedz umi czy nie ma jakich dokumentów? Gdyby były... mógłbym dopomódz... tam, w Sardynii, odszukałbym przeniewiercę, wzruszył... wyszłoby to i wam ciotko na dobre...
— Po co wzruszać?
— W interesie pani Maryi...
— Nikt nie prosi: ma ona pieniędzy dość na swe potrzeby. Zostaw ją serdeńku w spokoju. Nie miłe to dla niej być musi wspomnienie. Przestań. Gniewałaby się, gdyby posłyszała o czem mówimy.
— Byle znaleźć fotografię, ślad jakiś — powtarzał Anania.
Daremnie przeszukał był w pokoju Maryi Obinu. Nic nie znalazł, żadnego dokumentu i istotnie dobrze mówiła stara kucharka, gospodyni nie lubiła wzmianek o przeszłości.
Student pragnął nabrać pewności przed odjazdem. Co chwila zadawał sobie trwożne pytanie, czy Marya Obinu i Ola są jedną i tą samą osobą? Czemuż energiczniejszych nie używał środków? Trzeba było zwrócić się do policyi z kategorycznem żądaniem, napisać do domu, rozgmatwać pasmo, którego nie pochwycił! Tymczasem czas tracił, nie mógł się otrząsnąć z bolesnej jakiejś inercyi. Tyle razy obiecywał sobie zapytać Maryi, przyprzeć, jak to mówią do muru, wydobyć z niej coś. Po rozmowie owej, której Daga był pretekstem, daremnie starał się ją zwabić na rozmówce we dwoje, na cztery oczy: zagadywał, wołał, zaczynał tak i owak. Nie widywał jej dniami całemi i często widywać nie pragnął.
Musi się przecie dowiedzieć czegoś pewnego przed odjazdem. Musi — myślał, idąc ulicą, na której przechodnie stawali się coraz rzadszemi. Jeśli nie jest matką moją, skończą się te męczarnie... Lecz gdzież ona? matka? Co porabia? Bliska czy daleka? W miejskim tym odmęcie, którego gwar zgłuszony, stujęzyczny, zdaje mi się pomrukiem smoka stugłowego. W pomroku tym ginie zgłuszona nuta jej śmiechu czy płaczu, oddechu. A jeśli nie w Rzymie, gdzież się znajduje?
Nocy tej miał paroksyzm gorączki, wywołanej zapewne długiem, co wieczór, przesiadywaniem w Koloseum. W gorączce zdawało mu się kilkakrotnie, że się Marya Obinu z niezwykłą pieczołowitością pochylała nad nim. Prawdąż to było czy przywidzeniem? Księżyc zaglądał przez okno do izdebki studenta. Oprócz postaci Maryi, marzył mu się jeszcze jakiś kawaler w charakterystycznym stroju XVIII stulecia, z tacą w ręku, na której leżał amulet Oli i stał kielich pieniącego się wina. — Zdawało mu się jednak, że odróżnia sensacye swe i stojący w cieniu, w kącie nieruchomy kawaler jest przywidzeniem, a postać kobieca u jego wezgłowia, jawą. Chciał by, zapalić świecę, lecz nie miał siły wyciągnąć ręki, zdawało mu się zresztą, że się znajduje nad brzegiem przepaści, podobny do staczającego się z pochyłości, tajemniczą stopą zepchniętego kamienia.
Przy pierwszem zjawieniu się u wezgłowia swego Maryi Obinu, czy jej widma, myślał:
— Gorączkę mam, lecz przytomny jestem. Ona to była, ona. Źle, żem udawał śpiącego... a może lepiej udawać nieprzytomnego? prędzej się przekonam. Byle wróciła! Co? spróbuję suggestyi.
— Przyjdź, przyjdź, — szeptał, skupiając rozgorączkowaną wolę. — Przyjdź, chcę cię mieć tu, przy sobie...
Nie przychodziła, a jego porywał zawrót szybkiego toczenia się tajemniczą stopą w przepaść strąconego kamienia, czuł zawrót szybkości i jednocześnie ciężar kamienny. Powstawały jakieś apokaliptyczne wizye, potwory wyłaniały się, przemieniały, kłębiły na dnie przepaści, nad którą pochyla się drżąca jego dusza. Widział ojczyste nuraghe, z obrazem i świętym Jurem ciotki Barbary, tylko że miesiąc zrywał się z głowy świętego i wzlatywał w górę, a za nim leciały dwa długie księżyce, czerwone, ogniste. Kataklizm jakiś zdawał się nieodwołalnym. Tłum tonących wyłaniał się ze wzburzonych morskich bałwanów, a bałwany te były końmi morskiemi z fali i piany, powstającemi przeciw niewidomym wrogom. Morze ryczało. Ryk zlewał się w jedno, jedyne słowo: teściowa! teściowa. Anania zerwał się z posłania, roztworzył szeroko oczy i nie wiedział sam czemu zdało mu się, że oczy jego muszą być niebieskie.
— Dziwactwo! — pomyślał, — nie wiadomo co mi się roi. Mam gorączkę.
Marya Obinu wsunęła się cicho do jego pokoju, podeszła na palcach, pochyliła się nad wezgłowiem.
— Dobrze! Raz wreszcie skończymy, — myślał i zaczął stękać i skarżyć się, lecz kobieta nie odpowiadała.
— Boże! Boże! — jęczał student, — coś mię dławi i bije w głowę. O! uderza! Zostawcież mię! nie zabijajcie... miesiąc posuwa się, zachodzi. Mamo! czy pamiętasz jakeś mię uczyła piosenki:

Luna, luna!
Porzeddu luna!

— Czemuż nie odpowiadasz, nie chcesz się przyznać, żeś moją matką? Powiedz, powiedz, wszak wiem już o tem, lecz powiedz, przyznaj się, błagam. Widzisz, tam, w kącie, kawalera — trzyma amulet, coś mi dała onego poranku, pamiętasz, w Fonni? Za rękę mię prowadziłaś i szliśmy w góry, na drogę... Czyżyk świegotał w kasztanach, na których połyskiwała poranna rosa. Obłoki mknęły wprost na Monte Connare. Przypominasz sobie, prawda, przypominasz? Powiedz, że pamiętasz, nie bój się, powiedz, nie powiem nikomu, wszak dobrze ci życzę, mieszkać będziemy razem. Odpowiedz. Mamo! Mamo!
Milczała. Gorączkujący student uczuł żal i tkliwość jakaś zalała mu zarazem serce. Gorączkował na dobre.
— Matko — wołał — odpowiedz mi! Nie dręcz mię, widzisz jak cierpię, z sił opadam. Gdybyś wiedziała, jak mię zasmucasz. Olą jesteś, wiem to, nie zaprzeczaj, nie uwierzę, Olą jesteś. Gdzie papiery twoje, powiedz, czemu je skrywasz przedemną. Chcesz! zapomnij my przeszłości, niech będzie tak jak — gdyby nie było, lecz powiedz roi, żeś matką moją... nie odchodź ode mnie... na Boga! nie odchodź!
Porwał się z posłania z szeroko roztwartemi gorączką rozbłysłemi oczyma. Postać kobieca oddalała się powoli, bez szmeru, cicho oddalała... znikła. W kącie stał nieruchomy jak cień ów nieznajomy, w stroju Ludwików, trzymał tacę a na niej amulet w przetłuszczonym, jedwabnym woreczku. Nagle wszystko zawirowało, zciemniało.
I znów wróciła postać niewieścia. Anania skarżył się, kwilił jak dziecię, pewny, że widział u wezgłowia swego matkę i błogie, nie jasne poczucie to zostało mu nawet, gdy gorączka minęła.
Nazajutrz zbudził się późno, jak zbity, zbolały. Wyszedł na miasto, nie widząc się z Maryą Obinu.
Przez trzy, czy cztery noce, gorączka wracała, lecz nie widział już u swego wezgłowia matczynej postaci. To go przekonało, że nie była samem widmem, że ją widział istotnie. Przelękła się snąć tego co mówił tej pierwszej nocy, nie dowierzała może sama sobie, nie wracała...
Codziennie, wychodząc z domu i wracając, podniecony, wyczerpany egzaminami chory, gorączkujący, obiecywał sobie raz przecie rozwiązać, zagadkę. Odkładał z dnia na dzień.
— Wówczas — myślał — błagałem ją, zaklinałem. Innego teraz użyję sposobu: zagrożę. Powiem, że w policyi dowiedziałem się o wszystkiem. Zagrożę skandalem, zmuszę do wyznania prawdy... A! jeśli to ona?...
Jak zwykle, wobec ostatecznego zagadnienia, pozostawał zgnębiony, wystraszony. Myśląc o chwili rozcięcia gordyjskiego węzła, wyobrażał sobie scenę dramatyczną i patetyczną, pomiędzy sobą a Olą; innym znów razem zdawało mu się, że żaden nerw w nim nie drgnie w stanowczej chwili. Lecz, dostrzegłszy Maryę Obinu bladą i uśmiechniętą, w ubogich swych, ciemnych szatach, zajętą sprzątaniem pokojów odnajętych lub pomaganiem Barbarze, w kuchni, spokojną, obojętną, czuł jak go powzięte opuszczają postanowienia. Jakaś zasłona zsuwała się na domysły jego, przypuszczenia, na pewność i zamiast dramatu, do jakiego się gotował, wszczynała się pomiędzy nim a gospodynią, najpowszedniejsza, najbanalniejsza rozmowa, do której najczęściej wtrącała się zia Varvara.
Przed samym odjazdem postanawiał sobie pozostawić do powrotu rzeczy jak są, starać się zapomnieć o ustawicznem swem udręczeniu. Czuł się zmęczony, wyczerpany. Upały tropikalne, egzaminy, febra, gorączkowe nocne widziadła, wszystko go z sił zbiło.

— Odpocznę — myślał, układając spiesznie rzeczy do wyjazdu i przypominając sobie długi i pracowity wybór z Nuoro do Cagliari. — Opamiętam się, wyśpię się do woli w czasie wakacyi. Czuję potrzebę snu, wypoczynku, zapomnienia. Nie, nie chcę, nie powinienem zostać neurastenikiem. Pójdę w rodzime góry, na dziewicze szczyty Gennargentu. Od jakże dawna marzę o tej wycieczce! Odwiedzę Fonni, wdowę po bandycie, kochanego Juanne, syna fabrykanta świec woskowych. Zajdę na dziedziniec klasztorny... kto wie spotkam tam może jeszcze karabiniera co śpiewał:
„a te questo rosario.“

Myśl, że ujrzy, ucałuje wkrótce Małgosię, napawała go rozkoszą tak wielką, że się jej nie poddawał, bronił... Myślą się nad tem nie zastanawiał, lecz czuł w sercu, we krwi.
Przed samym odjazdem, stara Barbara przyniosła świecę woskową, z proźbą, by zawiózł od niej do bazyliki śś. Męczenników, w Fonni, Marya Obinu zaś ofiarowała mu medalik błogosławiony przez Ojca Świętego.
— Jeśli uważasz za zbyteczny — mówiła wzruszona — zawieź to swej mamie, żonie Anania Atonzu... Bądź zdrów! szczęśliwej podróży i szczęśliwego powrotu. Proszę pamiętać, że mam zawsze pokój do rozporządzenia. Proszę też zaraz do mnie napisać, chociażby słów kilka, na kartce.
Addio! — odrzekł Anania, przyjmując z rąk gospodyni medalik — proszę pamiętać o mnie w modlitwie do „duszyczek.”
— Najpewniej — pogroziła mu palcem — staną w obronie przy pokus najściu.
— Amen. — dokończył student. — Dowidzenia — wołał jeszcze, zbiegając ze schodów do gospodyni, która stojąc na górze, patrzała za nim.
Dobiegłszy na ulicę miał ochotę wrócić i zobaczyć czy Marya Obinu płacze? Zatrzymał się chwilę, lecz po chwili skierował szybko kroki na plac Panteonu. Barbara, płacząc i drepcąc co sił stało, niosła, za nim walizę.
— Serdeńku! — mówiła — pokłoń się odemnie pierwszej osobie, którą spotkasz tam, na naszej ziemi. Szczęśliwej drogi! Nie zgub w drodze świecy i ofiaruj ją w mojem imieniu do bazyliki wszystkich świętych w Fonni.
Pomimo lęku, jakim napełniały ją ulice miasta, doprowadziła studenta do najbliższej stacyi tramwajów. Odjeżdżającego ucałowała płacząc. Pocałunek ten przypomniał Ananii uścisk pijaczki, Nanny, przed jego odjazdem z Nuoro. Tym razem jednak był wzruszony i serdecznie przeprosił staruszkę, że jej czasem dokuczał.
Odjechał, wszystko znikło z oczu: staruszka płacząca za odjeżdżającym a bardziej jeszcze za tą ziemią rodzimą, którą straciła i kochała, tem goręcej; wązka, mroczna ulica, przy której stal dom zamieszkały przez Maryę Obinu; plac pusty i żarem słońca zalany santa Maria sopra Minerwa; Panteon, grobowiec olbrzymów; koty, drzemiące śród zamieszkałych przez się ruin,...wiatr dął w twarz odjeżdżającego i Anania czuł się szczęśliwym, niewymownie szczęśliwym... Otrząsł się wreszcie ze snów gorączkowych.




VI.

Czekając na wieczerzę, Anania oparł się o okno swej izdebki, uderzony ciszą panującą na dziedzińcu, przedmieściu, na polach, w pobliżu i precz ku horyzontom. Po gwarze wielkiego miasta doznawał uczucia jakgdyby ogłuchł. Było w tem coś przygnębiającego. W tem głos ciotki Tatany, rozległ się na dziedzińcu, pod bzem.
— Nania! synku, wieczerza podana. Wszedł do kuchni i zasiadł za małym, na jedną osobę nakrytym stoliczkiem, gdyż „rodzice,” zwyczajem wieśniaczym, jadali siedząc na ziemi, przed misą pełną chleba i mięsa.
Nic się tu nie zmieniło. Kuchnia była ta sama: uboga i mroczna, lecz czysta, z kominem po środku, z koszami, misami, rondlami, sitem do przesiewania mąki, worami w kącie, pełnemi jęczmienia. Przy drzwiach wisiała torba skórzana, używana przy siejbie i na zapasy przy pracy. Uwiązany do bzu wieprzak, wierzgał wesoło. Rude kocię usiadło w pobliżu, oglądając się na zasiany białym obrusem stolik i podnosząc zielonkawe oczy na Anania, który z niejakiem zdziwieniem patrzał na tak zresztą dobrze znane sobie rzeczy. Tak! nic się tu nie zmieniło, a jednak student doświadczał wrażenia, jakgdyby się po raz pierwszy znalazł w teim otoczeniu, śród tych wieśniaków, przy ojcu o oczach pełnych jeszcze ognia i długich, od oleju lśniących włosach, przy tej kobiecie starej, pulchnej, białej jak gołębica i tak dobrej.
— Wreszcie zostaliśmy sami — mówił ojciec jedząc sałatę, której liście niósł do ust między dwoma skory likami chleba. — Nie dadzą ci spokoju, zobaczysz, znam ich i ich nienasyconą ciekawość. „Atonzu tu, Atonzu tam!” Bah! stałeś się sławnym, gdyż wracasz z Rzymu i ja po skończeniu służby wojskowej...
— To nmi porównanie! — przerwała niechętnie Zia Tatana.
— Ależ pozwól. Chciałem powiedzieć, że trudno mi było mówić w naszem narzeczu. Odwykłem, zapomniałem. Do starych kątów wracałem, jak do miejsc obcych sobie.
— Tak, jak ja — uśmiechnął się Anania, patrząc na ojca.
— Mała bieda! — ciągnął Anania starszy — ja przynajmniej przyzwyczaiłem się prędko i ty, za nim minie dwa, trzy dni przywykniesz. — A wiesz co tu o tobie mówią? — Staruszka patrzała na męża z podniesionemi wysoko brwiami. Chciała mu przerwać.
— A co — począł Anania starszy o czem inem. — Wielki Rzym, o! wielki! Daj mi stara flaszkę i nie patrz no tak. Nie wielka osobliwość, że masz znakomitego człowieka pod dachem.
— Co, co o mnie mówią? — nalegał ciekawie student.
— Nic... nic osobliwego! — upewniała staruszka, plotą koszałki opałki.
Student zmieszał się. Może wiedziano coś w Nuoro o Maryi Obinu? Położył widelec na talerzu, oznajmiając, że jeść nie będzie, dopóki się o wszystkiem nie dowie. — Zawsześ niecierpliwy — zauważyła stara. — Król Salomon mówił, że człek niecierpliwy i popędliwy, jest jak wiatr...
— Ach! dajcież pokój, ciotko, królowi Salomonowi. Sądziłem, żeście o nim zapomnieli. Salomon! Opowiadajcie co mówią?
Staruszka umilkła zasmucona i urażona. Mąż popatrzał na nią, na syna. Uczuł się w obowiązku skarcić jego niecierpliwość.
— Król Salomon samą mówi prawdę — rzekł i dodał szybko — mówią w Nuoro, żeś zakochany w Małgosi Carboni.
Gorący rumieniec oblał twarz chłopca. Porwał za widelec, jadł szybko.
— Idyoci! — zabełkotał!
— Słuchaj — mówił ojciec, podnosząc w górę szklankę, do połowy napełnioną winem. — Nie tak to i głupie. Jeśli jest część prawdy w tem, co ludzie mówią, powinieneś oświadczyć się „gospodarzowi,“ powinieneś powiedzieć mu tak naprzykład: „Dobroczyńco, mężczyzną, już jestem i daruj mi jeśli dotąd skrywałem przed tobą uczucia me, tak jak skrywałem i przed własnemi rodzicami...
—.Milczcie! na Boga milczcie. Nic o tem nie wiecie! — zawołał zarumieniony po uszy Anania.
— Ach! święta Katarzyno! — zawołała zia Tatana, stojąc jak zawsze po stronie wychowanka i nie pomna urazy względem króla Salomona. — Nie dręcz biednego chłopca! Widzisz, że zmęczony drogą. Daj mu odpocząć, a będzie czas mówić o wszystkiem. Gbur z ciebie, chłop prosty, nic nie rozumiesz.
Chłop wypił do dna wino, machnął ręką i z niezmąconem spokojem ciągnął.
— Ja nie uczony, a syn mój uczony, prawda, lecz starszy jestem od niego, mam włosy siwe, — mówiąc to pociągnął za kosmyk zwieszających mu na czoło, wyolejonych włosów, — a doświadczenie więcej od nauki waży, jeśli chcesz żono wiedzieć o tem. Ebbene, jedno ci synu mówię i radzę: wniknij w głąb własnego sumienia i serca a przekonasz się, że nie masz prawa oszukiwać swego dobroczyńcy.
Student postawił na stole szklankę, z takim impetem, że aż siedzący pod kominem kot podskoczył.
— Idyoci! idyoci! — wołał zirytowany, czując jednak, że jego niewykształcony, nie edukowany ojciec ma zupełną racyę.
— Tak synu — ciągnął wieśniak, gładząc nad czołem zwisające, przetłuszczone swe włosy, — obowiązkiem jest twoim udać się wprost do „gospodarza,” dłoń mu ucałować i powiedzieć mniej więcej, tak: „synem jestem chłopskim, prawda, lecz dzięki dobroczynności twojej panie, i własnym mym zdolnościom, zostanę doktorem, prawnikiem, z czasem panem będę i bogatym. Kocham Małgosię, wzajem przez nią kochany, uszczęśliwię ją tak bardzo, że zapomni choć się zniży do syna sługi swego ojca. Niech nas dłoń twa dobroczynna błogosławi: w Imię Ojca, Syna i Ducha Świętego.
— Amen — skończyła ciotka Tatana — lecz natychmiast dodała:
— A jeśli zamiast błogosławić wypędzi go jak psa?
Pomimo upokarzającego przypuszczenia, student roześmiał się nerwowo. Po chwili umilkł, czekając odpowiedzi ojca.
— Co tam kobiecino! — odparł wieśniak — nalej mi jeszcze wina. Twój król Salomon powiedział przecie, że kobiety same nie wiedzą, co mówią. Zastanawiałem się dobrze, nad każdem swem słowem. Gospodarz pobłogosławi.
— Ależ w tem sensu nie ma! — porwał się z miejsca student i wybiegł pełen wielkiej radości, nie rozumując, czując jeno, że mu serce o mało z piersi nie wyskoczy. Chciałby pytać ojca, zwierzyć mu się, lecz nie mógł. Pobłogosławi, pobłogosławi,” dźwięczało mu w uszach i sercu, pełną melodyą. Jeśli ojciec jego to mówi, musi się przecie na czemś opierać? Cóż zaszło? Czemu Małgosia w listach swych nie nadmieniła nigdy o łaskawem usposobieniu swego rodzica. A jeśli Małgosia nic o tem nie wie, jakże się o tem mógł dowiedzieć Anania Atonzu?
— Zobaczę się z nią wkrótce i o wszystkiem się dowiem — myślał Anania, a wszystkie wątpliwości, smutki, zniechęcenia, znużenie drogą i nawet powstałe w sercu nadzieje, bladły przed pewnością, że ją ujrzy.


∗             ∗

Na ciche pukanie młodzieńca drzwi otworzyły się cicho.
— Szczęśliwego powrotu! — zaszeptała służąca, przez której ręce przechodziła korespondencya kochanków. — Zaraz przyjdzie.
— Jak się macie — odrzekł wzruszony podając jej zawiniątko — podarek z Rzymu.
Wzięła z rąk jego zawiniątko.
— Ale... zapomniałam. — Czekaj tu.
Pozostał sam przez chwil kilka, co mu się wiecznością zdały, oparty o ciepły jeszcze, słońcem wygrzany mur opasujący dziedziniec domu syndyka, pod niebem nocnem, cichem, tak ciemnem, że gdy Małgosia nadbiegła i rzuciła się w jego objęcia, czuł ją raczej, niż widział, czuł policzki, świeże na swych ustach, serce bijące na bijącej swej piersi. Zdawało mu się, że od zmysłów ze szczęścia odchodzi. Całował ją namiętnie, tysiąckrotnie, w twarz, oczy, usta, nie nasycony, pocałunków jej spragniony?
Basta! Dość! — szeptała, opamiętawszy się pierwsza. — Ostrożnie, ciszej! Wyzdrowiałeś?
— Tak, tak — odpowiadał szybko. — Wreszcie! widzę cię, jestem z tobą! Słyszysz, jak mi serce bije?
Ręce jej przyciskał do piersi.
— Bije tak silnie, że mówić przeszkadza... widzisz, bo, nie mogłem przejść z wieczora pod twem oknem, bo... bom nie miał chwili wolnej. Obstąpili mię, witali... I teraz nie widzę cię, nie mogę się nacieszyć twym widokiem, tak ciemno...
— Nino! zobaczym się jutro, teraz czujemy się wzajem, — mówiła śmiejąc się cicho, cichutko, a pod ręką czuła bicie serca chłopca. — Jakże ci serce bije, Nino! trzepoce ci się w piersi jak ptak zraniony... Lepiej ci powiedz? Na prawdę wyzdrowiałeś?
— Wyzdrowiałem, wyzdrowiałem! wszak jesteśmy razem.
Starał się dojrzeć ją w cieniu ciemnej nocy, pod chmurami, co biegły po nieboskłonie. Jaśniejszy szmat nieba zdawał się furtą uchyloną, przez którą dwie drżące gwiazdy, niby oczu dwoje, przypatrywały się zakochanej parze. Anania siedział na kamiennej ławie, trzymając na kolanach i w ciasne ni objęciu, wyrywającą mu się dziewczynę.
— Puść mię — mówiła — ciężka jestem. Nazbyt utyłam.
— Lekkaś jak piórko, — odpowiadał z przekonaniem — gołąbko moja. Razem więc, razem jesteśmy! Wierzyć mi się prawie niechce... Snem mi się zdaje. Marzyłem o chwili kiedy będziemy razem i zdawało mi się, że nie nadejdzie nigdy, a teraz razem jesteśmy! Od zmysłów odchodzę! Tyś to Małgosiu, tu, na mem sercu. Mów do mnie, mów droga bo mi się zdaje, że śnię jeszcze.
— Cóż ci mam powiedzieć? Pisałam ci wszystko, wszystko! Ty to mów, opowiadaj. Tak ładnie umiesz mówić! Opowiadaj o Rzymie, mów, ja nie umiem mówić tak ładnie.
— Przeciwnie, mówisz ślicznie, głos masz tak słodki. Nie zdarzyło mi się słyszeć kobiety, co by mówiła tak ślicznie.
— Basta! nie praw komplimentów — przerwała mu uradowana Małgosia, lecz Anania szczerym był, miłość oślepiała go.
— Przysięgam ci, że samą prawdę mówię. Po cóż bym kłamał? Jesteś najpiękniejszą, najmilszą, najbardziej słodką dziewczyną. Gdybyś wiedziała jak mi przed oczyma stałaś jak zaklęta w Rzymie, gdy córki gospodyni kokietowały mnie i towarzysza mego. Myślałem o tobie jak o świętej, nadziemskiej, słodkiej, czystej, świeżej, przepięknej istocie.
— Ale teraz... przerwała wyrywając mu się z objęć.
— Nie irytuj mię Małgosiu! — wybuchnął — Chłód twój drażni mię. Wszak należym do siebie na wieczność, na całą, jak mąż i żona, powiedz czy nie tak?
— Tak...
— Powiedz mi, że mię kochasz.
— Tak.
— Ależ nie — „tak“ tylko. Powiedz „ko-cham — cię.“
— Ko-cham-cię. Gdybym cię nie kochała — dodała, po chwili ożywiając się — nie byłabym tu. Kocham cię zaiste. Wyrazić tego nie umiem, lecz kocham cię dawniej może, niżeś mię pokochał.
— Nie, pokochałem cię pierwszy. Że kochasz mię wiem — odrzekł z powagą — chociaż piękna i bogata, mogłaś obrócić gdzieindziej oczy.
— Bogata mówisz? Nie jestem bogatą.
— Tem lepiej.
Umilkli na chwilę, w myślach swych pogrążeni.
— Powiedz — rzekł po chwili student nieśmiało — mówiono mi, że rodzina twoja wie coś o naszej miłości. Prawda-li to?
— Prawda — odrzekła po krótkiem wahaniu.
— Co mówisz Małgosiu! ojciec twój zezwoliłby?
Zawahała się, podniosła głowę chłodno.
— Nie wiem.
Powiedziała to jakoś tak dziwnie, dwuznacznie, smutno, że to Anania ubodło. Co się stało, co zaszło? Usta dziewczyny zwarły się nad chowaną w sercu tajemnicą. Sama ta myśl dotknęła Anania boleśnie. Myśl zwrócił od razu do tamtej. Czyż zawsze jak widmo złowrogie stawać będzie pomiędzy nim a jego losem?
— Słuchaj — mówił, rozważnie pieszcząc jej ręce.
— Słuchaj i odpowiedz mi szczerze, prawdę, calusieńką prawdę. Co zaszło? Mogę, czy nie mogę cię zdobyć? Mamże mieć nadzieję? Wiesz dobrze kim jestem: ubogim synem sługi twego ojca, z jego łaski i jego kosztem wychowany.
— Co mówisz — zawołała z gniewem raczej, niż ze smutkiem — ojciec twój nie jest zwykłym sługą, a gdyby nim i był, człek to godny szacunku.
— Godny szacunku — powtórzył sobie w duszy Anania słowami temi śmiertelnie zraniony. Ten szacunku godzien, ale tamta...
Przyszło mu jednak na myśl, że może Małgosia nic nie wie o tamtej... którą rodzina Carboni uważać może za zmarłą. Trzeba się było raz przecie dowiedzieć, porozumieć.
— Małgosiu — rzekł siląc się na spokój — trzeba, byś mi całą swą otworzyła duszę, służyła radą, udzielała wskazówek. Co mam począć, jak postąpić? Godność moja i sumienie nakazują mi stawić się przed twym ojcem i wyznać mu wszystko. W przeciwnym razie oskarżyć mię może — i słusznie — o nieuczciwość i niewdzięczność. Tracąc cię, straciłbym wszystko, równałoby się to dla mnie śmierci moralnej, gorszej od cielesnej. Pełen jestem ambicyi, wyznaję to, gdyż dopóki mam nadzieję doścignąć cię Małgosiu, ambicya podtrzymywać mię będzie, a nie zasadza się jak u tylu innych młodych ludzi, zwłaszcza tu, w Sardynii, na przebijaniu się przez życie, gwałtownie i na nienawiści do tych, co dościgli upragnioną metę. Takim jest Battista Daga. Ten, w zawiści granic nie zna. Pamiętam wieczór, gdy dawano w teatrze Constanzi Le Maschere. Staliśmy w przedsionku, popychani przez tłum zwiększający się co chwila, a w miarę jak nadchodziły z ulicy wieści, wzrastała radość Daga. Co do mnie zawiści w sercu nie żywię, cierpliwie czekać umiem... z tem dojść można daleko. Nie o sławę mi idzie, ubiegać się o nią nie myślę, lecz czuję że mogę zająć w społeczeństwie pewne stanowisko. Skoro zdam egzaminy nie cofnę się przed żadnym konkursem i wcześniej czy później do zamierzonego dojdę celu. Zamieszkamy w Rzymie, gdzie będę się wybijał i pracował. Wszystko to jednak zdolen jestem zrobić przez ciebie i dla ciebie. Sądzę, że sprężyną wszystkich ambicyi, walk, mężczyzny, bywa zawsze kobieta. Wielu przyznać się do tego nie chce, ja się przyznaję szczerze. Bez ciebie Małgosiu, złamany zostanę... Mówiłem ci to już zresztą nie raz.
— Tak — szepnęła Małgosia upojona obietnicami młodzieńca a ten ciągnął dalej:
— Tyś metą i celem mego życia. Widzisz; są ludzie, co żyją samą miłością, jak inni sztuką, sławą, próżnością. Jestem pomiędzy pierwszymi. Zdaje mi się, żem cię kochał zawsze, od urodzenia mego, a kochać cię będę na zawsze, do śmierci. Gdyby mi ciebie zabrakło, złamany byłbym, niezdolny do wysiłku... skończony moralnie a i nie przeżyłbym zgoła jeślibym kiedy z ust twych miał usłyszeć: „innego kocham.“
Basta! przestań! — zawołała Małgosia. — Dziwaczysz... O! deszcz pada.
Istotnie kropla deszczu spadła na ich uściskiem splecione, ręce. Oboje wznieśli twarze spoglądając w niebo, na którem gromadziły się coraz gęstsze, coraz ciemniejsze chmury.
— Powiem ci — mówiła Małgosia chłodno i jak w roztargnieniu, śpiesząc w strachu może, by deszcz nie przerwał zwierzeń. — Powiem ci, żeśmy nie tak bogaci, jak byliśmy dawniej. Źle poszły interesy ojca, pożyczał na prawo, na lewo, stracił nikt nie oddał. Za dobry był Ecco! Nasz proces w Orbi, o las spalony, źle idzie a gdy stracimy i to wcale bogatą nie będę.
— Czemuż nie wspomniałaś o tem w swych listach?
— Po cóż pisać miałam. Zresztą, sama dowiedziałam się o tem nie dawno... Patrz! deszcz pada na dobre.
Powstali z miejsca, zbliżyli się do ganku. Błysnęło. Pod błyskawicą Anania dostrzegł twarz Małgosi. Bladą była, śmiertelnie bladą.
— Co ci? co ci jest Małgosiu? — pytał przyciskając ją do piersi. — Nie bój się przyszłości. Nie bój się. Uboga droższą mi będziesz, szczęśliwsi będziemy. Nie bój się niczego.
— Oh! nie to! Boję się tylko, by mama, co się okrutnie lęka burzy, nie wstała z łóżka i mnie nie wołała. Odejdź! — kończyła odpychając go łagodnie od siebie. — Odejdź!
Zmuszony był ją usłuchać, lecz długo jeszcze stał w bramie, czekając aż się deszcz uspokoi. Chwilami wielka i nagła radość rozświecała mu duszę podobna do błyskawic rozdzierających chmury nocnego nieba. Przypomniał sobie ów dzień dżdżysty w Rzymie i przypuszczenie, że matka jego może już nie żyje, co mu błysnęło w duszy, jak te tam horyzonty rozkwiecające błyskawice. Jakże podobne do siebie bywają ból i radość...
Pomału jednak, wracającego do domu, przy zmniejszonym deszczu, zdejmowały uczucia mniej egoistycznej natury.
— Podły jestem — myślał. — Cieszę się ze strat, poniesionych przez mego dobroczyńcę. Co warte serce ludzkie.
Nazajutrz rano pisał do Małgosi, przedstawiając jej tysiąc projektów, jeden od drugiego bardziej bohaterski. Będzie dawał korepetycye, i z te go się utrzymywał do skończenia uniwersytetu, niechcąc dłużej być ciężarem swemu dobroczyńcy. Natychmiast oświadczy się panu Carboni o rękę jego córki. Chciał, w każdym razie, dać uczuć swym dobroczyńcom, że zostać może podporą ich i chlubą.
Kończąc pisać list przy otwartym oknie, zkąd wpadała świeżość poranku i niedawnego deszczu, posłyszał za sobą śmiech stłumiony. Obejrzał się i spostrzegł Nannę o załzawionych oczach i obwisłych wargach. W trzęsącem się ręku niosła tackę z kawą, której groziło wylanie lada chwilę na podłogę?
— Dzieńdobry Nanno! — zawołał — żyjesz dotąd stara!
— Dzień dobry paniczowi! Chciałam zajść z nienacka, nie udało się. Uprosiłam u zia Tatany, by mi pozwoliła podać paniczowi kawę. Ręce przed tem umyłam, czyściuteńkie! O! co za szczęście, co za szczęście — mamrotała płacząc i śmiejąc się jednocześnie.
— Gdzie ów panicz! ekscelencja! o której ciągle ci się język plącze — zawołał wesoło Anania. — Jestem dla ciebie tem co i dawniej, i jak dawniej mów mi „ty,“ poprostu. Dawaj kawę.
— Ach! nie to, nie to co dawniej. Mieszkamy tu w norze, jak zwierzęta dzikie. Jakże mogę tykać waszą ekscelencję. Panicz błyszczy jak złotko, jak słonko poranne...
— Przestałem już być „kwiatkiem, goździkiem, cukierkiem“ — śmiał się, dolewając sobie kawy ze starożytnego wyzłoconego imbryka i przypominając Rzym, ulicę del Seminario, ciotkę Barbarę.
— Bóg z tobą chłopcze! jagniątko ty moje! Niech mi panicz wybaczy, ale nie mogę zapomnieć, żem go widziała dzieckiem, ot! takiem. Ah! czy panicz pamięta pierwszy powrót z Cagliari? Małgosia była u okienka, wyczekiwała, jak ten miesiączek na niebie wyczekuje tęskno aż słonko wejdzie.
Anania powstał, postawił imbryk na stole, wyprostował się, zaczerpnął powietrza. Czuł się szczęśliwym, bardzo szczęśliwym! Niebo było tak błękitne, poranek tak świeży, tak wonne wiejskie powietrze i tyle było prawdziwej wielkości w tej wiejskiej prostocie ludzi i rzeczy nie tkniętych cywilizacji burzliwem tchnieniem. Nawet zia Nanna, przestała zdawać mu się ohydną i wstrętną. Pod tą, powłoką zczerniałą, chudą, cuchnącą alkoholem — kryła się dusza tkliwa, poetyczna może.
— Powiem ci wiersze — zawołał student, wymachując ramionami i zaczął deklamować.
Ella era assisa sopra la verdura..!“ i tak dalej.[6]
Nanna słuchała uważnie, nie rozumiejąc prawdopodobnie ani słowa, a gdy skończył otworzyła usta, by coś powiedzieć.
— Słyszałam to już raz — rzeka.
— Od kogo.
— ...Od Efesa Can chyba...
— A! zmyślasz stara! Uciekaj, nim cię kijem obłożę... Ale, ale... poczekaj że. Opowiedz mi wpierw wszystko, co zajść mogło w Nuoro przez rok mej nieobecności?
Opowiadała długo i szeroko, mieszając daty, wypadki, własne sprawy i cudze, lecz zawsze zwracała rozmowę na Małgosię. Małgosia była najpiękniejszą, kwiatkiem, różyczką, goździkiem wonnym, cukierkiem. A odziewała się! Nie! oko ludzkie nie widziało szat podobnych! ucho nie słyszało o takich koronkach i wstążkach! Gdy przechodziła patrzano na nią, jak na gwiazdę mknącą po nieboskłonach, jak no kometę. Pewien pan błagał ją Nannę, by ukradła wstążkę, którą się Małgosia opasywała. Chciał to nosić jak relikwie, na sercu. Służąca, w domu państwa Carboni, opowiada, że panienka jej otrzymuje co rano listki miłosne, związane wstążeczkami niebieskiemi...
— Ale różyczka — ciągnęła pijaczka — dobrała już sobie godną siebie parkę — goździka pewnego... A! wygadałam się — zawołała, uderzając się po gębie. — Mniejsza z tem. Widziałam przecie, jak się trzyma w zębach brzeg... i odzwyczaić się nie mogę.
— Brzeg czego i kto trzymał w zębach — pytał, śmiejąc się Anania.
— Panicz trzymał w buzi brzeg własnej koszuliny — śmiała się stara, zaglądając przez otwarte na dziedziniec okno.
Żartowali, śmieli się. Wieprzak, zerwawszy się z uwięzi, zaczął się ocierać o spódnicę i nogi pijaczki; kura wskoczyła na grzbiet wieprzaka, dziobiąc mu uszy; na gałęzi bzu bujał się od niechcenia wróbel szary.
Student czuł się tak niewymownie szczęśliwym, że zaczął śpiewać nową stanzę Poliziano’a:

„Portate, venti, nuesti dolce versi
„Dentro all ovecchie della Ninfa mía;“
Śpiewając czuł się lekkim i swobodnym jak świegocący na gałęzi bzu wróbel. Skończywszy pić kawę, udał się do ogrodu, by tam wręczyć list służącej Małgosi.

Ogród, mokry jeszcze od ulewnego w nocy deszczu, ronił wyziewy przemokłej ziemi i suchej roślinności. Robactwo, przegryzając liście kapusty, nadało im pozór pożółkłych koronek. Figi indyjskie otrząsały pręciki złote żółtych swych kwiatków. Długie filigranowe gałązki topolówki — altei — pączkami i fioletowem kwieciem, przerzynały powietrze, czepiając się drzew, przerzucając z jednych na drugie, pnące się, delikatne zwoje. W głębi perlistego horyzontu widniały mgliste zarysy gór, na tle złotawych obłoków. W jednym z kątów ogrodu Anania zastał Efesa Can, pijanego, rozebranego, zaledwie przykrytego jakimś łachmanem. Przechodząc, pociągnął go za nogę. Pijak podniósł twarz obrzękłą, w pół otworzył szkliste oko, i zanucił ochrypłym głosem niezmienną swą piosenkę;

„Amelja czysta i świeża!“

Zanucił, urwał, opadł na trawę, nie poznawszy nawet studenta. Dalej zio Pera, „starym kotem“ zwany, całkiem już prawie ślepy, upierał się pleć grzędy, dzikie zielsko, samem je rozpoznając powonieniem.
— Jak się macie wuju Pera! — witał go Anania.
— Umarły jestem — odrzekł — nie widzę nic już synu i mało co słyszę.
— Bądźcie dobrej myśli. Z tego można się wyleczyć.
— Na tamtym świecie, gdzie wszyscy uzdrowionymi zostaniem, i wzrok i, słuch odzyskamy. Zresztą, co tam wzrok cielesny! Wówczas, gdy mi służył, dusza moja ślepą była: teraz przeciwnie przejrzałem okiem duszy. Opowiedz mi synu, widziałeś papieża?
Wyszedłszy z ogrodu, Anania obchodził sąsiedztwo. Nic się tu nie zmieniło: ten sam idjota żebrak, siedząc pod walącym się murem, wyczekiwał, jak przed łaty, nadejścia Pana naszego Jezusa Chrystusa. Żebraczki, z sąsiedztwa z tą samą, co dawniej zawiścią i wzgardą spoglądały na próg nory Rebeki, na którym nędzarka, trzęsąc się od febry, opatrywała swe rany. Majster Pane za warsztatem rozmawiał na głos sam z sobą, a na progu winiarni hoża Agata wabiła starszych i młodszych. Antonina i Bastianeddu upajali się regularnie, gdy nie odsiadywali kary w więzieniu, co się im często przytrafiało.
A w domu? Ciotka Tatana smażyła konfitury i przygotowywała przysmaczki dla swego ulubieńca; przez dzień cały rozpowiadała sąsiadkom o jego uczoności i świetnych na przyszłość widokach, a Anania Atonzu starszy, w dnie wolne od rolnej pracy, siadywał na progu domu, reperując paski i rzemienie i marząc o ukrytych w ziemi skarbach.
Nic się tu nie zmieniło, tylko student na ludzi i rzeczy innem teraz patrzał okiem, dostrzegając niedostrzeżone przedtem zalety i piękności, smętne, dzikie wprawdzie, lecz niezaprzeczone. Niby obcy i daleki, przypatrywał się wszystkiemu, a w otoczeniu tych poczerniałych lepianek i rozwalin, śród ludzi pierwotnych o nieociosanym duchu w nieociosanych kształtach zdawał się być olbrzymem i przechodniem; olbrzymem i ptaszkiem — dobrem przez swą wyższość, ptaszkiem przez swobodę i wesołość.


∗             ∗

Ostatnich dni sierpnia, po wielu zwłokach, Małgosia zgodziła się, by Anania odkrył swą miłość dla niej i zamiary jej rodzicom.
— Ojciec twój zmienił się względem mnie — mówił student. — Czuję ciągłe wyrzuty sumienia, zdaje mi się, że spogląda na mnie badawczo, niechętnie. Spojrzeń tych znieść nie mogę.
— A! jeśli masz odwagę, powiedz mu... to, co uważasz za obowiązek wyjawić — odrzekła figlarnie.
— Lecz... co mi odpowie — pytał zafrasowany student?
— Co mu się podoba. Ciekawa rzecz! Im nieśmielej przystąpisz, tem więcej się zasłużysz. Ojciec mój taki dobry.
— Małgosiu! słowa twe niecą w mem sercu nadzieję! — zawołał Anania, zdjęty przed chwilą zwątpieniem. — Gdybyż to, gdyby...
S-i-i-i — odrzekła, gładząc mu włosy z macierzyńską jakąś tkliwością.
Przycisnął ją do serca, przymknął oczy, twarz ukrył na jej ramieniu, pogrążył się w błogości swego szczęścia. Byłoż to prawdą? Małgosia mogłaż naprawdę zostać jego, naprawdę jego Małgosią? Sny jego, i marzenia sprawdzić się miały. Wszak był czas, w którym przed samym sobą przyznać się do swej miłości nie śmiał, a teraz...
— Jakże się wszystko zmienia na świecie — myślał. — Lecz czem jest świat, czem rzeczywistość, gdzie się sen kończy, rozpoczyna jawa? A może wszystko snem tylko... Czem jest Małgosia, ja sam czem jestem? Czy żyjemy? Czem jest życie i czem to szczęście bezbrzeżne co mi podnosi duszę, jak księżyc, gdy wzdyma fale? Czem fala — wszak żyje. Czem księżyc, czem wszystko?
Podniósł głowę i uśmiechnął się z pytań, co mu błyskawicznie przez myśl przelatywały. Księżyc oświecał dziedziniec i w ciszy głębokiej, przezroczystej nocy, drżące strzykanie świerszczów polnych robiło wrażenie, że cały ludek malusich dziwotworów, używając wieczornych wczasów pod baldachimami w rosie skąpanych liści, stroi niewidzialne skrzypki, na jedną, jedyną nutę.
Wszystko było jak we śnie, a jednak jawą było.
Ananii zdawało się, że widzi dziwoludy małe, strojące mikroskopijne skrzypki pod baldachimami rosą ociekłych liści i widział jednocześnie różową bluzkę Małgosi, łańcuszek złoty, pierścionki. Ściskał jej dłonie, czuł pod palcem perle w pierścionku, na serdecznym jej paluszku, widział połysk jej paznogci, białe u rękawów uszycie. Sen zlewał się z jawą. Wszystko widoczne było, dotykalne, dawało się ująć, doścignąć.
Rzeczywistość prześcigła marzenia. Czyż tak jak zdejmował pierścionek z paluszka Małgosi, nie mógłby zdjąć sobie księżyc z nieba, owinąć w jego promienie, przenosić na dłoni dziwoludów kształtne i drobne roje; ująć pieśń czarodziejską, zawieszoną na niewidzialnych strunach...
W tem słowa Małgosi zarysowały granicę pomiędzy snem a jawą.
— Co powiesz memu ojcu — pytała przeciągle; — powiedz że mi co, jak mu powiesz: „Panie i ojcze chrzestny ja... ja... i... Małgorzata, córka pańska, chcemy... tak jest, chcemy i pragniemy...” śmiała się dziewczyna.
— Daj pokój Małgosiu — przerwał jej niecierpliwie, rumieniąc się za nieśmiałość, co mu dotychczas wobec pana Carboni zamykała usta. — Nie potrafię wyznać — zawołał szczerze. — Napiszę raczej.
— O! co to, to nie — zaprotestowała zupełnie już seryo Małgosia. — Trzeba powiedzieć samemu, to mu się lepiej spodoba. Jeśli sam nie masz odwagi, przyślij z tem kogo bądź.
— Ale kogo?
Małgosia zastanowiła się chwilkę.
— Twą matkę.
Mówiła, naturalnie, o ciotce Tatanie, lecz słowa jej odbiły mu się w sercu wspomnieniem o tamtej i zdało mu się, że Małgosia tamtą ma na myśli. Chmura przysłoniła mu świat cały, rysując wyraźnie. granice istniejące, pomiędzy snem, marzeniem, rajem a rzeczywistością, granice, podobne do tych, co oddzielają niebo od ziemi, kładą się nieubłagane pomiędzy dniem i nocą.
— Jednak — błysnęło mu w sumieniu — jeśli kiedy, to teraz wyznań stanowcza wybiła chwila, jeśli z niej nie skorzystam... Ha! kto wie! Może się przepaść da przeskoczyć...
Otworzył usta... Serce mu biło tak gwałtownie, że z ust nie wyszedł dźwięk żaden. Chwila, jedyna chwila przeszła...
Nazajutrz wieczorem, zia Tatana, zmięszana i wzruszona, lecz dumna z podjętego zadania, ufna w pomoc Boską, po długiej modlitwie w kościele Matki Boskiej Różańcowej i obchodzeniu trzykrotnem ołtarza na klęczkach, udała się do „Gospodarza.”
Anania pozostał w domu, wyczekując z bijącem sercem jej powrotu! Rzucił się na łóżko z książką w ręku, lecz tytułu książki nie mógł sobie potem przypomnieć nigdy, a litery druku wirowały mu w oczach.
— Spokojny jestem — wmawiał w siebie — czegóżbym się bał, mam pewność przecie...
Czytał pomału, słowo za słowem, przewracał stronnice — ale co czytał, jakie tam były słowa, tego nie wiedział, widział za to jasno i dokładnie, jakgdyby na to patrzał, widział...
Oto zia Tatana idzie pomału, przejęta ważnością swej misyi, waży słowa, które wyrzeknie. Biedna gołąbka, siwa i słodka! serce jej bije, zamiera w piersiach, lecz od czegóż pomoc Boża, Najświętszej Maryi Panny Różańcowej i świętej Katarzyny. Staruszka przywdziała najpiękniejsze swe szaty, spódnicę oszytą w trzy rzędy wstążką zieloną, białą i znów zieloną, gorsecik z zielonkawej brokateli, pasek srebrny, fartuch haftowany, na głowie ma opaskę barwy szafranu. I o pierścionkach nie zapomniała. Przedawne misterne kamee na żółtych i zielonych kamieniach, kornaliny delikatne ryte, genueńskie filigrany zdobią pomarszczone jej palce, a przedhistoryczne monety pobrzękują a złotych łańcuszkach na fałującem od szybkiego chodu i wzruszenia łonie. Cicha i poważna, strojna, do starej Madonny na ołtarzu podobna, posuwa się pomału, kłaniając dobrotliwie, lecz z odcieniem dumy, spotykanym po drodze znajomym. Na niebie wieczór zapada... Chwila odpowiednia do swatów i swatka pewną być może zastania, o tej porze, w domu głowy rodziny, do którego poselstwo niesie.
Zia Tatana idzie, zwalnia kroku, idzie coraz rozważniej, jakgdyby w miarę posuwania się naprzód odwagi jej ubywało... Doszedłszy do bramy domu syndyka przystaje na chwilę. Wrota zawarte, milczące, jak przeznaczeń wrzeciądze. Poprawia pierścienie na palcach, łańcuszki na szyi, pasek, srebrem dziany... obciąga fartuch bogato zahaftowany, zaciska pod brodą węzeł szafranowej na głowic opaski i zapukała do drzwi...
A Ananii zdało się, że odgłos pukania tego rozlega mu się, w samem sercu... Porwał się na równe nogi, wziął świecę, przejrzał się w lustrze. Blady był.
— Pobladłem — pomyślał. — Dziwactwo... wolę o tem nie myśleć wcale.
Oparł się o okno. Na ogrodzonem zewsząd dziedzińcu konały ostatnie dzienne brzaski. Bzowy krzak tworzył jedną ciemną plamę. Nie nie naruszało wieczornej ciszy. Koguty usnęły, usnął ustawicznie chrząszczący, ziemię ryjący, tarzający się w piasku i ostach wieprzak. Na niebie pokazywały się gwiazdy. Za murem na cichej ulicy słychać było tętent kopyt końskich. Jeździec, góral, śpiewał ludową piosenkę...
Ananii przypomniało się jego dzieciństwo w Fonni, Juanne, wdowa po rozbójniku.
— Marzyło mi się wówczas, że zostanę bandytą — uśmiechnął się, — ciekawe! W tym miesiącu, jeszcze nie odkładając, muszę zwiedzić Fonni.
Myślał chwilę o Juanne i o tem, jak mu się tam powodzi w klasztorze. Po chwili pogrążył się znów w rozmyślaniach o własnym swym losie.
Tak, gołąbka siwa, zia Tatana, jest już tam w gabinecie „gospodarza,” przy biurka, tem, na którem student znalazł był ongi kopertę różową. Jakże mógł był popełnić podobną niedyskrecyę! Głupie wyrostki na wszystko się ważą. Szalone głowy. Czy teraz, on, Anania, mógłby popełnić bezwiednie coś złego?
Basta! Ciotka Tatana jest już tam... a wedle niej sinior Carboni: otyły, spokojny, ze złotą dewizką na zaokrąglonym brzuszku.
— Co, co mu tam prawi starowina — myślał Anania, uśmiechając się nerwowo. — Gdybym miał czapkę niewidko i mógł słyszeć, widzieć, sam niewidziany. Brama byłaby zamkniętą. E! zastukałbym i Marietta, służąca, otworzyłaby mi natychmiast albo też rozgniewałaby się jak wówczas, gdym chodził prosić o trochę cieplej strawy dla wuja Efesa...
Zaśmiał się.
— Jak mogę myśleć w podobnej chwili o takich bzdurstwach.
Odszedł od okna, wziął świecę, wszedł do kuchni. Ogień płonął na kominie, usiadł przed ogniem, lecz nagle, przypomniał sobie, że przecież jest lato i cofnął się śmiejąc.
Długo potem, długo, przypatrywał się rudemu kotkowi, czatującemu ze spuszczoną głową i najeżonemi wąsami na mysz, której nora znajdowała się pod kominem.
— Nie — ozwał się głośno — nie dam ci dziś kotku myszki. Dziś taki wieczór, że nawet myszy w tym domu szczęśliwe i spokojne być muszą. A psik! a psik! — odpędzał kota, co się wyprężył i wskoczył na okap komina.
Zdjęty coraz większym niepokojem, zaczął przechadzać się po kuchni, macając bezmyślnie i nerwowo wory owsa, gdy się do nich zbliżał.
— Ojciec mój — mruczał przy tem — nie tak znów bardzo ubogi, wspólnikiem jest i dzierżawcą raczej, niż sługą siniora Carboni, chociaż upiera się tytułować go „gospodarzem.” Nie, wcale nie jest ubogim, lecz... czy... jeśli mnie nadzieje moje zawiodą, mamy zwrócić koszta, łożone na moje wychowanie? Pomyślim o tem potem, teraz nie pora, nie pora!
Ah! ciotka Tatana zaczęła już pewnie... Co, jak tam mówi? E! lepiej nie myśleć o tem, a o tem raczej co i jak odpowie ojciec Małgosi, ten najpozytywniejszy z ludzi, co powie, dowiadując się, że obsypany przezeń dobrodziejstwy student, nadużył jego zaufania.
Co powie? Namyśla się. Jak zwykł to czynić, chodzi po pokoju z rękoma w tył założonemi... pałce puszcza w młynka... Zia Tatana śledzi go wzrokiem, pobladła starowina.
— Ah! gdybyż to sic wreszcie skończyło — zawołał Anania porywając się za głowę. Powietrza mu brakło, wybiegł na dziedziniec, oparł się o obmurowanie, wyglądał, nasłuchiwał... Nie, cicho wszędzie...
Wrócił do kuchni, a spostrzegłszy rudego kotka przypomniał sobie stada kotów, zamieszkujących ruiny w około Panteonu w Rzymie, ciotkę Barbarę i świecę woskową, którą mu powierzyła do złożenia w bazylice świętych Męczenników. Pomyślał o swym ojcu zbierającym trawę na łąkach „gospodarza,” o pinii, której krzewy w pustem polu, podobne były do oddechu obra, tajemniczego władcy pustki tej i zarośli. Z kolei przypomniały mu się zwalone na górach kamienie, nuraghe, z których w oczach ciotki Barbary urósł był olbrzym... i pomyślał o cndnej, starożytnej zbroi, o włóczni, i złotym naramienniku widzianym w termach Dyoklecyana. Śród rojeń tych i rozpierzchłych myśli, dwa punkty pozostawały wytyczne, jasne, chociaż jeden z nich był ciemny, jak najgroźniejszej burzy chmura, drugi słoneczny, oba ścierające się z sobą, w nieuniknionym gromie: myśl o tamtej, o matce, druga o tem, co się dopiero waży w gabinecie siniora Carboni.
— Wszak postanowiłem nie myśleć o tem — mruczał i począł znów odpędzać kota od mysiej jamy. — Nawet ostatnia myszka w domu tym wieczora. tego winna spokojną być i bezpieczną.
Raz jeszcze wyszedł na dziedziniec, wypatrywał, nasłuchiwał. Nic, cicho... Po kwadransie może czasu, za obwarowaniem, ozwały się dwa glosy, potem trzy, cztery. Sąsiedzi to, zbierali się, jak to zwykli czynić co wieczór, przy warsztacie majstra Pane, by pogawędzić na świeżem powietrzu.
— Panie zmiłuj się nad nami — jęczał płaczliwy głos kalekiej Rebeki — widziałam pięć gwiazd spadających z nieba. Zły znak, przytrafi się pewno coś złego.
— Antychryst z ciebie się narodzi — zaśmiał się brutalnie wieśniak jakiś — wszak napisano, że go na świat bestya wyda.
— Antychryst? w takim razie urodzi się z twej żony, plugawcze! — odcięła się zirytowana kaleka.
— Połknij to kwiatku! — zaśmiała się Agata, żując coś przy tem w ustach.
Wieśniak rozgniewał się, zaczął kląć, lecz stary stolarz krzyknął:
— Ciszej! bo cię za ogon wyrzucę, łysy ty lisie.
Nie wiele to pomogło. Chłop klął, a kobiety oddaliły się usiadły pod murem. Ciotka Soricheda, czterdziestoletnia kobieta, co służyła niegdyś u intendenta, rozpoczęła po raz, nie wiem już który, rozpowiadać historyę swej pani.
— Szlachcianką była, z markizów rodu, ojciec jej przyjacielem był króla hiszpańskiego, portugalskiego może, nie pamiętam dobrze, dał jej w posagu tysiąc skudów w złocice. A wiele wynieść może tysiąc skudów w złocic?
— Wielka mi suma tysiąc skudów! — zawołała wzgardliwie Agata. — Jedynaczka siniora Carboni, będzie ich miała co najmniej cztery tysiące.
— Ale... czy w złocie? — pytała niedowierzająco tamta.
— Nie cztery a czterdzieści — poprawiała Rebeka.
— Et! pleciesz koszałki-opałki. Sam don Franceschino tysiąca skudów w złocie, czystym złocie, nie posiada.
— Dajcie pokój, ciotko! bredzicie — zapalała się Agata. — Wielka mi rzecz tysiąc skudów. Franciszek Caschide naliczy tyle w jedną chwilę.
Kwestya zaostrzała się, kobiety zaczynały się gorączkować, sprzeczać.
— Mówisz tak, by podnieść blask swego tam szewca. Bezczelna!
— Tyś to bezczelna, stara bezwstydnie! Sprawki twe wiadome są wszystkim razem i każdemu z osobna.
Anania roześmiał się, pomimo dręczącego go niepokoju.
— O! — zawołała Agata, powstając z miejsca i opierając się o obmurowanie dziedzińca ciotki Tatany. — Dobry wieczór paniczu! Co tu po ciemku porabia wasza ekscelencya? Pokaz no oczy ptaszku!
— Proszę cię — wychylił się i uszczypnął jej ta mię Anania, a tymczasem Rebeka, słysząc śmiech studenta, przypadła do ziemi, chcąc się skryć przed nimi uszczypnęła Agatę za łydkę.
— A! niech was! — wrzasnęła ta ostatnia, puść mnie Anania, niech obiję tę dzierlatkę.
Ale Anania nad obmurowaniem, kaleka Rebeka przy ziemi, silniejsi byli, a czuły to ramiona i łydki dziewczyny.
— Aj! aj — wołała, gniewając się i śmiejąc zarazem — puśćcie, Rebeka! daremne twe zazdrości! Aj! aj! widziałam ciotkę Tatanę jak szła ustrojona jak w obrazku... przestań Anania, bo powiem.
Puści! ją, dziwiąc się, zkąd do dyabła, wiedzieć mogła...
— Alha! kotku! szanuj zię Agatę — mówiła, śmiejąc się i grożąc Ananii a tymczasem Rebeka, domyślając się o czem mowa skamieniała, a ciotka Soricheda pytała ciekawie.
— Dobrze, że cię spotykam Nania Atonzu! powiesz im przynajmniej kto tu, w Nuoro, mieć może całe tysiąc skudów w złocie, w czystem...
Wtem zbliżył się wieśniak i przedrzeźniając piskliwy glos babuli pytał:
— Powiedz Nania, prawda li, że papież w Rzymie ma siedemset zakonnic do swych usług.
Młodzieniec nie odpowiadał. Może i nie słyszał zadawanych sobie pytań. Dojrzał cień drobny, posuwający się w głębi zaułka...
Wracała gołąbka siwa, upragnionych wieści zwiastunka! Czyste jej ciche wargi, niby gałązkę oliwną wy roczne niosły słowo.
Anania cofnął się z dziedzińca, zamykając szczelnie za sobą drzwi kuchni. Jednocześnie ciotka Tatana zamykała za sobą drzwi od ulicy.
Pobladła, wzdychała, słowem wyglądała tak, jak ją Anania widział był w swych myślach. Przy odbłyskach rozpalonego na kominie ognia, klejnoty jej starodawne, pasek srebrny, hafty, wstążki rzucały migotliwe błyski.
Anania zbliżył się do niej i spytał niespokojnie.
— Cóż?
— Cierpliwości synku, niech się odsapię, opowiem wszystko.
— Nie, zaraz powiedzcie mi, chcą mnie...
— A chcą, czemuby chcieć nie mieli — wymówiła z dumą staruszka roztwierąjąc ramiona.
Anania opadł na ławę, pochwycił się za głowę. Ciotka Tatana patrząc nań z tkliwością i kiwając głową, rozpinała pasek srebrny.
— Chcą mnie, przyjmują, chcą na prawdę? — powtarzał jak odurzony.
Przed kominem kotek rudy czatował znów na swą zdobycz i misiał być już jej pewnym gdyż poruszał ogonkiem. Po chwili Anania posłyszał skok szybki, pisk cichy... lecz szczęście jego w chwili tej było tak wielkie i zupełne, że mu się już w sercu nie mieściła troska o to, by jakiebądź cierpienie istnieć mogło pod słońcem.


∗             ∗

Szczegółowe sprawozdanie ciotki Tatany z wizyty u syndyka, było, bądź co bądź, kubłem zimnej wody na rozpalone szczęściem czoło i piersi studenta.
Rodzice Małgosi nie stawiali przeszkód, lecz nie dali jeszcze zezwolenia zupełnego i ostatecznego. „Gospodarz” uśmiechał się, kiwał głową, powtarzał z zadowoleniem.
„Oboje są mojem dziełem!” i także „młodym skrzydeł się chce.” Potem zamyślił się, spoważniał.
— Lecz ostatecznie co zadecydował — przerwał niecierpliwie Anania opowiadanie swej przybranej matki.
— Święta Katarzyno! Czyś jeszcze nie zrozumiał? Naturalnie, że czekać jeszcze musisz. Siniora Carboni zauważyła, że trzeba wybadać Małgosię, na co „gospodarz” splunął w dłonie, mówiąc, ze chyba opozycya nie ztąd przyjdzie.
Anania się uśmiechał.
.....Postanowiliśmy tedy — ciągnęła Ciotka Tatana, lecz widząc kota czepiającego się pazurami jej haftowanego fartucha i oblizującego się po świeżej uczcie, zawołała:
— A psik! a psik!
.....Otóż postanowiliśmy, że musicie czekać. „Gospodarz” mówi tak: „chłopczyk powinien teraz myśleć, o nauce, gdy wyrobi sobie pozycyę w święcie damy mu naszą córeczkę, tymczasem niech się dzieci kochają, jeśli chcą, Bóg z niemi! Ecco! Teraz synku zjesz wieczerzę. Głodny być musisz.
— Słówko! Mogęż bywać u niech jako narzeczony.
— A, nie, nie w tym jeszcze roku. Cierpliwości synku, jagniątko ty moje białe! cierpliwości. Czy to sinior Carboni byle kto, by dom swój na oścież otwierał przed takim, co się jeszcze nie doktoryzował? Cierpliwości.
— Ah! — zawołał przeciągając się i z niechęcią Anania — za stosowniejsze uważa, żebyś my się schadzali w nocy, ukradkiem. Piękne mi poszanowanie przyzwoitości i opinii ludzkiej! Dziwna przyzwoitość. Furda konwenanse! Rozmyślał jednak jednocześnie, że schadzki wieczorne, ukradkowe, były, w rzeczy samej, o wiele przyjemniejsze, od wizyt oficjalnych, w dzień biały, w obecności rodziców panny składanych. To go uspokoiło. Zatem im gorzej, tem mu lepiej. Teraz już bez żadnych skrupułów i wyrzutów sumienia schadzać się będzie ze swą Małgosią i ot, nie odkładając, dziś jeszcze, po wieczerzy...
Służąca, wpuszczając go na dziedziniec, winszowała mu, jakgdyby ślub był już wzięty. Drżący oczekiwał nadejścia narzeczonej. Przyszła ostrożna, milcząca, pachniała fiołkami, odziana była w lekką białą sukienkę. Woń fiołków i cisza nocna, upoiły młodzieńca. Porwał kochankę w objęcia, uściskali się długo, w milczeniu, szczęśliwi, ufni w siebie, w przyszłość.
Po raz pierwszy Małgosia, pewna teraz praw swoich i miłości pięknego chłopca, odtajała, śmielsza, tkliwsza, gorętsza w słowach i pieszczocie. Anania, wracając ze schadzki, zataczał się, szczęściem pijany.
Następny wieczór był bardziej jeszcze rozkoszny. Trzeciego dnia, służąca, sprawująca zwykle czaty w kuchni, znudzona może czuwaniem, zaalarmowała kochanków znakiem umówionym na wypadek grożącego zkądbądż niebezpieczeństwa. Kochankowie rozbiegli się wystraszeni.
Nazajutrz Anania otrzymał od Małgosi list następujący:.
„Boję się, czy wczorajszej nocy ojciec nie „domyślił się czegoś. Uważajmy, by się nie narazić, teraz zwłaszcza, gdyśmy pewni naszego szczęścia i przyszłości. Lepiej nie widywać się przez dni kilka. Bądź cierpliwy i miej tyle odwagi, ile jej mi potrzeba, by się wyrzec na czas jakiś rozkoszy widywania się z tobą. Zdaje mi się, że nie przeszyję tych dni kilku, bez ciebie, twych pocałunków, „twego głosu”.
Na co Anania odpisał:
„Ukochana! ubóstwiana! W tem, jak we wszystkiem” jak zawsze, masz racyę. Tyś świętością, dobrocią, mądrością a ranie miłość dla ciebie oślepia, zmysłów pozbawia. Ciebie, ciebie tylko widzę. Spokój twój cenię po nad własne zadowolenie. Tak, istotnie, wczoraj wieczorem mogliśmy zachwiać naszą przyszłość, nie myślałem o tem; Daruj mi jedyna! Przy tobie zmysły tracę, dostaje gorączki, która umie trawi i przepala. Wyrzekając się, ponieważ tak trzeba, szczęścia spotykania się z tobą, przez wieczorów kilka, czuję potrzebę zagłuszyć niecierpliwość mą i tęsknotę, zmianą, ruchem i wybieram się na wycieczkę do Gennargentu, gór, o których mówiłem ci onegdaj. Pozwalasz? prawda? Odpowiedz mi, proszę, natychmiast. Jedyna! Ukochana! Szczęście ty moje i nadziejo moja! Myślą zostanę przy tobie, obraz twój uniosę w sercu i z najwyższego szczytu gór rodzinnej naszej ziemi, prześlę ci pozdrowienie, rozśpiewam twe ukochane imię, na podziw je oddam niebu i ziemi. Całuję cię tysiąc, sto tysięcy razy, unoszę z sobą, w sobie, wszędzie, na zawsze, na „wieczność”.
Małgosia użyczyła żądanego na wyjazd pozwolenia.
Nazajutrz Anania znów pisał:
„Wyjeżdżam jutro rano pocztą do Mamojada-Fonni. O dziewiątej przejdę pod twem oknem. Jakżebym chciał cię widzieć, pożegnać dziś wieczorem. Trudno! Na ołtarzu naszej przyszłości składam tęsknoty me. O! Małgosiu, Małgosiu! jakże pragnę widzieć cię, uścisnąć, umrzeć z miłości w twem objęciu”.




VII.

Dyliżans przejeżdżał wzdłuż pól i pastwisk, złotych od słomy i słońca; tu i owdzie ocienionych małemi dąbczakami i zaroślami.
Anania siedział na koźle, obok wymachujące go biczem woźnicy. Wewnątrz dyliżansu duszono się z gorąca. Student doznawał wrażeń tak silnych, że na razie zapominał niemal o wrażeniach ostatnich dni kilku. W pamięci przeżywał dni dawno minione, przypomniał sobie drogę, pocztyliona o rudych wąsikach i różowej, pulchnej twarzy, wymachujące go biczem, zupełnie tak samo, jak ten obecnie, czarniawy i chuderlawy.
W miarę jak się dyliżans zbliżał do Mamojadu wspomnienia stawały się żywsze i jaśniejsze. Bolały go coraz bardziej. Krajobraz był ten sam, który wówczas i zapamiętał na zawsze, chociaż drzemał z główką na kolanach matki. Nad nim rozciągały się te same, monotonne aż do znudzenia błękity nieba.
Oto przydrożna karczma, a za nią grunta falujące o dzikich zaroślach, z których wieje świeżością. Tu i tam wiją się niby wstęgi szafirowe wąskie kanały i strumienie, słychać świegot błotnego ptactwa, na skraju horyzontu, w dal zapatrzony, stoi nieruchomy owczarz, a stada owiec pasą się w wysokich trawach.
Dyliżans zatrzymał się na chwilę przed karczmną. Na progu siedziała kobieta w wieśniaczych szatach: spowita w grube materye, jak mumia egipska. Żelaznem zgrzebłem czesała wełnę czarną, a o parę kroków dalej troje brudnych i obdartych dzieci, tarzało się w piasku. Z okna wychyliła się żółta i chuda twarz chorej jakiejś kobiety. Patrzała na dyliżans wystraszonemi, stalowemi oczyma. Karczma przydrożna i samotna, zdawała się przybytkiem choroby nędzy. Anania czuł jak mu się serce ściska. Znał dramat pewny co się tu był rozegrał przed dwudziestu trzema laty, na tle krajobrazu świeżego a skalanego przejściem człowieka.
— Ah! — westchnął głęboko student — co za nędzną istotą jest człowiek, wszędzie kędy przejdzie, zostawia ślad zniweczenia.
I patrząc na smagłego owczarza, zapatrzonego nieruchomi« w horyzonty, pomyślał, że ta do statui bronzowej podobna, poetycznie na błękitnem tle nieba i powietrza rysująca się postać, jest istotą napoły dziką i nieokrzesaną, jak ojciec jego, jak matka i wszyscy niemal mieszkańcy tego zakątka ziemi smętnej, jałowej, w których duszy zbrodnicze myśli i instynkty rodzić się muszą z natury rzeczy, jak te tam, z dołu powstające i mgły białawe.
Dyliżans potoczył się dalej — Mamojada wyłaniała się z wieńca ogrodów i drzew orzechowych, a wysmukła wieżyca kościoła strzelała ku lazurom nieba. Krajobraz w swej malowniczości wywierał wrażenie czegoś aż banalnego, podobny do wdzięcznej akwareli, lecz na pierwszym zakręcie drogi stawał się znów dzikim i melancholijnym nad wyraz wszelki. Przed ciemnemi lepiankami, do skał niby gniazda jaskółcze przylepionemi stali ludzie W brudnem i porwanem odzieniu, postacie charakterystyczne i, bądź co bądź, malownicze. Kobiety bose, z czarnemi, lśniącemi, za uszy założonemi włosami, przystojne i młode, siedząc na ziemi, gotowały, szyły, karmiły dzieci. Dwóch karabinierów, jakiś student znudzony i obojętny, jak on przybyły z Rzymu, wieśniak jakiś, szlachcie stary i zubożały, stojąc przed winiarnią, gwarzyli pomiędzy sobą. Przez otwarte drzwi winiarni widać było pozawieszane na ścianach izby lanszafty jaskrawe.
Student poznał Anania; skoro go zoczył powitał i zaprosił do kola.
— A i ty studya odbywasz w Rzymie? — zagadnął, wydymając piersi zubożały szlachcic. — Znasz tam zapewne don Pietro Bonigheddu, szlachetnie urodzonego i szefa biura w izbie obrachunkowej.
— Nie znam go — odrzekł Anania — Rzym nie lada miasto, trudno znać tam każdego.
— Każdego — powtórzył wzgardliwie sztachetka. — Don Pietro nie byle kto i powszechnie znany. Bogacz: jesteśmy z sobą spokrewnieni. Gdy go spotkasz kłaniaj mu się uprzejmie od don Jua Bonigheddu.
— Nie omieszkam — zgodził się obojętnie Anania.
Po półgodzinnym popasie, dyliżans gotów był do dalszej drogi.
— A odemnie czy się też będziesz kłaniał zacnemu don Pietro — śmiał się student, odprowadzając Anania do dyliżansu?
— Pal cię! — śmiał się Anania.
Dyliżans ruszył z miejsca i wkrótce Anania zapadł w uprzednią melancholię. Oto ruiny kościółka, ogrody i oto droga, wiodąca po Fonni, grzędy kartofli, tam, gdzie wówczas, z Olą, odpoczywał i popasał.
Przypomniała mu się kobieta, co kopała tu ziemię ze spódnicą spiętą pomiędzy kolanami nakształt szerokich szarawarów. Przypomniał mu się kotek szary, skradający się ot tam, przy murku, do jaszczureczki zielonej. Krajobraz był coraz świeższy, zieleńszy na tle bardzo słonecznem. Piramidalny szczyt góry Gonare, błękitnawe i srebrzyste łańcuchy gór Gennargentu, rysowały się na metalowem tle nieba, coraz bliższe, wyraźniejsze, coraz to bardziej majestatyczne. Teraz to, teraz, pełną piersią Anania pił powietrze górskie, rodzime; czuł w sobie coś do atawistycznych popędów podobnego.
— Chciałbym wyskoczyć z wozu — myślał — biedź po wzgórzu pomiędzy krzaki i skały, jak puszczony na swobodę źrebiec; chciałbym wołać, krzyczeć i wykrzyczawszy całą mą duszę, stawać jak wryty, zapatrzony w dal, jak ten sam owczarz, stawać w cieniu orzechowego drzewa, na skały ułamku. Tak jest — myślał, a dyliżans zwalniał kroku, wzbijając się pod górę — tkwi we mnie owczarz, pół dziki góral pod powłoką wielkomiejskiej cywilizacyi. Czuję to... mógłbym zostać poetą może, może bandytą nieustraszonym! Oh! spoglądać ze szczytów, z najwyższych, na chmury mknące po niebie, jak wełnistych owiec stado! Wyobrażałbym może, że są mi podległe, wraz z niezmierzonych niebios przestworzem... mijają, nikną, znów nadbiegają...
— Ah! — zaśmiał się sam z siebie i ze swych rojeń — czyż nie jestem istotnie mglistych chimer pasterzem, wodzem chmur niepochwytnych. Pomiędzy mgłą, chmurą i myślami mcmi istniejąż zasadnicze różnice? Sam nie jestże dymem marnym? Zmuszony żyć w tej wiejskiej głuszy, kto wie, czy nie rozwiałbym się, nie rozpłynął w powietrzu, nie został cząstką panującego tu smętku... A! czemże — bo życie?...
Na pytania te, jak zwykle, odpowiedzi mu brakło. Dyliżans wzbijał się pomału pod górę, woźnica drzemał, zasypiał koń dyszlowy. Słońce u zenitu roniło oślepiające promienie; cienie cofały się pod same krzaki; cisza i senność ogarnęły przyrodę całą i Ananii zdawało się istotnie, że się rozprasza z wiatrem, rozpływa z obłoczkiem lekkim, zaledwie dojrzanym pod szafirów roziskroną kopulą. Zasypiał, sen go obejmował... jak wówczas, gdy przymknął był oczy i usnął... na matczynych kolanach.

∗             ∗

— Zia Grathia! Nonna[7], babciu! — wołał sennym jeszcze głosem, wchodząc do lepianki wdowy po bandycie.
W kuchni nie było nikogo, nikogo w zalanym słońcem zaułku, nikogo, rzekłbyś, w całej południową siestą, wyludnionej wiosce, zamarłej, niby, od wieków kilku.
Anania rozglądał się ciekawie dokoła. Nic się tu nie zmieniło: nędza, łachmany, kopeć, pajęczyny, popioły wygasłego ogniska, jak dawniej panowały bez podziału. Na ćwieku, przy opylonej ściance, wisiał długi, od pyłu szary, płaszcz bandyty, rzekłbyś, widmo milczące na straży chaty pozostawione.
Zia Grathia! ciotko! babciu! gdzież jesteście? — wołał z pewną niecierpliwością student.
Po niejakim czasie, wdowa, — która chodziła była do pobliskiej studni, wróciła z dzbanem o czystych greckiej amfory formach, na głowie, z kawałem chleba w ręku. I ta się nie zmieniła: sucha, sztywna, żółta, z głową owiniętą brudną żółtą opaską, lata przeszły, nie czyniąc, rzekłbyś, szczerby, w tem strzaskanem niedolą w kwiecie młodości ciele.
Na widok wdowy po bandycie Anania opanowało gwałtowne wzruszenie. Wspomnienia poruszone w samej głębi jego duszy zaroiły się z taką siłą, że mu się zdawało, że sięgają po kresy jakiejś uprzedniej, obcej temu wszystkiemu, co go dziś ożywia, egzystencji.
Buonas dies[8] — odezwała się wdowa, patrząc ze zdziwieniem na nieznajomego młodzieńca. Zdjęła z głowy dzban, położyła na stole bochen chleba, pomału, rozważnie, oka nie spuszczając z nieznajomego.
— Nie poznajecie mnie Nonna?— wołał Anania. — Teraz poznała go, krzyknęła, rozwarła ramiona. Anania uściskał ją, całował, zasypał pytaniami: Juanne? gdzie jest, czemu został zakonnikiem. Czy odwiedza matkę, czy zadowolony? A syn starszy, owczarz? Dzieci fabrykantów świec woskowych? Wyrośli, ludzie już! Jakże życie szło w Fonni przez te lat piętnaście, tak, piętnaście lat będzie! Kto tu teraz sędzią gminnym? Czy zaraz, jutro, będzie można udać się na Gannargentu?
— Dziecko! kochane dziecko! — mówiła wdowa, obchodząc chłopca dokoła. — Że też odszukałeś moją chatę! Widzisz, pusta i uboga, jak zawsze. Ot! opuszczone gniazdo, zburzone! Siadajże chłopcze. Woda świeża, prosto ze źródła, jak kryształ, napij się, umyj, odpocznij. Zaraz ci przygotuję kęs jaki... Nie broń się, nie odmawiaj, nie upokarzaj mnie, nie gardź wdowim chlebem. Własnembym cię nakarmiła sercem. Przyjmij, co jest w domu. Urosłeś, wypiękniałeś! Słuchaj! mówią, że się żenisz? Nie głupie dziewczę, co cię sobie wybrało! Ale... czemuś mi nie napisał, że przyjedziesz? Przyjęłabym cię lepiej, Dobre, kochane dziecko! nie zapomniałeś starej, przez wszystkich opuszczonej wdowy.
— Mówcie mi o Juanne, opowiadajcie! — nalegał Anania, myjąc się w świeżo przyniesionej wodzie.
Wdowa się zachmurzyła.
— Nie wspominaj go — rzekła — przyczynił mi tyle boleści! lepiej, tysiąckroć lepiejby zrobił, idąc za przykładem swego ojca... Nie, nie mówmy o nim. Nie człowiek to, nie! Świętym może i zostanie kiedyś, nie wiem, wiem, że ludzkiego serca nie ma. Jeśliby nieboszczyk mąż mój powstał z grobu i ujrzał swego syna w habicie, kapturze, bosym, sznurem przewiązanym w biodrach — szaleniec wstąpił do braci mniejszych, żebrzących — wyrzekłby się go i osiekał porządnie, jak na to głupiec ten zasługuje.
— Gdzież się znajduje brat Juanne?
— A! w jakimś klasztorze, daleko, na samym szczycie gór. Gdybyż choć pozostał w Fonni. I tu jest klasztor przecie. Snąć zapisane mi było zostać przez wszystkich i wszystko opuszczoną, i ten drugi, Fidele, starszy, ożenił się niby i rzadko kiedy pomyśli o matce. Gniazdo opustoszałe, roztrzaskane! Stara orlica widziała swe pisklęta odlatujące... skrzydła mu złamane i zdechnie tu sama, samiusieińka.
— Zamieszkacie ciotko ze mną — zawołał z zapałem Anania. — Gdy zostanę adwokatem, dobrze ci będzie u mnie.
— Dobre, dziecko! — westchnęła stara — lecz na cóż ci się zdam? Niegdyś myłam cię, nos ci ucierałam, ostrzygałam paznogietki, teraz ty byś mnie musiał niańczyć...
— Tem lepiej. Opowiadalibyście mi, babciu, jak dawniej, piękne historye, opowiadalibyście mnie i dzieciom moim.
— Zapomniałam ptaszku! zapomniałam wszystkie, uleciały mi z głowy jak te płatki śniegu, które wiatr rozprasza. Pusto w mózgu, w piersiach pusto... Jedz chłopcze, posil się, nie mam nic lepszego, przyjm co jest... O! co za piękna, woskowa świeca. U nas takich nie widać. Twoje to? Co z tem zrobisz.
— Zaniosę do bazyliki św. Męczenników, na ołtarz św. Protazego i Gerwazego. Świeca nie tutejsza, z daleka, z samego Rzymu. Przysyła to do bazyliki pewna staruszka, rodem z Sardynii, co od lat wielu mieszka na kontynencie. I ta umie opowiadać piękne historye, ale nie tak piękne, jak wy, babciu.
— Mieszka mówisz na kontynencie, w Rzymie? Jakimże sposobem tam się dostać mogła? Umrę i Rzymu nie zobaczę.
Po skromnym posiłku Anania wyszedł wystarać się o przewodnika do zamierzonej nazajutrz wycieczki w góry, poczem skierował się do bazyliki.
Na starożytnym cmentarzu, pod szumiącemi drzewami, na pokrzywionych przez czas granitowych stopniach, śród rozwalających się murów podziemi, zastał kościół otwarty, zapleśniały, wilgotny, spowity w ciszę opuszczenia, w smutek rzeczy zapomnianych.
Złożył na ołtarzu woskową świecę ciotki Barbary i długo chodził po pustych nawach, przypatrując się wpół zatartym malowidłom, poobijanym marmurom, w gruz rozsypującym się stiukom. Niegdyś, wyblakli ci święci napełniali go lękiem i podziwem. Uśmiechał się teraz na to wspomnienie, lecz w sercu czuł niemierny, głęboki smutek.
Wyszedłszy na kościelny dziedziniec, dostrzegł przez otwarte okno dawniejszej celi, czapkę żołnierską i pod ścianą stojące buty. Przypomniała mu się dawna piosenka, zanucił:

A te questo rosario.“

Czuć było wosk na pustym, samotnym dziedzińcu. Gdzieś się podzieli dziecięcych psot i zabaw towarzysze, „nieopierzone pisklęta, ” jakby je zia Tatana, nie omieszkała nazwać, których świegot rozweselał ongi pustkowie to ponure.
Nie, za nic w świecie, Anania nie obciąłby spotkać się teraz z niemi i poznanym zostać. Sama myśl o tem sprawiała mu niesłychaną przykrość a jednak z utęsknieniem przypominał sobie dni ubiegłe, pląsy dziecięce po rozpadających się kamieniach kościelnego dziedzińca, pod wysokiemi, suche liście roniącemi drzewami. Liście suche! Podobne były do opadających skrzydeł zmarłych motyli...
W głębi dziedzińca przeszła kobieta bosa, z amforą na głowie. Anania drgnął. Podobną była do jego matki, przypomniała mu ją. Gdzież jest Ola? Czemu, chociaż pytania paliły mu usta, nie spytał o to wdowy po bandycie... musiała coś wiedzieć, lecz w takim razie czemu nie wspomniała o dawnej swej lokatorce?
Chcąc rozproszyć natrętne te myśli Anania udał się na pocztę i wysiał kartkę do Małgosi.
Z poczty poszedł odwiedzić rektora a pod wieczór przechadzał się po drodze, zkąd rozciągał się pyszny widok na doliny. Patrzał na kobiety, wracające od źródła, opięte w dziwaczne spódnice i przypominały mu się sny młodociane, gdy pragnął być owczarzem i czekać na Małgosię, wiejską dziewczynę, u źródła, u fontanny. Przypomniały mu się też rysunki na pompejańskich dzbanach, a sny dawne zatarły się, jak owi święci na ścianach bazyliki.
Daleko bo odbiegł od przeszłości, daleko...
Na niebie przepyszny, ognisty zachód słońca zdawał się apokaliptycznym jakimś mirażem, a pod złoto czerwonych chmur zwojami, krajobraz nabierał tragicznego wyglądu. Doliny zdawały się zalane powodzią złota i purpury smugami. Z głębi ich piętrzyły się, rosły, olbrzymiały góry, masy garbate bronzu, od zachodu mieniące się w przezroczyste rzekłbyś, bursztyny. Szczyty gorzały. Przepaści czarnem pasmem rozrywały bronzu i bursztynu bryły. Z niektórych zagłębień wytryskiwały kaskady krwawe. Scena godna pobojowiska olbrzymów wszechpotężnych, mieszkańców stref nieznanych, mocarzy w nieskończoności państwie. Zdawało się Ananii, że słyszy szczęk broni, tak metalowo złote promienie padały na bronzy granitów, tak się na horyzontach zderzały z sobą gwałtowne barwy nieba i ziemi.
Anania stał oczarowany, zachwycony, z sercem gwałtownie bijącem, stuł dopóki blaski i barwy, mieniąc się, nie zgasły pod sino fijoletową oponą w jaką wieczór spowijał niebo i ziemię. Wówczas wrócił do ubogiej chatki wdowy po bandycie i usiadł przy kominie.
Wspomnienia burzą zrywały mu się z samej głębi duszy i życia. W zmroku, wdowa przyspasabiała, jak niegdyś, wieczerzę, mówiąc swym bezdźwięcznym jednostajnym głosem. Anania widział, jakgdyby siedział jeszcze na ziemi w kątku, cichego, smętnego Juanne o odstających ustach i czarnych oczach. Chłopczyk wygrzebywał z popiołu upieczone kasztany. I widział Anania jak żywą, jak wówczas, postać kobiecą, milczącą, ponurą, zadumaną...
— Powyławiano, pozabijano — mówiła, w cieniu stojąc, wdowa — wszystkich bandytów w okolicy Nuoro. Sądzę, że sporo przejdzie czasu, zanim się nowe bandy sformują to tu, to tam. Dziwisz się synu? Dopóki będą ludzie o gorącem sercu, zarównie zdolni do dobrego jak do złego, będą bandyci. Prawda, że teraźniejsi są niegodziwi, czasem nikczemni, złodzieje, sprzedajni, nie tak, jak za czasów nieboszczyka mego męża! Co za różnica. To mi była odwaga, szlachetność. Raz mąż mój spotyka płaczącą kobietę...
Anania nie słuchał opowieści czem innem był zajęty.
— Babciu — rzekł zaledwie stara skończyła budującą i wzruszającą historyę kobiety co płakała — czyście nie słyszeli nic, nigdy o mej matce?
Wdowa zajęta fryturą nie odpowiadała na razie. Anania czekał, myśląc:
— Wie coś, pewnie wie.
Serce biło mu gwałtownie. Po chwili wdowa odezwała się obojętnie.
— Jeśli ty nic nie wiesz, zkądżebym wiedzieć mogła? A teraz chłopcze, przysuń się bliżej, wieczerza gotowa, jedz na zdrowie.
Anania przysunął się do stołu, na którym kobieta postawiła misę.
— Ja — mówił z większem zaufaniem do starej wdowy po bandycie, niż do kogo bądź — przez długi czas nie wiedziałem nic o niej. Teraz wpadłem, zdaje mi się, na ślad... Po opuszczeniu mnie, wyjechała z Sardynii. Znam takiego, co ją widział w Rzymie, ubraną jak damę...
— Czy tylko na prawdę widział — przerwała żywo wdowa — i czy rozmawiał z nią?
— Spędził z nią godzin kilka — odparł z goryczą młodzian — nic się więcej dowiedzieć nie mogłem. Dopiero zeszłej zimy, w Rzymie, udałem się do prefektury i dowiedziałem się, że mieszka tam pod zmienionem nazwiskiem. Zerwała z przeszłością, pracuje uczciwie.
Zia Grathia stanęła przed studentem i w miarę, jak mówił otwierała szeroko ciemne swe, sińcami podbite oczy i roztwierała ramiony jakgdyby zgarniając słowa młodzieńca. Ten myślał o Maryi Obinu, opowiadając, że Ola zerwała z przeszłością i uczciwie pracuje na życie.
— Lecz czyś pewny, czyś tylko tego pewny?
— Najpewniejszy... zapewne — mówił niby obojętnie. — Dwa miesiące mieszkałem u niej. Odnąjmuje pokoje...
Nalał sobie wina, podniósł szklankę, przypatrywał się, przy mdłem świetle żelaznej, starożytnej lampki, a spostrzegłszy męty, zaledwie usta umoczył. Otarł usta i spostrzegłszy dziurę w szarej serwecie, którą stolik był przykryty, zakrył nią sobie twarz, przez dziurę patrząc na wdowę.
— Czy pamiętacie babciu, jakeśmy się z Juanna, przebierali? Zamiast maski używałem tej samej serwety. Co ci jest? — zawołał, nagle blednąc i zmienionym głosem.
Twarz wdowy, sztywna zwykle i jak zastygła, kamienna, zmienioną była do niepoznania, malowały się na niej: niedowierzanie, zdziwienie, litość wreszcie, litość szczera, bezbrzeżna. Anania zrozumiał, że jest przedmiotem tej litości.
Gmach marzeń jego, pragnień przypuszczeń, runął od razu.
Nonna? Zia Grathia! — zawołał rozdzierającym głosem, zrywając się z miejsca. — Wiecie coś o niej, mówcie! mówcie.
— Potem — odrzekła kobieta, opanowawszy szybko wzruszenie — potem, jedz teraz wieczerzę. Nie smakuje ci to wino?
Lecz Anania zbliżył się do niej i opuścił dłoń na jej ramię.
— Mówcie! — rzekł rozkazująco.
— Przenajświętsza! Chryste Panie! — jęknęła kobieta. — Co mu mam powiedzieć? Anania, chłopcze, synu, kończ wieczerzę, kończ... pomówimy potem.
Anania nie słyszał, nie widział.
— Zaraz, natychmiast — odpowiadał drżącym i zdławionym głosem — coś wiecie... wiecie wszystko. Gdzie jest? żywa czy umarła, gdzie się znajduje? Gdzie, gdzie? — powtarzał chodząc niespokojnie wzdłuż i wszerz po izbie. Rzucał się, zawadzał o sprzęty. — Gdzie? gdzie? — powtarzał.
— Uspokój się — chłodno już mówiła wdowa po bandycie — sądziłam, ze wiesz, że ci wiadomo... ależ żyje, tylko... tylko nie jest tą, która ci w Rzymie wmawiała, że jest twoją matką.
— Nic mi nie wmawiała — zawmłał porywczo — sam się domyślałem.
— Nie ona to zatem — dodał po chwili, cicho, jakgdyby zdziwiony, że Maria Obinu matką jego nie jest.
— Mówcie, mówcie Nonna — rzucił się znów ku kobiecie — czemuż trzymacie mnie pod zawieszonym mieczem... mówcie! gdzie ona?
— Ależ nie opuszczała nigdy, ani na dzień jeden tej wyspy — odrzeklła kobieta. — Zaprawdę sądziłam, że ci to wiadomo i milczysz, gdyż nie dbasz o to. Ostatni raz widziałam ją tej wiosny, w maju. Przychodziła na odpust do bazyliki naszej, wiodła śpiewaka, ślepca, swego kochanka. Przyszli pieszo, z dalekiej wioski, z Neoneli. Chora oddawna na malaryę a zmieniona. Wygląda nie na trzydzieści parę, a na lat sześćdziesiąt. Po odpuście, ślepiec, co ją wyzyskał do cna, opuścił ją i przyłączył się do bandy żebraków, z którymi gdzieś powędrował. Przez czerwiec i lipiec, najmowała się do żniw, w Mamojade. Febra jej nie opuściła. Słyszałam, że leży chora w karczmie przy drodze.
Anania stanął, podjął głowę, rozłożył ręce.
— Widziałem ją! widziałem! — jęknął, a po chwili, wpatrując się bacznie w twarz pomarszczoną, żółta wdowy po bandycie, spytał:
— Czyście aby pewni tego, co mi mówicie?
— Najpewniejsza. Pocóżhym miała cię oszukiwać?
— Powiedzcie, na prawdę... widziałem bo ją, widzicie, w oknie karczmy stała. Widziałem kobietę chudą, z ziemistą twarzą i takierni ot, kociemi oczyma. Onaż-li to, ona?
— Na pewno — odrzekła monotonnym swym głosem stara.
— Widziałem ją, widziałem — powtarzał Anania i jak szalony porwał się za głowę, ściskał skronie... zdawało mu się, że mu je myśli rozsadzą. Tyle męki, niepewności, omyłek tyle. Szukał matki po wodach i lądach, bił się z myślami swemi i uczuciami, wierzył, że powstała z upadku, a tu wlokła nędzny, haniebny żywot o miedzę, o jedną... On, któremu serce tylokrotnie o mało nie wyskoczyło z piersi dla przywidzeń — ot! i nie dawno z Maryą Obinu, w one gorączkowe noce — teraz otarł się niemal dopiero o Olę, o matkę, o rodzoną, i ani się domyślał, że ona w nędzy tej żebraczej, wygląda przez zapylone szyby przydrożnej karczmy.
Czemże człowieka, głos krwi i glos serca? Co warte życic, inteligencya, sumienie, myśl, co uczucia warte? Ah, tak! teraz mógł odpowiedzieć na powstające w samej głębi jego istoty pytania. Przeznaczenie porwało go w nieubłagane swe szpony, niecąc burzę zniszczenia w nim i dokoła niego,.. Wiedział teraz, czem jest człowiek, życie, myśl, serce... Kłamstwem, kłamstwem, kłamstwem.


∗             ∗

Zia Grathia, przysunęła stołek i zmusiła nieszczęsnego, by usiadł. Sama usiadła przy nim, za dłoń ujęła i milcząc patrzała nań z podełba, długo, litośnie, łagodnie.
— Dziecko — mówiła słodkim, nieznanym mu głosem — dzieciątko moje małe, płacz, łez nie wstrzymuj, płacz, ulgę ci łzy przyniosą.
Anania wyrwał dłoń z chudych i chropowatych rąk starej kobiety.
— Za kogo mnie macie, ciotko! nie jestem już dzieckiem... i pocóż mam płakać!
— Ulży ci to, ulży — mówiła łagodnie — znam dobrze łzy... serca rosę. Pamiętam noc tę, gdy zapukano do drzwi moich i głos podobny do głosu samej śmierci wyrzekł: „Kobieto, przestań czekać, nie wróci już więcej!” pamiętam, skamieniałam, oczy suche były, bez łez. Najstraszniejsze to były godziny. Zdawało mi się, że serce w piersiach, jak rozpalone żelazo cięży i pali i wżera się w coraz głębszą ranę, a gdy Pan, w miłosierdziu swem otworzył łez upusty, spadły, jak rosa pada na spalone kamienie. Cierpliwości synu. Rodzim się, by cierpieć i czem cierpienia twoje w porównaniu tylu innych boleści?
— Lecz nie cierpię wcale — odparł ostro, cierpko Anania — winienem był spodziewać się ostatecznego tego ciosu... spodziewałem się... czułem, że uderzy we mnie wyroczna, tajemnicza siła, co mnie tu ciągnęła, popychała, mówiła, że tu, tu właśnie, dowiem się prawdy... Zapewne cios to był... zdziwienie... lecz przeszło, minęło... Nie, nie niepokójcie się, babciu! Nic mi nie jest.
Wdowa nie spuszczała go z oka, blady był strasznie, trząsł się cały, usta wykrzywił mu skurcz bolesny.
— Czemuż nikt mi o tem wpierw nie mówił? Niejeden coś wiedział przecie: konduktor dyliżansu naprzyklad?
— Być może, że wiedział, lecz ona tylko, ona sama miała prawo powiadomić cię. Bała się ciebie. Gdy przybyła tu na odpust, wiodąc niegodziwca ślepca, co ją opuścił, nikt jej nie poznał, tak postarzała, w łachmanach, chora, ogłupiała gorączką i nędzą. Nikt nie poznał, a ślepiec nie wymawiał jej imienia, przezywał po swojemu, brutalnie. Mnie tylko zaufała, opowiedziała wszystko, zaklinając, na wszystkie świętości, bym dochowała tajemnicy. Boi się, boi ciebie.
— Czemu się boi, czego?
— Albo ja wiem? Boi się może, byś jej nie zasadził do więzienia, za to, że cię opuściła... i boi się obu swych braci, co pracują przy kolei żelaznej w Iglesiar.
— A ojciec jej — spytał Anania — który po raz pierwszy w życiu pomyślał, że miał przecie dziada, krewnych.
— Umarł, dawno już umarł, przeklinając córkę!.. tak przynajmniej opowiada! mówi, że przekleństwo to ciąży jej.
— Aha! A jakże żyła przez lat szereg cały. Czemu nie pracowała, uczciwie nie zarabiała na życie.
Zdawał się spokojny, chłodny nawet i tak, jak gdyby pytania zadawał z prostej ciekawości, w rzeczy samej paliła go gorzka, rozpaczna ciekawość i jednocześnie pytał siebie, co ma teraz począć, o wiele mniej wzruszony nędzą swej matki, jak własną niedolą i przyszłością zachwianą niespodzianem odkryciem prawdy.
Wdowa podniosła dłoń w górę i mówiła z niezwykłą powagą.
— Wszystko synu w ręku Boga. On sam wszystkiem rządzi. Wolą swą obuzdał cię i ściąga bez litości, lecz bądź cierpliwy. Czy sądzisz, że mi błogo pomyśleć, iż mam za co dziękować Bogn, że mąż mój nie chciał, czy nie mógł pracować i nie umarł spokojnie, pod własnym dachem. Więc cóż? Tak i matka twoja. Pragnęła niewątpliwie żyć uczciwie, w pracy powszedniej, lecz inna nić przeznaczeń padła na jej drogi, splątała kroki.
Zarumieniła się twarz żółta, wdowa załamała chude, wykrzywione palce, zamilkła z długo tłumionego bólu i wstydu.
— Wszystko więc tracę, wszystko! — wołał Anania. — Co za boleść, hańba, rozpacz! Opowiadajcie mi Nonna, opowiadajcie wszystko, nie ukrywajcie nic, nie oszczędzajcie. Jak żyła, co robiła przez wszystkie te długie, śmiertelnie długie lata? Chcę wiedzieć wszystko, wszystko, skonać z bólu i hańby, i upokorzenia zanim... Basta! — dodał wstrząsając gwałtownie głową dla opędzenia się myślom, co jak kruki czarne, mózg mu żywy jeszcze rozrywały — basta! Opowiadajcie.
Zia Grathia patrzała nań z nieskończoną litością. Chciałaby módz brać go na kolana, tulić do łona, śpiewać mu cichą kołysankę, uśpić tę burzę, co nim miotała, ten ból, żal, wstyd.... Lecz... bądź wola Twoja, Panie! stworzeniśmy, aby cierpieć i ból, najsilniejszy bogdaj, nie zabija. Oho! żeby zeby zabijał! Łacny byłby koniec. Zabija choroba lub wypadek, jedno nie, niepostrzeżenie, nie w porę... Tyle już tego widziała wdowa po bandycie... a komu sądzono cierpieć, cierpi i żyje... oj żyje. Chciałaby jednak osłodzić ów kielich goryczy, który sądzono było jej, jej właśnie, przechylić do ust kochanemu temu chłopcu.
— Nie potrafię — rzekła — opowiedzieć szczegółów, jak żyła, co porabiała. Wiem, że odprowadziwszy cię do Nuoro... sam przyznasz, że nie mogła nic innego wymyślić; gdyby nie to, nieznałbyś rodzonego swego rodzica, nie zaznał byś dobrej doli, nie był czem jesteś...
— Nie mówcie o tem, bo się wścieknę! — zawołał z impetem Anania.
— Cierpliwości! Uspokój się chłopcze! Nie przecz dobrodziejstw, udzielonych ci przez Najwyższego, którego Opatrzność granic nie zna. W co byś się obrócił gdybyś tu pozostał? Możebyś i ty, i ty także został w końcu mnichem, bratem kwestarzem, żebrakiem, czy ja wiem czem! tchórzem! Basta! Nie mówmy o tem. Widzisz to, lepiej umrzeć, sto razy umrzeć lepiej, niż skończyć tak... Czuła to może twa matka, zresztą... przeznaczenie — przeznaczeniem, każdy idzie gdzie go prowadzi przeznaczeń jego ręka, oplatany siecią, z której nikt nigdy wyswobodzić się nie potrafił. A czy sądzisz, że tu, w Fonni, Ola wiodła żywot święty i niepokalany? Nie było to w jej przeznaczeniu, nie było! W ostatnich czasach jej tu pobytu chodził tu do niej żołnierz pewien, którego przeniesiono do Nuraminis, na krótko przed waszą ucieczką. Po opuszczeniu cię w Nuoro, — nieszczęsna sama mi to opowiadała — udała się do Nuraminis i pieszo, chowając się dniem, podróżując w nocy, przeszła połowę Sardynii. Z karabinierem tym żyła czas jakiś, obiecywał poślubić ją, lecz tymczasem żal się z nią obchodził, bił, wyzyskiwał i opuścił. Ole staczała się po pochyłej drodze. Tak było przeznaczone. Opowiadała mi — płakała przy tem biedaczka! — że nie raz pragnęła jąć się najcięższej, byle uczciwej pracy, lecznic znaleźć nie mogła. Święta prawda. Kto da pracę takiej, kto wyciągnie z przepaści? Giń, przepadnij, takie przeznaczenie. Przeznaczenie pozbawia niektórych pracy tak, jak pozbawia rozumu, cnoty, zdrowia. Giń, przepadnij, a przeznaczenie wypełni się nad tobą. Ha! mogłaż powstać z upadku? Zresztą może i powstała. Czy rozkoszą myślisz służyć takiemu ślepcowi, włóczędze? Dwa lata z nim żyła, prowadząc go z odpustu na odpust, pieszo często w towarzystwie innych żebraków, włóczęgów. Ślepiec śpiewał pieśni, które po części sam układał, głos miał piękny. Tu, przypominani sobie, opiewał śmierć króla, a ludzie, mówię ci, słuchając płakali jak bobry, municipia[9] zapłaciło mu dwadzieścia lirów, rektor ugościł wieczerzą, zebrał, mówię ci, przez trzy dni odpustu, ze trzydzieści skudów. Nikczemnik! I ten przyrzekał poślubić Olę, a gdy spostrzegał, że chora, sił nie ma do dalszej włóczęgi, rzucił ją, nie dawszy grosza na kuracyę. Nikczemny! Ztąd jeszcze wyszli byli razem, na odpust świętego Eliasza. Po drodze ślepiec przyłączył się do kompanii, udającej się do Gallura, a Ola została z gorączką, umierająca, u ubogich owczarzy. Czując się nieco lepiej poszła żąć, febra wróciła, lecz onegdaj kazała mi powiedzieć, że się znów ma nieco lepiej.
Anania drżał na całem ciele. Nie mógł się już opanować. Tyle nędzy, bólu, hańby, tyle krzywd od Nieba i ludzi było w opowieści wdowy! Żadna, z opowiadanych przez nią niegdyś najkrwawszych i najstraszniejszych historyi, nie była tak przepaściście smutna jak ta... najpowszedniejsza. Była chwila, w której, we wspomnieniach młodzieńca mignął wieczór cichy, przepiękny, w Cagliari, i pieśń owczarza; dzwoneczki trzody, co mu na myśl przywiodły... więzienie.
— A uwięzioną bywała — spytał cicho?
— Sądzę, że tak, raz przynajmniej na pewno odsiadywała karę w więzieniu. Znaleziono u niej przedmioty, które jeden z jej przyjaciół sprzątnął był w pewnym wiejskim kościółku. Wypuszczono ją, nie mogąc wykazać udziału...
— Kłamiesz ciotko! — zawołał gwałtownie Anania. — Czemu nie powiadasz prawdy całej, calusieńkiej? I złodziejką była! Domyślam się. Co mi tam zresztą! Nie obchodzi to mię, obchodzi tyle, co śnieg zeszłoroczny, tyle i mniej jeszcze.
Strzepnął kurz z klapy eleganckiego surduta.
— Paznogcie to masz długie, jak dyable pazury, — zauważyła stara. — Czemu nie obetniesz.
Milczał, przechadzając się gorączkowo po ciasnej izbie, sapiąc jak w ostęp pochwycony zwierz dziki.
Wdowa siedziała, milcząc, nieruchoma, sztywna, żółta, do widma podobna. Po niejakiej chwili młodzieniec zaczął się uspakajać i stanąwszy przed kobietą, uskarżał się półgłosem:
— Po com że się rodził? Czyżem ich prosił o życie, o takie! Zgubiony jestem, złamany, zniweczony. Ani mi kończyć studya, ani mi roić o przyszłości. Dziewczę, które kocham ze wszystkich sił moich i które pojąć miałem za żonę, rzuci mię lub ja się jej wyrzec muszę.
— A to czemu — spytała wdowa — wie przecie kim jesteś.
— Zapewne, że wie, lecz myśli, że... kobieta ta dawno nie żyje, lub przynajmniej za górami jest, za morzami. Jakże dziewczę czyste, niewinne, z porządnego domu żyćby mogło w pobliżu podobnej...
— Cóż zamierzasz? Przed chwilą mówiłeś, że nie dbasz o... tamtą?
Nonna, radź mi!
— Ja? ja mam ci radzić? Ha! — dodała ostro — zostaw ją jej losom, jak cię zostawiła twoim. Od ciebie zależy, by żona twoja nie spotkała się nigdy z twą matką, sam możesz jej nie ujrzeć nigdy więcej...
Anania patrzał na mówiącą, z kolei na jego twarzy malowała się litość i wzgarda jakaś zarazem.
— Nie zrozumieliście mię babciu! — rzekł. — Zostawcie mię samego, muszę się zastanowić, a jutro, muszę już tam być...
— Oszalałeś?!
— Nie rozumiecie mię.
Popatrzeli na siebie oboje, zdjęci wzgardą i litością. Zaczęła się narada, omal że się sprzeczali. Anania chciał udać się do przydrożnej karczmy natychmiast, o rozświcie, wdowa natomiast uważała za stosowniejsze sprowadzić Olę.
— Po co się upierasz — mówiła — pójdę po nią, tak lepiej będzie, lepiej. Przywiodę, uspokoję, uprzedzę.
— Babciu, czego się boicie? Nie tknę jej końcem palca, włos jej z głowy nie spadnie. Owszem, chcę wziąść ją z sobą, do siebie, pracować na nią. Złych nie żywię zamiarów, owszem, dobre, ustąpię, jak mi nakazuje obowiązek.
— Prawda synu! tak nakazuje obowiązek, lecz zastanów się, pomyśl jak żyć będziecie, gdzie zamieszkacie...
— Pomyślę potem.
— Jak, jak to się ułoży?
— Pomyślę potem.
Bene! Ależ powtarzam ci, że się ona ciebie śmiertelnie boi, i gdy ją zajdziesz tak, z nienacka, nieszczęsna popełnić może szaleństwo.
— Dobrze więc! sprowadźcie ją tu, ale natychmiast, jutro rano.
— Tak! tak! „natychmiast, lotem ptaka,“ łatwo to mówić wam, młodym. Cierpliwości synku. Spuść się na mnie a tymczasem odpocznij, późno już. Jutro wieczorem, o tej porze będzie tu, za to ci odpowiadam. Potem... A no, potem zrobisz co ci się podoba. Jutro masz wycieczkę na Gennargentu: radziłabym ci pozostać tam do dnia następnego...
— Zobaczę ją?
— Hm! teraz spać pora ci dziecko kochane!- — kończyła wdowa, popychając go łagodnie do tej samej ciemnej komory, którą tu, dzieckiem będąc, z matką zamieszkiwał.
I tu nic się nie zmieniło, w kącie leżały rozsypane kartofle, czuć było stęchliznę, łóżko zasłane było grubem, szarem płótnem. Anania przypomniał sobie czystą, świeżą, lavendą pachnącą izdebkę, w Rzymie, u Maryi Obinu... Przypomniały mu się przypuszczenia jego, pewność niemal, żal serce ścisnął.
— Dzieckiem byłem — westchnął z goryczą — wielkiem dzieckiem, chociaż zdawało mi się, żem mężczyzną... Teraz, to co innego. Zycie porwało mię w realizmu szpony, zapadły młodości wrzęciądze... Nie wróci, nie wróci!.. Mężczyzną jestem i wszystkie swe siły wytężyć muszę, by ponieść cios losu. Nie, nie dam się złamać, znicestwić! O życie! życie! potworze, nie pożresz mię tak łatwo. Dotąd ciosy twe skryte były i jak tajemnica groźne, dziś rozdarte zasłony, w odkryte gramy karty... długi, jak wieczność długi i ciężki był dzień dzisiejszy... w takie dni wiele nauczyć się można, stracić nadzieję, wiarę stracić... Nie dam ci się, nie dam, o, okrutne życie! Roztworzył spaczone okiennice, wyszedł na balkon przegniły, zaledwie trzymający się na spróchniałych belkach, oparł się o omszałą poręcz.
Noc była pogodna, świeża, jasna, przezrocza, taka, jak bywają na południu noce przy końcu lata. Cisza olbrzymia, niczem nienaruszona cisza, spływała z gór bliższych, rozciągała się na dalsze, biegła precz po za horyzonty.
Anania miał pod sobą dolinę głęboką, i doznał uczucia, jakgdyby zawieszony był pomiędzy niebem a ziemią, Spadając, spadłby w otchłań świeżej zieleni. Ciągnące się na horyzoncie spokojne linie łańcucha gór, zdawały się zgłoskami zapisanemi potężną a łaskawą dłonią największego z twórców poetów, na karcie nieboskłonów. Bliżej, sinawy kolos Monte Spada, niby wysunięta placówka niezdobytej twierdzy Gennargentu, przygniatał wszystko swym ciężarem, a Ananii zdał się być potworem onym, z którym walczyć na zło i dobro postanowił był przed chwilą.
Myśl młodzieńca zwróciła się ku Małgosi, dalekiej, lecz jego własnej, ukochanej i która w chwili tej marzyć musiało o nim, błądząc wzrokiem po nieobjętych nieboskłonach. Serce zalała mu bezbrzeżna czułość, a potem litość nad nią, większa jeszcze od litości nad samym sobą. Do oczu nabiegły łzy słodkie zarazem i gorzkie jak gorzkawa bywa słodycz miodu w górach Sardynii. Powstrzyma! je silą woli, otrząsnął się, jak od podstępnego wroga.
— Odważny będę — mówił i powtarzał, stojąc na kruchym balkonie, zawieszony nad przepaścią pomiędzy niebem a ziemią — odważny będę i nie dam się wam o losy, losy, z któremi się wreszcie oko w oko spotykani!
Ha! Potwór był tuż, za nim...




VIII.

W długą, bezsenną noc Anania postanowił, lub też zdawało mu się, że postanawia o swej przyszłości.
— Zmuszę ją — myślał — zamieszkać tu, w Fonni, przy wdowie, po bandycie, zanim się przyszłość moja ustali. Wyznani wszystko panu Carboni. Powiem jak rzeczy stoją i że mam zamiar, skoro położenie moje na to pozwoli, zamieszkać z matką. Obowiązkiem jest to moim i obowiązek spełnię chociażby świat miał się zawalić. Pan Carboni zdepce mię przytem, odtrąci, jak się odtrąca plugawego robaka. Wiem to, żadnych nie mam złudzeń. Wówczas poszukam uczciwej, chociażby nie wiem jak ciężkiej pracy, żyć będę w ubóstwie lecz spłacę me długi, będę człowiekiem. Człowiekiem! — powtórzył z gorzkim uśmiechem — raczej żyjącym trupem.
Zdawało mu się, że jest spokojny, obojętny, umarły dla życia, szczęścia, rozkoszy, lecz w głębi serca burzyła mu się duma i miłość własna, popychając do walki nienawistnej z losem, społeczeństwem całem, z samym sobą.
— Sam tego chciałem — myślał. — Wiedziałem przecie, jak to się musi skończyć. Jak ślepiec dałem się wieść przeznaczeniu. Biada mi! biada! Czemuż ja, ja właśnie, za wszystko mam płacić? Zapłacę!
Bohaterskiej odwagi i poświeceń złudzenia podtrzymywały go przez noc całą i nazajutrz, w czasie zamierzonej na Gennargentu wycieczki. Ranek był mglisty i pochmurny, lecz nie wietrzny i Anania, bądź co bądź, puścił się w drogę, mówiąc, że się zapewne wypogodzi, w rzeczy samej chcąc wypróbować wytrwałości swej odwagi i pogardy dla wygód i niebezpieczeństw. Nie szło mu teraz istotnie o góry, horyzonty, widoki, artystyczne wrażenia. Zobojętniał na rzeczy zewnętrzne, pod grozą spadłego nań ciosu; chciał poprostu dokonać tego, co był postanowił; na chwilę jednak przed wyjazdem, zawahał się.
— A jeśli — pomyślał — dowiedziawszy, się że tu jestem ocieknie, skryje się? Tem lepiej może — dodał w głębi duszy.
Uspokoiła go wdowa, zapewniając, że nieomieszka sprowadzić Oli do Fonni, odjechał tedy na krępym, spokojnym, do gór przyzwyczajonym koniku, poprzedzony przez przewodnika, którego czasem przysłaniały w oddali srebrzyste, stoków góry czepiające się, opary, i który zjawiał się nagle na zakręcie ścieżki, podobny do postaci malowanej na tle szarem. I w duszy młodzieńca mglisto było i szaro, lecz, jak po przez obsłony białawe rysowały się przed nim bryły Monte Spada, tak w nim samym, śród niepewności mglistych wyłaniała się własna jego dusza, jak ona góra ciężka, twarda, olbrzymia.
Dokoła panowała absolutna, tragiczna cisza, przerywana od czasu do czasu krzykiem krogulców. Niepokojące, zagadkowe kształty wyłaniały się na zakrętach stromych ścieżek, wypływały z po za opony mgły szarej a wrzask dzikiego i krwiożerczego ptactwa zdawał się protestem niewidzialnych istot w swem niepodzielnem państwie ciszy i samotności, spłoszonych krokami zbliżających się ludzi. Anania doświadczał wrażenia przedzierania się przez chmury, pustkę czuł do koła siebie, przepaść pod sobą i dla uniknięcia zawrotu głowy, oczy wbijał w wąską i stromą ścieżkę, po której koń stąpał ostrożnie, wpatrywał się w połyski krzemienia, w kępiny mchu aksamitnego, lub fioletowych czombrów, których wonią orzeźwiającą nąsiękły mgły szare. Około dziewiątej, szczęściem dla turystów, znajdujących się w tym czasie na nadzwyczaj stromej ścieżce przy samym już grzbiecie Monte Spada, mgły się rozdarły i Ananii wydarł się okrzyk podziwu, wobec ujrzanej nagle panoramy. Góra cała pokryta była fijoletowym płaszczem rozkwitłych czombrów, a na głębokich dolinach, na okrążających je wysokich górach, po przez świetlane obłoki, po przez przedartej tu i owdzie mgły strzępy igrały światła i cienie pod niebem szafirowem, pogłębiającem się coraz bardziej nad mknącemi niżej białawemi chmurami. Krajobraz zdawał się wymarzonym przez upojonego pięknem artystę.
— Jakże piękną, wielką, przemożną jest przyroda — myślał, widokiem tym olśniony, Anania. — Wszystko w niej czyste, harmonijne, pełne. Gdybyśmy mogli we troje: ja, Małgosia i... tamta, żyć wiecznie na łonie dziewiczej przyrody, zapomnielibyśmy o wszystkiem co boli, gnębi...
Nadzieja, największy z darów nieba wstępowała mu w ukojone pięknością i majestatem przyrody serce. Kto wie! jeśli Małgosia kocha go istotnie, tak, jak mu to okazywała w ostatnich dniach... jeśli...
Ze zbudzoną w sercu nadzieją marzył długo, spuszczając się ze szczytu Monte Spada, w głąb kotliny, zkąd wiła się znów ścieżka w górę, na sani szczyt Gennargentu. W głębi, pomiędzy skałami i olchami, wstrząsanemi powiewem wiatru, szumiał potok rwący, a szum ten w ciszy górskiej i wiatru nagły przewiew, wywierały na młodzieńcu wrażenie, jakgdyby wszystko ożyło żarzącą mu się w duszy nadzieją. Szmer wody był głosem, powiew wiatru tchnieniem tajemniczych istot górskich, zdjętych nagłą jakąś radością w samotnem swem odosobnieniu.
Lecz tuż zaraz przypomniało mu się wrażenie, doznane przed kilku dniami, w gaju, na Orthobene. I wówczas wstrząsane wiatrem drzewa przypomniały mu ludzi, lecz ludzi skołatanych bólem i goryczą życia. Drzewa drgały wówczas nawet, gdy wiatr opadał... jak ludzie rozkołysani długiem i dojmującem cierpieniem, co w chwili wytchnienia, drżą na myśl o tem, co im najbliższa, a zawsze groźna, przyniesie przyszłość.
Nagle, w głębi wstrząśniętych myśli jego i porwanych marzeń, błysła mu myśl dziwna, przefantastyczna: a gdyby, ot tak, poprostu, zabić przewodnika i zostać bandytą? Rzemiosło jak i inne... Zdaniem ciotki Grathii od wielu innych przedniejsze...
Roześmiał się głośno:
— Niepoprawny ze mnie romantyk — myślał. — Po co kogo bądź zabijać. Mógłbym skryć się w tych górach, nie wracać do ludzi, żyć jak pustelnik, karmić się korzonkami, polować na ptactwo górskie. Czemuż się ludzie boją samotności, oplatani siecią, co wiąże jednych z drugimi a wszystkich pęta i więzi. Zarathustra! Tak rzekł raz Zarathusta:
„Gdy sam jestem, nie mam nikogo do kogo mógłbym się uśmiechnąć, co by mnie pocieszył...“

∗             ∗

Przez trzy godziny wzbijał się Anania w górę, ku szczytom, pomału, śród niebezpieczeństw wielu. Niebo się rozpogodziło zupełnie, wiatr powstał a krzemienne kanty szczytu połyskiwały w słońcu rysując się srebrzystym ostrzem, na tle niebieskich szafirów. Na każdym skręcie stromej ścieżki, zmieniały się widoki i krajobrazy. Wyspa odsłaniała skarby swe i piękności, góry lśniące, wioski szare, pastwiska zielone, stawy stalowej barwy a tu i tam mignęła obłoczna linią opalowego morza.
Anania zachwycony, oczarowany, przystawał, oglądał się, zarzucał pytaniami przewodnika, przykładał lunetę do oczu, lecz i teraz nie zapomniał zupełnie dojmującego go bólu, i napawając się niezrównanemi w piękności widokami, czuł w sercu tygrysa pazór swej doli.
Około południa zatrzymał się z przewodnikiem na szczycie Bruncu Spina. Zsiadłszy z konia wdrapał się na trójgraniasty cypel zasypany płaskiemi odłamkami krzemienia i legi na nim, nie mogąc się ostać dmącym tu zewsząd wiatrom. Ztąd widną była cała niemal Sardynia: w słońcu złota, z sinych gór grzbietami, morzem srebrzystem oblana, rysująca się w błękitnem powietrzu, śród nieobjętych, jak nieskończoność przestrzeni. Wiatr dął w przestworza, a gwałtowne te porywy i powiewy przypomniały Anani szalone wybuchy gniewu potwora, pragnącego zmieść wszystko ze swej drogi, by panować niepodzielnie nad przestworzem.
Młodzieniec, uczepiony odłamków granitu, opierał się wichrom wściekłym, a przewodnik, wdrapawszy się za nim łokciem i dłonią, wryty w płaskie kamienie, wskazywał ruchem głowy, nazywając je, góry, wioski, miasteczka.
Wiatr unosił głos mówiącego, tamował oddech w piersiach młodzieńców.
— Tam, Nuoro — krzyczał, co sił mu stało Anania, gdyż wiatr głos zwiewał i rozpraszał dźwięki?
— A tak! wzgórze Sant Onofrio dzieli miasto na dwie części.
— Widać to, widać doskonale!
— Niech go czart porwie z tym przeklętym wiatrem! — klął przewodnik. — Gdyby nie to, moglibyśmy krzyknąć do Nuoro. Wygląda to tak blisko!
Anania przypomniał sobie daną Małgosi obietnicę:
„Ukłon ci prześlę z najwyższego szczytu gór naszych rodzimych, imię twe i miłość mą ku tobie rozgłoszę, rozśpiewam na wiatry mocne, na świat cały! Niech wie, że cię kocham i jak cię kocham!”

<poem> zdawało mu się... że wiatr okrutny, wszechpotężny, wyrywa mu z piersi serce i ciska je i druzgoce o kamienne czoło olbrzyma Gennargentu.


∗             ∗

Wracając spodziewał się zastać matkę u wdowy po bandycie, to też zsiadłszy z konia przy chacie przewodnika, przeszedł pieszo przez pustą wioskę i stanął przed drzwiami lepianki.
Wieczór zapadał ponury. Wiatr wciskając się w wązki, kamienisty, trawami porosły zaułek, dął niemiłosiernie, niebo pobladło, zdawało się jesienne, Anania przystanął na progu, wsłuchiwał się. Cicho. Pomiędzy szparami starych drzwi, widać było słaby blask ognia. Cicho. Wszedł. W izbie zastał wdowę po bandycie, samą, siedzącą na stołku, z kądzielą, do widma cichego podobną. Na węglach gotowała się kawa, kawał mięsa owczego, wepchnięty na drewniany rożen, piekł się nad gorącym popiołem.
— Gdzież jest? — spytał, zaledwie próg przestąpiwszy.
— Cierpliwości, gołąbku złoty! Nie znalazłam nikogo zaufanego, by tam po nią posłać. Syna mego nie ma we wsi...
— A woźnica?
— Cierpliwości mówię ci, synku! — zawołała wdowa, powstając z miejsca i wrzeciono składając na stołku. Właśnie zleciłam woźnicy, by jej powiedział, że czekam jej tu, jutro, jutro koniecznie: „powiesz jej“ — powiedziałam mu, „by tu przybyła, gdyż mam jej zakomunikować ważne rzeczy, w jej własnym interesie. Tylko nie mów jej nic o tem, że Anania Atonzu, młodszy, jest w Fonni. Spełń zlecenie moje synu, mówię mu, a spełnisz dobry uczynek.”
— I cóż, i cóż? — przerwał niecierpliwie Anania?
— Obiecał spełnić me zlecenie, i obiecał przywieźć mi ją tu, jutro, pocztową bryką.
— Nie zechce, nie zechce — twierdził, miotając się Anania. — Skryje się, umknie. Czegóż nie udałem się po nią sam... zresztą czas jeszcze...
Zabierał się do wyjścia, chciał natychmiast udać sic do przydrożnej karczmy, lecz dał się łatwo zatrzymać i uspokoić.
Minęła noc smutna i niespokojna. Pomimo fizyczne zmęczenie Anania nie mógł długo usnąć na wązkiem łóżeczku, na którem się rodził i na którem pragnął nocy tej umrzeć.
Wiatr wył nad dachem lepianki, wstrząsał nią, jak morze wzburzone, gdy kolace o łódź kruchą, a wycie wiatru przypominało Ananii smętne jego dzieciństwo, pełne trwogi noce zimowe, gdy drżał ze strachu leżąc u boku swej matki przyciskającej go do siebie pod wpływem lęku raczej i zimna, niż miłości. Czuł, pewien był, że nie kochała go nigdy. Nie łudził się, nie kochała go wcale i to być może, to właśnie stało się niedolą i zgubą życia Oli. Czuł to, wiedział o tem, rozumiał, doznając niesłychanej przy tem tęsknoty i litości dla tej ofiary losów i ludzi.
A gdyby przybyła tak tu, nagle, tej nocy jeszcze? W napadzie żalu, tęsknoty, litości, przyzywał ją, gotów był wszystko wybaczyć, roztworzyć serce, i ramiona... Noc mijała, wstawał dzień szary, wietrzny, a Anania przeżywał najsmutniejsze i najcięższe godziny swego życia. Poranne godziny spędził na bezcelowej włóczędze po zaułkach wioski; chodził bezmyślnie, niby wiatrem gnany, wstępował tu i owdzie, pił wino i wódkę, wrócił do lepianki i usiadł przed kominem, pijany na poły, rozgorączkowany, drżący, wzburzony.
I ciotka Grathia zdawała się wielce zaniepokojoną, zaledwie zgotowała skromne śniadanie wyszła na spotkanie Oli, zalecając Ananii, by się uspokoił.
— Pamiętaj — mówiła — że się już i tak ciebie boi... źle to, obraza boża...
— Ależ idźcie, idźcie już, ciotko! — odpowiadał niecierpliwie, unikając jej wzroku.
Minęła godzina jedna i druga. Studentowi przypomniały się słodkie godziny wyczekiwania niedawno ciotki Tatany, wysłanej w swaty, do państwa Carboni i teraz, gdy za chwilę już, za krotką, miał ujrzeć matkę, której przybycie rozstrzygało jego losy, pragnął znów, jakże gorąco pragnął, by coś przybyciu temu stanęło na przeszkodzie. Co? ucieczka... sam nie wiedział co... byłe zginęła mu na zawsze z oczu, z pamięci...
— Ha! — myślał — taka chora, niedługo pożyje. Wdowa wróciła sama, zziębnięta.
— Ciszej! — rzekła, pochylając się nad nim, a glos zniżyła. — Cicho i bądź spokojny. Jest tu. Powiedziałam jej wszystko, drży biedaczka ze strachu. Panuj nad sobą, synu! Pamiętaj na Boga i nie skrzywdź skrzywdzonej.
Wysunęła się, pozostawiając drzwi izby przymknięte. Wiatr zaczął miotać niemi gwałtownie, to otwierał, to zamykał, Anania porwał się z miejsca, śmiertelnie blady, zastygał cały.
Drzwi roztworzyły się, wiatr i słońce jasne wpadając do mrocznej kuchni, rzucały w nią snop olśniewających promieni. Przez chwilę Anania patrzał bezmyślnie na gwałtowną grę świateł i cieni... Po oliwili rozgniewał się i postąpił naprzód, by wybrykom wiatru i słońca koniec położyć..
Przy progu stała kobieta drżąca, obdarta, w łachmanach, do żebraczki onieśmielonej podobna. Wpatrzył się w nią rozszerzoną źrenicą, a ona patrzała nań na poły ze strachem, na poły z dziecięcą jakąś, potulną ufnością... Obojgu nie przychodziło na myśl roztworzyć ramion, ani nawet wyciągnąć dłonie... pomiędzy niemi leżało życie bólu, wstydu, omyłek, co dzielą nieodzowniej od nienawiści.
Anania oparł się o drzwi i cały oblany słońcem wpatrywał się w zbliżającą się, przez ciotkę Grathię popychaną kobiecą postać. Tak, ta sama to była, którą dojrzał w oknie karczmy: twarz pożółkła, ziemista i oczy wielkie, jasne, szare, wystraszone i niespokojne, żałosne oczy dzikiego, obitego kota. Zaledwie Ola usiadła na lawie, wdowa chciała odejść, pozostawiając ich samych, syna z matką, lecz Anania niecierpliwym ruchem powstrzymał ją.
— Dokąd? — zawołał — pozostańcie, gdyż inaczej ja wyjdę.
Ola musiała odczuć groźbę w słowach młodzieńca, gdyż rozpłakała się i rzuciła ku drzwiom, lecz Anania, zaślepiony bólem i wstydem porwał ją za ramię, cisnął niemal o mur, drzwi zatrzasnął.
— Nie! — zawołał, a kobieta osunęła się na ziemię, drżąc cała jako liść osiny. — Nie umkniesz mi już, nie ruszysz się ztąd ani krokiem, ani jednym, bez wiedzy mej i zezwolenia. Pozostań... płacz, ile ci się spodoba, lecz krokiem ztąd nie ruszysz... Minęły dni swobody, wesela.
Ola łkała, wstrząsana febrycznym dreszczem, a w łkaniu jej była gwałtowna, choć niema skarga na ostatnie jego słowa, pełne zniewagi. Uczuł to, zawstydził się słów wyrzeczonych w gniewie i zapamiętaniu, a jednak płacz nieszczęsnej gniewał go raczej, niż wzruszał, a na wzburzonych, naprężonych jego nerwach grały same dzikie, prymitywne instynkty. Czuł to, zdawał sobie doskonale sprawę z uczuć swych, lecz niezdolnym był przezwyciężyć je i opanować.
Zia Grathia patrzała nań wystraszona. Ola miała racyę bać się go tak okrutnie. Porwawszy się za głowę, w oburzeniu staruszka gotowa była rzucić się pomiędzy tych dwoje, gdyby zaszła tego potrzeba, tylko teraz nie wiedziała jak przemówić, co powiedzieć. Ah! ten panicz wyelegantowany, w złości popędliwszy był od każdego obdartusa w górach, owczarka napoły dzikiego, bandyty! Bandyci, których zia Grathia znała w młodości swej czułymi byli na łzy niewieście... Mogłaż, mogłaż przypuścić, że się to tak skończy? Inne. wyobrażała sobie spotkanie, inne.
Anania stał przed Olą.
— Tak — mówi! głos zniżając i drżąc cały — włóczęga skończona, zrozumiej my się. Po co płakać, cieszyć się raczej winnaś, żeś odnalazła syna, co ci się dobrem za złe odpłaca. Ztąd nie ruszysz krokiem, chyba, że się rozporządzę inaczej. Czy rozumiesz? — pytał, głos znów podnosząc i uderzając się pięścią w piersi — ja dziś jestem panom położenia, nie mam już nędznych lat siedmiu, nie wyprowadzisz już mnie w pole, nie odtrącisz jak niepotrzebny łachman. Mężczyzną dziś jestem, słyszysz?... mężczyzną! potrafię się obronić, nie dam się oszukać, a odkąd żyję nie było dnia, w którymbym nie konał z tęsknoty, ze wstydu, z boleści... Niszczyłaś mnie codziennie, zabijałaś, podkopywałaś szczęście, los, wszystko.!
Mówiąc, gestykulował gwałtownie, rozmachiwał ramionami, głos podnosił, jakgdyby czuł potrzebę fizyczną wyrzucenia z siebie tego, co mu lat tyle ciężyło na duszy, na sercu. Nagle przycichł. Wzruszyły go łzy Oli. Gniew opadał, opanowywał go chłód obojętny. Pocóż się miotał, groził, znieważał tę kobietę, kupę łachmanów, nędznego, brudnego ślimaka, żebraczkę bez myśli, wstydu, serca! Mogłaż chociażby zrozumieć, co mówił, lub zdać sobie sprawę z tego, co uczyniła? I cóż, cóż istotnie mogło być wspólnego pomiędzy nim a tą nędzarką? Mogłaż naprawdę być jego matką? Że go w łonie swem nosiła, na świat wydala, owoc chwilowej rozkoszy i zapomnienia się, a potem opuściła, rzuciła na pastwę wypadku, któremu nędzne istnienie swe zawdzięczał. Tego mało, o wiele za mało. Nie! kobieta ta matką mu nie była nigdy! Nie własno wolna, ze stępionem sumieniem, samej swej ludzkiej godności nieświadoma, nie mogła rościć doń praw żadnych, żadnych... Matką mu była zia Tatana, zia Grathia, a zwłaszcza już Marya Obinu... Wołałby mieć za matkę zia Varvare — ha! Nannę pijaczkę — każdą, jakąbądź, byle nie tę, nie tę łachmaniarkę skuloną u komina, na ziemi:
— Lepiejbym się z nią nie wiązał, jak mi to Rozumnie doradzała ciotka Grathia — myślał. — Niech odejdzie, robi sobie, co się jej żywnie spodoba. Co mi tam! co mi tam!
Ola płakała rzewnie.
— Skończcie już raz — przerwał oschle, gdyż opadł w nim gniew wszelaki, a że Ola szlochała tem głośniej, zwrócił się do wdowy, by ją uspokoiła.
— Czy nie widzisz, że się ciebie boi? — szepnęła staruszka, przechodząc koło niego, a kładąc dłoń na ramieniu płaczącej kobiety:
— Ciszej! ciszej! uspokój się, przestań — mówiła łagodnie — odwagi córko, cierpliwości! Nie płacz, nie zje cię przecie, synem jest twych wnętrzności, przypomnij to sobie i uspokój się. Cicho! ciszej. Ot! napij się gorącej kawy, potem rozmówimy się o wszystkiem spokojnie... Słuchaj Anania, synku — zwróciła się do młodzieńca — poszedłbyś przejść się trochę, potem rozmówiłbyś się o wszystkiem spokojniej. Pójdź, pójdź złotko ty moje.
Anania nie usłuchał rady wdowy, lecz Ola uspakajała się pomału i piła podaną sobie przez staruszkę kawę. Trzęsła się jeszcze cała, lecz z chciwością pochłaniała gorący napój i w zdziwionych, spłakanych jej oczach, migały przebłyski pewnego zadowolenia. Pasyami lubiła kawę, jak wszystkie zresztą kobiety w Sardynii, a Anania, w części odziedziczywszy to zamiłowanie, patrzył teraz na matkę ze względnym spokojem i ciekawością. Zdawało mu się, że ma przed sobą istotę dziką i bojaźliwą, zająca polnego, gryzącego winogrona z rozkoszą, ale i strachem, by go nie spłoszono.
— Chcesz więcej? — pytała zia Gratina dobrotliwie, traktując Olę jak spłakane i skrzywdzone dziecko. — Tak? Nie? Jeśli chcesz powiedz. Tu, o, tu, stawiam imbryczek, jeślibyś chciała jeszcze. A teraz podnieś głowę, otrzyj oczy, bądź spokojna.
Ola powstała, z pomocą wdowy, podeszła do balii z wodą, w której się myła przed dwudziestu laty, wymyła starannie filiżankę, z której piła kawę, potem spłakane swe oczy; otarła się grubym swym fartuchem, wargi jej drżały, piersi podnosiły się jeszcze od czasu do czasu spazmatycznem łkaniem, zaczerwienione oczy, ogromne w drobnej, chudej zmarszczonej już twarzy, zdawały się wyblakłe i unikały wzroku młodzieńca.
Ten patrzył na gruby jej i brudny fartuch i myślał:
— Przedewszystkiem sprawić jej potrzeba nową, czystą odzież. Szczęściem mam sześćdziesiąt lirów pozostałych z lekcyi, udzielanych w Nuoro. Trzeba się postarać o więcej. Znajdę lekcye, sprzedam książki... odziać ją trzeba i karmić. Głodna.
Jakgdyby odgadując myśl jego, wdowa po bandycie spytała Oli.
— Chcesz pewnie jeść? Powiedz, nie wstydź się, cierpienie nie hańbi, ani ubóstwo. Czyś głodna?
— Nie — wyjąknęła kobieta drżącemi wargi.
Anania drgnął na dźwięk jej głosu. Głos to był słyszany dawniej, przed laty... jej głos, głos matki... tak, Ola matką jego była, rodzoną, jedyną, był kością jej kości, krwią krwi i czuł, że ma przed sobą niby członek własny, choć chory i odłamany, od którego oderwać się nie zdoła nigdy, ranę bolącą, którą leczyć i zabliźniać bądź, co bądź, trzeba, a myśl o tem napełniała go strachem i żałością.
Ebbene! Dobrze — mówiła wdowa po bandycie, przysuwając stołek do komina — usiądź tu córko, a ty, synku, tam usiądź. Siedźcie tak razem, gołąbki moje i porozumiejcie się, radźcie wspólnie nad wspólną biedą.
I, sadowiła Olę, chciała usadowić wygodnie młodzieńca, lecz ten się otrząsł niecierpliwie.
— Zostawcie mnie, nie zajmujcie się mną. Jużem mówił, że przestałem być dzieckiem, sam sobie poradzę. Zresztą — ciągnął, przechadzając sic dużemi krokami po izbie — nie ma tu nad czem tak bardzo radzić! Powiedziałem wszystko, com miał do powiedzenia. Powinna tu pozostać dopóty, dopóki nie rozporządzę się inaczej. Musi być odzianą, karmioną, na to pieniądze będą, dam ile będzie trzeba, ale o tem potem... teraz — tu podniósł głos dając tem do zrozumienia, że pytanie zwraca do Oli — co macie na to do powiedzenia?
Ola milczała, sądząc, że pytanie stawiane było nie jej, a wdowie po bandycie.
— Słyszałaś? — pociągnęła ją za rękaw wdowa — Odpowiadaj.
— Ja... ja mam odpowiadać?
— Ty. I cóż?
— Nic...
— Macie długi — pytał chodząc po izbie Anania?
— Nie.
— Tam, w karczmie?
— Nie. Oddalam wszystko, co miałam.
— I cóżeś miała?
— Guziki srebrne, obuwie nowe i jeszcze dziesięć srebrem lirów.
— Cóż zostało?
— Nic, nic zgoła, „tak mnie pisz jak mnie widzisz”[10] to co mam na sobie — odrzekła nieśmiało gładząc gruby fartuch.
— A papiery są?
— Co takiego?
— Paszport, metryka chrzestna — podpowiedziała wdowa.
— Metrykę mam — odrzekła Ola, sięgając ręką za zanadrze.
— Proszę pokazać.
Drżącą ręką podała Ananii kopertę pożółkłą, zatłuszczoną, a Anania przypomniał sobie w tej chwili poszukiwania w Rzymie, przy ulicy del Seminario, w wonnym lawendą, schludnym pokoju, dowodów, co by go przekonać mogły, że Marya Obinu jest jego matką. Metryka wyjęta była niedawno.
— Pocoś ją brała? — spytał Anania.
— Dla... ślubu z Celestynem...
— Ze ślepcem — podpowiedziała wdowa — niegodziwcem tym nikczemnym.
Anania zamilkł, nie przestając chodzić niespokojnie po izbie. Wiatr dął i wstrząsał lepianką, przez dziury w dachu przeświecało słońce, nierównemi złotemi krążkami, padając na czarną podłogę. Anania, chodząc tu i tam, następował na krążki złote i na plamy czarne, i przypominał sobie jak, dzieckiem będąc, wybierał te same złote płatki drżące pod stópkami dziecka. Pytał przy tem siebie, co mu pozostaje czynić? Sądził, że spełnił swe zadanie w części, w największej już je spełnił.
— Zawołam ciotkę Grathię — myślał — dam jej potrzebne pieniądze na odzież, życie i odjadę. Nic mi już tu nie pozostaje do zrobienia, skończone... Skończone! — powtarzał sam sobie — wszystko, na zawsze skończone...
Niewypowiedziany smutek ściskał mu serce.
Przez chwilę przeniknęło mu przez myśl, by usiąść obok matki, spytać ją o jej życie, o wszystko... przeprosić, przebaczyć, zdobyć się na ciepłe, tkliwe słowo, choć raz, choć jeden, matką ą nazwać... Nie, nie mógł! było to po nad jego siły. Sam jej widok budził w nim obrzydzenie. Cuchnąć musiała i istotnie czuć od niej było wilgocią, nędzą, brudem, specyalną wonią żebraków i włóczęgów... Uciec raczej od niej, uciec jak najdalej... Ale coś go zatrzymywało... Co? — nie zdawał sobie sprawy. Zdawało mu się, że, bądź co bądź, pomimo odrętwiania, nędzy, strachu, wstydu, wzruszenia. Ola powinna odczuwać radość i dumę wobec syna dorosłego, pięknego, silnego, ucywilizowanego, tęsknić za dobrem jego słowem, za ciepłem spojrzeniem, na jakie nie mógł się zdobyć. Śród wstrętów swych, istotnego bólu, upokorzenia, myślał:
— Nie postradała przecie wstydu... Kto wie może zmienić jeszcze życie, odpokutować... Sumienie ma uśpione, niewłasnowolne, lecz przecie nie jest bezczelna.. Kto wie... usłucha...
Nie usłuchała jednak.
— Tak wiec — począł, po długiem milczeniu — pozostaniesz w ciotki Grathii, za nim ułożę swą przyszłość... Ciotka kupi bieliznę, suknie, obuwie...
Głos jego dziwnie złagodniał.
— Nie chcę, nie potrzebuję niczego — przerwała mu Ola.
Stanął jak wryty.
— Jakto — spytał?
— Niczego, gdyż nie zostanę tu.
— Jakto nie! — zawołał, gwałtownie rzucając się naprzód z zaciśniętą pięścią i nabiegłemi krwią oczami. Ostatnie się jego rozwiały nadzieje.
Więc nie było to rzeczą skończoną, dokonaną. Buntowała się, śmiała mu się opierać. Ach! czyż nie rozumiała, czyż pojąć nie mogła co wycierpiał, co znosił przez życie całe, odkąd pamięcią sięgnie, by dojść do jednego, jedynego tego celu: wyrwać ją z przepaści hańby i nędzy. Czyż nie poświęcił temu całej swej przyszłości? A teraz ona to, ona sama opiera mu się, pragnie wymknąć. Nie! gdyby nawet miał zbrodnię popełnić, zatrzyma ją, zmusi...
— Wytłumacz się — rzekł blady, zagryzając usta, przypatrując się uporczywie długim swym paznogciom i białym dłoniom, drżąc z bólu, z oburzenia, ze wstydu.
Wdowa po bandycie nie spuszczała go z oczu, gotowa wdać się w sprawę za lada gwałtowniejszym ruchem młodzieńca. Pomiędzy temi trzema istotami ludzkiemi, opadły wszelkie granice i obsłonki cywilizacyi, wrócili do pierwotnego stanu. Płomień z komina oświecał ich, drżąc, przygasając, skwiercząc, cofając się, niby żaląc.
— Posłuchaj — poczęła Ola, ożywiając się nagle. — Nie gniewaj się, gniew tu nie pomoże. Co się stać miało, już się stało... nieodwołalnie... nic już nie pomoże! Możesz mnie zabić, jeśli ci się spodoba, lecz zmienić tego, co było, nie zmienisz. Najlepiej ci nie zajmować się mną wcale, zapomnieć o mnie i tyle. Nie zostanę tu, odejdę, nie spotkasz mnie już nigdy. Wyobraź sobie, żeśimy się nigdy nie spotkali...
— Gdzież się udasz? — pytała wdowa. — I ja mu tak mówiłam, słuchać niechciał! Najlepiej było cię nie zaczepiać, ale teraz... ot! istotnie, pozostałabyś tu, córko, zaniechaj nędznej włóczęgi. Nikomu nie powiem kim jesteś... nikt cię tu już dziś nie pozna! On — dodała wskazując głową Anania — uspokoi się i żyć będzie zdala od ciebie, tak, jak gdybyś wcale nie istniała, zapomni... Po co, biedaczko, masz ztąd uchodzić, gdzie?
— Gdzie Bóg poprowadzi.
— Bóg! — zawołał, wybuchając Anania — Bóg nakazuje ci słuchać mnie. Nie, nie śmiej powtórzyć, że niechcesz tu pozostać. Nie śmiej! Nie śmiej kroku uczynić, bez niej wiedzy, woli. Nie żarty to! Doprowadzony do ostateczności na wszystko się ważę...
— Zrozum, że to dla twego dobra — przerwała mu stanowczo Ola. — Posłuchaj! Nie groź mi, nie przeklinaj, żem została ofiarą ludzkiej podłości... wszak masz pobłażanie dla twego ojca, przyczyny mej zguby...
— Prawdę mówi — potwierdziła wdowa.
— Milczcie! — zawołał Anania.
— Nie śmiem wyrazić, co myślę — mówiła dalej Ola — nędza oduczyła mnie słów wielu, tylko jedno powiem: Wszak tyle mam do wygrania, pozostając tu, wedle woli twojej. Odchodząc, tracę wszystko. Jeśli odchodzę, to dla twego to czynię dobra. Słuchaj! O! nie słucha mnie! — zwróciła się rozżalona do wdowy.
Anania wzburzony przebiegał wzdłuż i wszerz kuchnię, nie zwracając uwagi na słowa matki. Nagle stanął przed nią.
— Słucham! — rzekł, miarkując się.
Ola zrozumiała swą przewagę i rada, że przestał jej grozić, ciągnęła pokornie niemal.
— Po co masz mię zatrzymywać? Pozostaw mnie mym losom. Skrzywdziłam cię, prawda, wydając na świat, dziś krzywdę chcę naprawić. Odejdę, pozwól... niczem cię nie skrępuję. Odejdę, zniknę dla twego dobra...
— Nie! — zaprotestował.
— Błagam cię, puść mnie. Słuchaj, pracować jeszcze mogę, potrafię, sił starczy, nie wiesz... Cóż wiedzieć o mnie możesz?... los miotał mną jak wiatr zerwanym z drzewa liściem...
W sercu młodzieńca wrzała walka. Niechby odeszła, zapomniałby... Przez chwilę szalona radość zalała mu piersi. Słowo jedno, ruch jeden, a zginie to, rozproszy się jak mara senna, ciężka i znów Anania odetchnie piersią pełną, otrząśnie się ze zmory... Zawstydził się sam siebie i myśli swych. Wściekłość znów go ogarnęła.
— Nie — zawołał — nigdy! — Okrutnik, bestya dzika, — szeptała Ola, — bestya dzika, kąsa pierś, co ją wykarmiła... Synu! synku, zostaw mnie, pozwól odejść.
— Nigdy! — zawołał Anania.
— Bestya! bestya dzika, nie zaś chrześcijańska dusza — potwierdziła wdowa po bandycie, gdy Ola zamilkła, zmęczona, zwyciężona. — Po co wyjesz tak: „nie! nie! nigdy” — przedrzeźniała młodzieńca — Precz ztąd z tym wrzaskiem. To nie jaskinia zbójów, a dom chrześcijański. Pięknych rzeczy wyuczyłeś się w tych swych szkołach, uniwersytetach. Nie ma co mówić, pięknych!
— W szkołach wyuczyłem się tego i wielu innych rzeczy — odparł ciszej, lecz chrapliwym głosom Anania. — Nauczono mnie tam, między innemi, że człek winien przekładać śmierć nad hańbę... Lecz wy tam tego zrozumieć nie możecie...
— Ja mam nierozumieć? Rozumiem doskonale — zaprotestowała wdowa.
— Nonna! — mówił Anania — rozumiecie, wiem to... przypomnijcie sobie... lecz, basta! dość tego! — zatrzepotał rękoma, mając w obrzydzeniu wszystko, wszystkich i samego siebie.
Ubodły go ostatnie słowa wdowy. Przypomniał sobie, że miała siebie zawsze za coś lepszego, szlachetniejszego. Pilno mu było zresztą położyć koniec ciężkiej, ohydnej scenie.
Basta! — powtarzał sam sobie, siadając się na ławę w kącie izby i ściskając dłońmi skronie.
— Powiedziałem nie i basta! — odezwał się po chwili słabym głosem.
Teraz Ola czuła się silniejszą, strach ją opuścił, nabierała coraz to większej śmiałości.
— Słuchaj — mówiła łagodnym, pokornym głosem. — Czemu szukasz swej zguby, synku mój!...
Tak śmiała go teraz nazywać i Anania nie protestował.
— Czemu chcesz się gubić? — ciągnęła. — Masz się żenić, wiem to, z dziewczyną piękną, bogatą, niewinną. Jeśli się do dowie, że żyję, że mnie widujesz, odrzuci cię i słusznie, jej miejsce nie przy mnie. Róża nie rozkwita na śmietnisku... Piękna, niewinna po cóż ma cierpieć. Pozwól mi odejść, zniknąć... Odejdę daleko, nazwisko zmienię, odejdę gdzie mnie poniosą oczy, wiatr ślad mój zatrze i koniec będzie krzywdzie, którą ci wyrządziłam niechcący... tak, niechcący. Niechcę, synu mój, byś dłużej cierpiał przeze mnie. Matka pragnie zawsze szczęścia swego dziecka. Puść mnie, odejdę, zniknę z twej drogi jak cień niepotrzebny, znikomy...
Na usta rwały mu się skargi. Chciał wołać: „Same, same krzywiły miałem od ciebie!” lecz się powstrzymał. Po co mówić, wyrzuty czynić?.. Po co? Przezwycięży się, nie będzie unosił. I tylko dłońmi cisnąc skronie powtarzał żałośnie i zawzięcie zarazem:
— Nie, nie, nie! Czuł dobrze, że Ola ma racyę, rozumiał, że istotnie pragnie ona zniknąć z drogi jego życia i myśl, że, bądź co bądź nędzarka, ta wspaniałomyślniejszą jest od niego, w danym razie, drażniła go i upokarzała. Nienawidził ją niemal. Przeobraziła się była od chwil kilku. Nie była to już wystraszona żebraczka, i chociaż mówiła pokornie i łagodnie, był w niej majestat silnej woli i poświęcenia. Patrzyła nań błagającemi i pełnemi miłości oczyma, głos jej, gdy powtarzała „puść mnie, odejdę“, młody był i niewymownej słodyczy pełen, a twarz przepaściście smutną.
Kto wie, w głębi, w samej głębi jej serca budziły się może sny młodociane: żyć dla niego, z nim i przezeń odkupienie znaleźć i zaznać, ach, zaznać wreszcie upragniony spokój. Przeciw temu ostatniemu pragnieniu w duszy tej prymitywnej, nierozwiniętej, powstawał instynkt tego, co słuszne, co nie słuszne, zmuszając ją wyrzec się wszelakiej własnej korzyści. Czuła potrzebę, paliło ją pragnienie poświęcenia się dla niego. Rozumiał to Anania, rozumiał, że i ona ma obowiązek do spełnienia i spełnić go pragnie jak może, jak to jej nakazują jej losy, nie pozostawiające jej zresztą wyboru. Czyż słaba ta, niewłasnowolna, lękliwa kobieta, losów igraszka nędzna, miałaby być silniejsza odeń?... Nie! nie! Anania zwycięży ją, chociażby gwałtu miał użyć, zwycięży, na swojem postawi. Bolącą ranę gorącem wypali żelazem.
Wzniósł czoło, spojrzał na Olę.
Gniew opadł, wzrok miał chłodny, przygasły, blady bardzo, postarzał nagle, wyglądał jak wystraszony czemś nieodwołalnem.
— Skończmy już raz — rzekł stanowczym głosem. — Postanowiono i inaczej być nie może, nie będzie. Zostaniesz tui nie zrobisz ztąd kroku, o którym bym nie wiedział. Pamiętaj o tem i słowa moje uważaj za ostateczne, jak umarłego. Jeśli dotąd znosiłem hańbę i boleść bezwstydnego twego życia, to dlatego, żem nie mógł temu zapobiedz Odtąd, inaczej być musi. Jeśli ruszysz ztąd krokiem, śmierć tobie i mnie także. Zresztą! życie straciło dla mnie wszelką cenę.
Ola parzyła nań przerażona, bez tchu. Podobnym był... jakże podobnym był w tej chwili do jej ojca, gdy, ją — oh! jakże pamiętała to wiernie! wyrzucał za drzwi rodzinnej chaty. Te same oczy zgasłe i chłodne, bladość ta sama surowej, nieubłaganej twarzy ten sam głos bezdźwięczny, stanowczy. Zdawało się Oli, że stoi przed nią widmo przekleństwo rzucającego na nią ojca. Serce w niej zamarło, nie zdobyła się na słowo, na jedno; osunęła się na ziemię pogrążona w rozpaczy i strachu!


∗             ∗

Ponury wieczór zapadał we wstrząsanej gwałtowną wichurą wiosce.
Anania nie znalazł konia do odjazdu i noc tę musiał, chcąc nie chcąc, przepędzić w Fonni, pod jednym dachem ze swą matką. Zasnął jednak snem ciężkim, kamiennym, snem skazańca po wysłuchanym wyroku.
Ola i wdowa czuwały długo u wygasłego komina. Ola dostała paroksyzmu febry, trzęsło ją, dzwoniła zębami, poziewała spazmatycznie. Jak w onej innej nocy pamiętnej, wiatr kołatał lepianką wdowy po bandycie, wydymał fałdy czarnego, zapylonego płaszcza nieboszczyka, a wdowa przędła przy dogasających na kominie węglach, sztywna, żółta, do widma podobna, tylko że dziś nie do opowieści jej było i słów pociechy nie znajdowała. Od czasu do czasu radziła Oli, by się położyła.
— Położę się, jeśli mi wyświadczysz jedną łaskę — odrzekła wreszcie Ola.
— Mów.
— Spytaj go, czy ma jeszcze rezetta, amulet święty, który mu zawiesiłam na szyi w dniu, gdym go ztąd uprowadziła. Poproś, by ci pokazał.
Wdowa zgodziła się i Ola powstała z miejsca, drżąca i tak osłabiona, że się aż zatoczyła, dzwoniła przytem zębami i całą noc gorączkowała, dopominała się rezetty i płakała jak dziecko, widząc że wdowa legła obok niej i nie szła do Anania spełnić jej zlecenie.
W gorączce miała chwile zwątpienia, czy Anania jest rzeczywiście jej synem. Tak okrutnym był i nie litościwym. I Ola, która od każdego spotkanego w życiu człowieka doznała tylko samej krzywdy, nie mogła w to uwierzyć, by syn jej własny, rodzony, dręczył ją bardziej, niż kto bądź. W gorączce opowiadała wdowie, że amulet zawiesiła dziecku na szyi w celu poznania go po tym znaku.
— Chciałam — szeptała w gorączce — ab! jakże pragnęłam odszukać go... marzyłam nieraz, że stara, złamana, o kuli zapukam do drzwi jego: „Maryą jestem, Maryą Magdaleną, zmienioną w żebraczkę”, powiedziałabym a słudzy jego śmieliby się ze starej waryatki, przywołując swego pana. „Czego ehcesz, staruszko?” pytałby mnie dobrotliwie. „Wiem, rzekłabym, że posiadasz woreczek zielony, talizman święty i wiem, kto ci go i kiedy zawiesił na szyi i dziś gdy posiadasz tyle a tyle pastwisk, trzody i sług tyle, zawdzięczasz to biednej kobiecinie, patrz, w proch się już rozsypującej. Daj mi kawał obleka z miodem i bywaj zdrów i... i daruj biednej duszy... słudzy! przeżegnajcie się przed starowiną co wszystko! co tyle zawdzięcza Przenajświętszej... Ah! Rezetta, talizman szczęścia... Muszę ją mieć, widzieć... Jeśli jej nie ma nie jest nim chyba... być nim nie może. La rezetta! la rezetta!
Zaledwie rozwidniało, wdowa po bandycie obudziła Anania i opowiedziała mu o wszystkiem.
— Ah! tego brakło! — uśmiechnął się z goryczą, to teraz ona wątpi. Pokażę jej, pokażę kim jestem.
— Synu! litości! Nie bądź wyrodnem dzieckiem, upominała go wdowa po bandycie — zadowolnij życzenie nieszczęsnej w tak błahym rzeczy, oddaj woreczek...
— Ależ go nie mam, wyrzuciłem od dawna, jeśli znajdę to przyszłe.
Wdowa ciekawą też była jak Anania opowie wszystko, co zaszło, swej narzeczonej.
— Jeśli ci istotnie sprzyja — mówiła, chcąc pocieszyć młodzieńca — ucieszą ją poczciwe twe zamiary, nie cofnie danego ci słowa nawet, gdy się dowie, że niechcesz się wyrzec nieszczęsnej swej matki. A miłość prawdziwa nie liczy się, mówię ci to, z przesądami i opinią ludzi. Kochałam z duszy całej mego męża, chociaż nim inni pogardzali może.
— Zobaczym — odpowiadał smętnie młodzieniec — napiszę do was ciotko.
— Na miłość Boga, nie pisz, kotku, ani słowa! Czytać, jak wiesz, nie umiem, a nie chciała — bym wtajemniczać nikogo w całą tę sprawę, — Więc... jakże?
— Przyszlij mi oto znak... Słuchaj! jeśli wszystko dobrze się ułoży, tak, jak ułożyć winno, przyślij mi rezetta, wiesz, tę twoją, owiniętą w chustkę białą. Jeśli zaś dziewczyna cofnie swe słowo... A no! przyślij też rezetta, lecz owiniętą w szmatę kolorową.
Zgodził się na propozycyę i obiecał zastosować się do wskazówek wdowy.
— Sam kiedy wrócisz? — spytała go.
— Powiedzieć nie mogę — odrzekł — wrócić wrócę, lecz kiedy? Zależeć to będzie od tego, jak się wszystko włoży.
Odjechał, nie widząc się z Olą, która usnęła wyczerpana chorobą i wrażeniami. Smutek bez granie ściskał mu serce, podróż zdawała się wieczyście długą... a jednak trapiła go myśl, że śpieszy naprzeciw swemu przeznaczeniu... i gdyby nie promień nadziei...
— Kocha mnie — myślał — może tak silnie i gorąco jak Nonna zia Grathia kochała swego bandytę... bywają kobiety, co tak kochać umieją... bywają! Rodzice jej odwrócą się odemnie ze wzgardą, odepchną ze wstrętem, ale ona, Małgosia, powie mi: „Kocham cię i wierną ci zostanę i czekać będę...”
— Na co? — porwał się we własnych myślach — cóż jej obiecać dziś mogę? Przyszłości nie mam przed sobą, zniszczona, zgubiona!
I w sercu, mimowoli, nowe mu świtało pragnienie: może Ola ucieknie, skryje się... Myśl ta wkradała mu się w serce, pomimo głosu krwi, niby krople niewidocznego jadu... Gdy niedawno w gniewie i oburzeniu wołał do matki: „zabiję cię i sam się zabije!“ szczery był, lecz teraz wszystko to zdawało mu się snem ohydnym, zmorą i sam widok miejsc, przez które przejażdżał przed trzema dniami, w błogim, szczęsnym nastroju, był mu teraz nieznośny: życie zalało go goryczą realizmu i powszedniości.
Natychmiast po powrocie do Nuoro, zajął się poszukiwaniem rezetta, zielonego, zniszczonego przez czas i długie użycie woreczka i ulegając jakimś zabobonnym przywidzeniom — wszak winien był spodziewać się najgorszego! — znaleziony owinął w chustkę kolorową... może to zło odwróci... po chwili myślał z goryczą, że owszem, przeczuł zło chyba. Wszak przewidywał zawsze to, co go obecnie spotkało.
— Zresztą — myślał — po co mam posyłać jej te śmiecie bez żadnego znaczenia, dogadzać fantazjom...
Cisnął zawiniątko o podłogę, lecz po chwili podjął.
— Obiecałem nonnie! — pomyślał.
— O czwartej — postanowił — udam się do pana Carboni i wyznani mu wszystko. Dziś jeszcze skończyć się to musi... Mężnym będę. Teraz zasnę, odpocznę, sił nabiorę.
Nie rozebrany rzucił się na łóżko i przymknął powieki. Było około drugiej po południu, dzień był upalny, dokoła zaległa cisza południowej siesty. Ananii wył jeszcze w uszach wicher szalony, przebiegały go dreszcze na samo wspomnienie nocy ostatniej przebytej w Fonni, w chłodnej, wilgotnej izdebce, w której niegdyś ujrzał był światło dzienne. Zdawało mu się, że wpadł w przepaść skalną, pomiędzy ściany wysokich, prostopadłych horyzonty ze wszechstron zasłaniających gór. Tchu mu brakło, z głębi duszy wzbijały się dawne jakieś, potargane wspomnienia, zapomniane wrażenia. Przypomniały mu się gorączkowe noce w Rzymie, wichry halne na stromym, kamienistym szczycie Bruncu Spina; potem jakiś oderwany wiersz Lenau’a „I Macnadieri nella Taderna della lauda“, zwrotka piosenki śpiewanej onegdaj przez owczarzy przechodzących zaułkiem, około domu zia Tatany, w chwili, gdy ta ostatnia, oświadczała się dla niego o rękę Małgosi. Po za tem śniła mu się ustawicznie kuchnia mroczna w lepiance wdowy po bandycie, w Fonni, długi płaszcz czarny, spuścizna po nieboszczyku, i twarz Oli z dużemi, szaremi oczami wystraszonego, dzikiego kota... Oczy te oczy! jakąż napawały go boleścią.
Leżał, lecz nie mógł zasnąć. Trzymał jednak uparcie powieki zamknięte, zapadając w coraz większy smutek.
— A gdybym wstąpił do klasztoru? — pomyślał nagle?
Z kolei śmierć mu przyszła na myśl. Dziwił się, że nie pomyślał o tem wcześniej.
— W śmierci bo najpewniejsze ukojenie, i po cóż dręczyć się na próżno tem, co jest nieodwołalne. Wszystko mija! Wszyscy też w końcu pomrzemy; po co tak cierpieć... lepiej życic sobie odebrać! Lepiej.
Zdawał się zdecydowanym i chłód tej decyzyi przejmował go całego. Zadrżał. Po chwili dreszcz minął, ale został jakby zagrobowy jakiś chłód, zresztą nad wszystkiem górowała myśl jedna, jedyna!
— Małgosia! Powiem jej wszystko dziś wieczorem i pewien jestem, że każę mi zamilczeć przed swym ojcem; ale byłoby to nikczemnie, honor nakazuje mi wszystko wyznać. O czwartej, tak o czwartej, udam się do pana Carboni.
O czwartej istotnie był u drzwi syndyka, tylko zadzwonić zbrakło mu odwagi. Przeszedł upokorzony, zawstydzony, zdając sobie jednak jasno sprawę, że się nie odważy nigdy na zamierzoną z signorem Carboni rozmowę.
Walczył z sobą potem dwa dni i dwie noce, walczył daremnie, targany najsprzeczniejszemi myślami i nie dającem się spełnić postanowieniem. Na pozór nic się nie zmieniło w życiu jego i zwyczajach; dawał lekcye uczniom przygotowującym się do powakacyjnych egzaminów; czytał, jadł, przechadzał się pod oknami Małgosi a dostrzegłszy ją patrzył na nią długo i miłośnie, tylko w nocy nie dawał spać ciotce Tatanie, chodząc po swej izdebce, otwierając to zamykając okno, wychodząc na dziedziniec, wracając, słowem zachowywał się jak szaleniec. Dobra ciotka Tatana wzdychała, sądząc, że zachorował, lub zmysły postradał.
Czegóż czekał, czegóż się spodziewał?
Nazajutrz po powrocie z Fonni, spotkawszy na ulicy mieszkańca tej wioski, zbladł był śmiertelnie...
Gdyż tak, prawdą było, że wyczekiwał czegoś, do czego się sam przed sobą nie przyznawał, czegoś strasznego, okropnego! A może też zginie ona, znów się gdzie skryje... Odpychał myśl tę od siebie, wstydził się jej, lecz czuł dobrze jednocześnie, że gotów spełnić rzuconą w gniewie pogróżkę: „Odnajdę cię, zabiję, sam się zabiję”. Chwilami znów zdawało mu się, że wszystko to snem tylko było, snem gorączkowym... Tam, w Fonni nie było nikogo, nikogo oprócz wdowy i długiego, czarnego płaszcza bandyty... to tylko... to.
Drugiego wieczoru, po powrocie z Fonni, siedząc w swej izdebce, posłyszał jak ciotka Tatana opowiadała jakąś bajkę dzieciom sąsiadów.
„Kobieta uciekała, coraz dalej, coraz prędzej, rzucając po za siebie świeczki, które się mnożyły, mnożyły, rosły, aż całą pokryły dolinę. Wuj ludożerca gonił za nią, pędził co tchu, co sił mu stało, a stopy miał na całą milę długie, lecz nie dopęidził kobiety, gdyż mu ćwieki ostre raniły nogi.....“
Przypomniał sobie Anania z jakim strachem i z jaką ciekawością zwykł był niegdyś słuchać tej bajki, zwłaszcza w pierwszych dniach swego sieroctwa. Nocy tej śniło mu się, że spotkany dnia poprzedniego na ulicy mieszkaniec Fonni udzielił mu wieści straszliwej: Ola ociekła. Puścił się w pogoń za nią, gonił, gonił a po drodze rozrzucone ostre ćwieki mnożyły się, raniły mu stopy.... jeszcze trochę, wysiłek jeden, drugi, tam u skraju horyzontu dogoni ją, zabije... Włosy mu dębem powstały na głowie, Ola rozwiała się, w mgle rozpłynęła, a przed goniącym leżał ów owczarz, którego piosnka utkwiła w uchu i pamięci młodzieńca, onego wieczoru, gdy zia Tatana w najpiękniejsze swe szatki odziana, pogodna jak święta w obrazku, chodziła w swaty do syndyka. Ecco! Mniejsza z tem! dogoni ją, choć z oczu stracił, zabije...
Zbudził się zimnym oblany potem; serce mu na przemian trzepotało jak ptak uwięziony, lub zamierało w piersiach. Głośnym wybuchnął płaczem.
Trzeciego dnia Małgosia, zdziwiona niezwykłem jego milczeniem, wezwała go na zwykłą schadzkę. Poszedł, opowiedział swą wycieczkę na Gennargentu, ulegał pieszczotom jak przechodzień wyczerpany, gdy legnie na chwilę na brzegu drogi, na miękkiej murawie, w cieniu drzewa i choć chciał, nie mógł słowem, jednem słowem dotknąć tego, co mu najbardziej na sercu leżało.


∗             ∗
18 września o 2 po północy.
Małgosiu!

Długo, opuściwszy cię, błąkałem się po ulicach, dziwnym gnany niepokojem. Przed chwilą wróciłem do siebie. Czuję, że zmysły tracę i pod grozą tego lęku śpieszę, po długiem i bolesnem wahaniu, wyznać to, co imnie zabija i o szaleństwo przyprawia. Postaram się streścić w najkrótszych słowach. Wiesz dobrze Małgosiu kim jestem: dzieckiem hańby i niedoli, opuszczonem przez matkę bardziej nieszczęsną, niż występną, urodziłem się pod gwiazdą nieubłaganą, zapłacić muszę za nieswoje grzechy. Niepomny grozy mych przeznaczeń, igraszka w losu wyrocznej dłoni, pociągnęłem za sobą w przepaść, z której wydostać się nie zdołam nigdy, istotę kochaną i czczoną nadewszystko, ciebie Małgosiu moja! Daruj mi! przebacz! Najboleśniejsza to z mych ran krwawych, nieustający wyrzut sumienia, przez resztę nędznego żywota — jeśli żyć z tem dalej potrafię. Słuchaj Małgosiu! Jakże ci to powiedzieć? Słuchaj... Matka moja żyje, po szeregu upadków i boleści, powstała przedemną, jak widmo zagrobowe; nędzarka, uboga, chora, przedwcześnie postarzała troską i nędzą zgnębiona. Obowiązkiem moim, sama to pewnie przyznajesz w tej chwili — ratować ją. Postanowiłem zamieszkać przy niej, pracować na nią, w potrzebie poświęcić życie lecz spełnić ciężący na mnie, obowiązek.
Cóż ci więcej powiedzieć mogę, Małgosiu? Nigdy może tak, jak w tej chwili nie odczuwałem potrzeby odsłonięcia przed tobą całej mej duszy, wzburzonej jak morze, pod huraganu tchnieniem... słów mi braknie, Małgosiu moja!
Od zmysłów odchodzę, myśli rwą mi się i szarpią... na ustach czuję jeszcze słodkie twe pocałunki i drżę cały z miłości i trwogi. Małgosiu! w rękach twych życie moje, na ustach twych drga wyrok, co wskrzesi mnie, lub unicestwi... Miej litość nademną, nad sobą, dobrą bądź, jak dobrą być umiesz, taką, jaką wymarzyłem cię, Małgosiu! Pomyśl, jak krótkie i znikome życie! Miłość, sama miłość coś w niem waży i pomyśl, pomyśl Małgosiu, że żaden inny nie potrafi cię nigdy kochać tak głęboko i gorąco, jak ja cię kocham, kochać nie przestanę. Nie łam naszego życia, szczęścia naszego, gwoli przesądom, wymyślonym przez złych, niesprawiedliwych ludzi, zawistnych szczęścia, którego sami dosięgnąć nie mogą. Dobrą jesteś! Anielską! Okaż się też wyższą nad sądy i małostki pospolite! Zlituj się, zlituj nademną, nad sobą, rzuć mi jedno słówko nadziei!
Co mówię? Zmysły tracę! Mogęż cię o to błagać? Daruj mi, wybacz Małgosiu moja! i co bądź się stanie, wiedz, żem Twój, Twój na wieki

A.
P. S. Odpisz natychmiast.

∗             ∗
19 września

Anania! List Twój zdaje mi się gorączkową brednią, zmorą. Wyrazić tego, co czuje, nie zdołam. Przyjdź dziś wieczorem, o zwykłej porze, porozumiemy się, razem zdecydujemy o naszej przyszłości. To tylko wiem, że życie me w twem ręku. Przyjdź, czekam cię z niecierpliwością i trwogą...

M.

∗             ∗
19 września,
Małgosiu!

Kartka twa lodem zmroziła mi serce. Wiedziałem, że przeznaczenie me spełnić się musi, czepiałem się ostatniego, słabego promyka nadziei. Nie, nie przyjdę dziś wieczorem, nie mogę, nie powinienem. Gdybyś mi rzuciła słówko, jedno słówko nadziei, przybiegłbym i upadł do nóg twych, modlił, bym się do ciebie, jak do świętej, ale teraz nie mogę, nie chcę. To, co ci wczoraj pisałem, postanowiłem nieodwołalnie, zmienionem to być nie może. Odpisz mi natychmiast, wyczekiwanie zabija mnie.

Twój nieszczęsny, lecz wierny
A“.

∗             ∗
19 września o północy.
Anania! Nino mój!

Oczekiwałam cię do tej spóźnionej chwili, drżąc z bólu i miłości, lecz nie przyszedłeś... kto wie, nie zobaczym się może już nigdy więcej i tylko piszę do ciebie o tej samej, błogiej godzinie naszych schadzek, z zamieraj ącem sercem, załzawionemi źrenicami, oczyma od lez czerwonemi, a tam na zachmurzonem niebie, księżyc pobladł i zdaje, mi się, że krepy żałobne padły na wszystko od nieszczęścia, przytłaczającego jasną dotąd miłość naszą.
Czemuś mnie zawiódł Anania?
Wiedziałam, prawda, kim jesteś, lecz miłość moja wyższą była nad wszelkie ludzkie przesądy, chciałam, by ci spłaciła wszystko, coś wycierpiał od niesprawiedliwych losów; sądziłam też, żeś i ty, Anania! wyższy nad przesądy, oparł na mnie jak ja na tobie całego życia nadzieje i szczęście. A tyś mnie zawiódł! Oszukiwałeś, zawsze skrywając prawdziwe swe uczucia, zaufania do mnie nie miałeś. Myślałam i teraz myślę, żeś wiedział doskonale, że matka twa żyje, gdzie przebywa, jakie prowadzi życie — wszak wiadotmem to wszystkim było? — że wiesz o tem, jak inni wiedzą, lecz, żeś się jej wyrzekł, pragniesz zapomnieć wyrodną, niedolę swą, hańbę, uważasz ją za umarłą dla siebie i dla wszystkich. Nietylko to, lecz sądziłam, że gdyby się ośmieliła kiedy zbliżyć do ciebie, jak to się właśnie stało, nie raczył, byś nawet spojrzeć na nią... Tymczasem! tymczasem odpychasz dziś tę, co cię kochała, kochać chciała zawsze, wszystko ci poświęciła i to dla kogo? Dla tej, co gdyby się nie była zdarzyła wygodna okazya opuszczenia cię, mogłaby cię zabić, by się tylko uwolnić od ciebie, lub porzucić cię w lesie, na pastwę dzikiego zwierza, na dolę i niedolę bezimiennej przyszłości.
„Niepotrzebnie ci to piszę. Wiesz to lepiej odemnie i niepotrzebnie byś mnie dłużej zwodził, powołując się na uczucia, których mieć nie mogę, skoro sam ich niemasz.
„Gdyż, widzisz, rozumiem doskonale, że poświęcasz się nie z przekonania, ani z przywiązania — owszem, pewną jestem, że w gruncie rzeczy, nienawidzisz tej kobiety, której samo zło zawdzięczasz — lecz właśnie dla „przesądów, wymyślonych przez ludzi, by się wzajemnie unieszczęśliwiać”.
„Własne to twoje słowa. Poświęcasz się dla względów światowych, błahych, poświęcasz siebie i tę, co cię kocha, przez próżność, ażeby mówiono i głoszono: „oto człowiek! spełnił swój, aczkolwiek ciężki, obowiązek“.
„Dzieckiem mi się być zdajesz, i bawisz się w marzenia nietylko niebezpieczne, lecz, pozwól mi powiedzieć to sobie, całkiem dziecinne i śmieszne. Ludzie pochwalą cię zapewne, lecz w głębi serca śmiać się będą z twej naiwności i prędko zapomną.
„Rozmyśl się Anania! Nie gub mnie i siebie, miej litość nad nami, lecz nadewszystko bądź mężny i trzeźwy.
„Nie mówię ci, byś kobietę, co cię opuściła, miał całkiem opuścić teraz, gdy ubogą jest i chorą. Owszem, wspierajmy ją. W potrzebie pracować na nią będziemy, tylko, niech pozostanie tak, jak dotąd była, zdala od nas, niech nie staje pomiędzy nami, obecnością swą życia nam nie zatruwa. Nigdy! przenigdy! pocóż mam cię zwodzić! ani przypuszczam możności zamieszkania z podobną istotą pod jednym dachem. Co to, to nie! Życie byłoby okropną, jedną, nieustającą tragedyą i lepiej raz umrzeć, jak konać codziennie z żalu i wstrętu. Nie miałam, prawda, nigdy serca dla tej nędzarki, źródła wszystkich twych nieszczęść i dziś nie mam współczucia. Błagam cię, Nino mio! Odstąp od swych szalonych zamiarów, jeśli chcesz, bym nie znienawidziła jej do reszty. Ostatnie to moje słowa: Wspomagaj ją, nie mam nic przeciw temu, lecz trzymaj się zdala od niej, niech nie ujrzę jej nigdy, niech świat i ludzie, śród których żyć będziemy, zapomną o niej zupełnie.
„Wszak i jej samej, lepiej, stokroć lepiej będzie zdala od ciebie. Sam już twój widok budzić w niej musi wstyd i wyrzuty sumienia. Mówisz, że postarzała przedwcześnie, w szkole nędzy, że chora, złamana. Czyjaż w tem wina, jeśli nie jej własna? Dla ciebie i dla niej samej lepiej, byście pozostali zdala od siebie. Porzuci, chcę wierzyć, życie rozwiezie i włóczęgę, lecz, skrzywdziwszy, cię młodą i zdrową była, gdyby teraz jeszcze miała używać przeciw tobie jako broni starości swej, niedołęztwa, nędzy, narzucać ci ofiarę z twego szczęścia, i przyszłości... Tego, przyznam ci się, byłoby za wiele.
„Słuchaj! Nie ulegaj zaślepieniu, chyba, że mnie nie kochasz, nie kochałeś nigdy i chwytasz za pierwszy lepszy z brzegu pretekst!..
„Nie! nie! Anania! Nie chcę cię krzywdzić podobne™ podejrzeniem; nie chce wątpić o lojalności twej i uczuciach.
„Wejdź w siebie, błagam cię! rozmyśl się, nie poświęcaj dla przywidzeń błahych przyszłości naszej, nie niszcz snów mych nadziei, ulituj się nad mą młodością. W tobie złożyłam przyszłość mą i nadzieje, nie poświęcaj mię dla tej, co cię skrzywdziła.
„Litości Nino mio! Patrz! płaczę, błagam cię, szczęścia twego pragnę. Przypomnij sobie wszystko: miłość naszą, pierwszy pocałunek, przysięgi, nadzieje, projekty na przyszłość. Miałożby się to wszystko rozpaść, rozwiać, jak szczypta nędznego prochu? Nie daj mi skonać z boleści, i pomnij byś sam nie pożałował kiedyś szaleństwa swego. Jeśli nie ufasz radom mym i przestrogom, zasięgnij rady osób starszych, doświadczonych, sług Bożych, a wszyscy i każdy powtórzą ci to samo, wskażą, co jest prawdziwym twym obowiązkiem! Anania nie bądź upartym, niewdzięcznym.
„Jutro... nie! dziś raczej, gdyż północ dawno wybiła — czekać cię będę w ogrodzie. Nie zawiedź oczekiwań moich, przyjdź luby, kochanie moje, wybrany ty mój! Czekać cię będę, jak kwiat, spragniony rosy ożywczej, po długim, skwarnym dniu. Przyjdź! wróć mi życie! daj zapomnieć chmurę, co mi przyszłości przysłoniła słońce! usta me spragnione twych pocałunków! Roztwieram ci ramiona...”


∗             ∗

— Nie, nie! — powtarzał młodzieniec, mnąc list kochanki zanim ostatnich słów doczytał. — Nigdy... umrę, lecz nie ujrzę jej więcej.
— Skończyło sie! — myślał — wszak tak a nie inaczej skończyć się musiało.
Porwał się na nogi, list odczytał powtórnie; każde słowo raniło go, obrażało, upokarzało. Więc z litości li tylko kochała go, brała, zniżała się doń, mając go za równie nikczemnego, jak sama nikczemną była. Służyć jej miał za narzędzie rozkoszy, sługę pokornego, męża wziętego z łaski... lub może i nie myślała tak, własnych nieświadoma instynktów, pokochała go, oddać mu się gotowa, za pierwszy pocałunek, pierwszy doznany dreszcz rozkoszy, za pierwsze usłyszane miłosne wyznanie... Ileż kobiet za to tylko kochać potrafi.
Zmiął list w konwulsyjnie zaciśniętej dłoni.
— Wszystkich i wszystkom znienawidził — wołał — po cóż lepszym mam być od innych? Wszystko w proch zetrę... Mniejsza z tem, jakie komu zadam cierpienia, kogo złamię, zniszczę... Do dzieła.
Porwał woreczek swój zielony, długo i zabobonnie w dzieciństwie swem czczoną pamiątkę i relikwię, i tak, jak był owinięty w kolorową szmatę, włożył do koperty, zapieczętował i posłał wdowie po bandycie do Fonni.
— Skończone! wszystko skończone! — powtarzał sobie, i zdawało mu się, że wszedł w pustynię, mgłą zalaną, jak tam po drodze na Gennargentu, tylko nie w samego siebie już wpatrzony, lecz na zewnątrz... bez wyjścia! mglisto! zawrotnie! pusto!
Sto razy może, w ciągu dnia tego na myśl mu przychodziło i zdejmowało go szczere pragnienie samobójstwa, a potem szedł na wywiady, czy może stawać natychmiast do egzaminu i zapisać się na sekretarza komuny. To znów błąkał się bez celu po ulicach i zaułkach miasta, aż się ocknął w winiarni w objęciach Agaty. Agata zaręczona już była z Antonim, owczarzem, z okolicy. Nie przeszkodziło mu to szukać jej ust wilgotnych i czerwonych, jak dojrzałe wiśnie. Na przemian kochał, to nienawidził Małgosię. Im więcej wczytywał się w list jej ostatni, tem mu się zdawała nikczemniejszą, lecz jednocześnie, im dalszą mu się stawała, tembardziej, tem namiętniej jej pożądał.
Pocałowawszy Agatę, przypomniał sobie wrażenie upojenia, jakie pocałunek jej wywarł był na nim przed laty... Jakże mu się wówczas Małgosia zdawała daleką, niedościgłą, oddzieloną odeń przepaścią tajemniczą i pełną poezyi, boską niemal... Runęło to, rozpadło się, rozprysło!
— Co ci jest? — pytała Agata, nie broniąc się jego pocałunkom. — Posprzeczaliście się pewnie z sobą. Po co umie całujesz?
— Bo mi się podoba... Co, może cuchnę?...
— Naturalnie! — zaśmiała się — piłeś, trącisz jak z kadzi! jeśli ci się tak raptem zechciało pocałunków, udaj się do Rebeki... Gdyby się Małgosia dowiedziała...
— Milcz! — zawołał, pociągając ją ku sobie — nie wymawiaj jej imienia.
— Czemu? — wzniosła ze złośliwym uśmiechem brwi dziewczyna. — Święta, albo co? Nie równać mi się do niej! E! dałbyś pokój. Dziewczyna, jak każda inna, bogatsza od nas ubogich służących i tyle... I czy tak bardzo jeszcze bogatsza! Nie trzymałaby się ciebie, jak ślepy płotu, nie miałaby w odwodzie, póki się lepsza nie zdarzy partya.
— Przestań, bo cię obiję — zgrzytnął student przez zaciśnięte zęby.
— Pijany jesteś! idź, całuj Rebekę, jeśli ci się spodoba — zawołała Agata.
Słowa dziewczyny oburzyły go, chociaż o wszystko teraz gotów był posądzać Małgosię. Wyszedł z winiarni i przeszło mu przez myśl wstąpić istotnie do Rebeki, lecz uśmiechnął się i widząc, że go Agata nie spuszcza z oka, zatoczył, udając pijanego.
Pod wieczór położył się, udając, że ma gorączkę, w celu, by się nazajutrz Małgosia dowiedziała o tem i zaniepokoiła. Wyobrażał sobie, że zaniepokojona, odwiedzi chorego pod sekretem. Myśl ta rozczulała go; drżał z rozkoszy na samą myśl tkliwej sceny, którą sobie wyobrażał, lecz zaraz potem marzenia te zdawały mu się czcze, marne, dziecinne. Wstydził się ich, wstał i wyszedł.
Kroki, jak zwykle, zaniosły go pod okna i drzwi Małgosi. Otwarła mu, padli sobie w objęcia, rozpłakali się oboje, lecz zaledwie Małgosia przemówiła, wróciły mu niedawny niesmak czuł, że stygnie wobec niej, jak stygł wobec Oli.
Nie, nie kochał już jej, nawet nie pożądał... Wstał, odszedł bez słowa, bez jednego.
Doszedłszy do końca ulicy, zwrócił się nagle, podbiegł do drzwi jej domu:
— Małgosiu!
Drzwi pozostały zamknięte.




IX.
20 września

„Postępowanie twe wczorajsze zdarło zasłonę z charakteru twego i uczuć. Sądzę zbytecznem powiedzieć ci, że wszystko pomiędzy nami skończone nieodwołalnie, gdybym się nie bala, że milczenie moje wytłomaczysz sobie inaczej. Żegnaj uazawsze.

M.

P. S. „Żądam zwrotu mych listów. Zwrócę ci twoje.

Nuoro, 20 września
Czcigodny Opiekunie!

„Chciałem sam się stawić by ustnie wyrazić to, co zmuszony jestem powierzyć tej ćwiartce papieru; otrzymałem z Fonni wiadomość, że matka moja niebezpiecznie zasłabła, co zmusza mię do natychmiastowego odjazdu.
Córka Twoja, czcigodny panie! oznajmia mi, że zrywa dane mi, z zezwoleniem rodziców swych, słowo. Wytłomaczy to sama panu lepiej, niżbym to potrafił uczynić. Pozostaje mi zgodzić się z jej wolą. Charaktery nasze istotnie są nazbyt różne, byśmy się przy najlepszych chęciach pogodzić mogli i, szczęściem dla nas obojga i dla tych, komu panna Małgorzata winna być drogą, spostrzegliśmy to w porę, bez narażenia na szwank całej naszej przyszłości.
Mam nadzieję, że córka pańska znajdzie szczęście, na jakie w pełni zasługuje i spotka na drodze życia szczęśliwszego i godniejszego odemnie towarzysza. Życzę to jej z całego serca... co do mnie, pójdę za swem przeznaczeniem.
Zacny mój, dobry i drogi opiekunie! czytając słowa powyższe po udzielonych przez samą córkę wyjaśnieniach, racz nie oskarżać mię o zbytnią drażliwość lub niewdzięczność. Winienem zachować zupełną swobodę w spełnianiu obowiązków mych względem mej nieszczęsnej matki i dlatego pozwałam sobie uważać za skończone wszystko pomiędzy mną a rodziną Szanownego Pana, winienem uchylić się od dobrodziejstw, z którychby dalsze korzystanie było nazbyt upokarzające, chociaż do ostatniego tchnienia przechowam wdzięczne wspomnienia łask otrzymanych, jako też najwyższy szacunek dla mego dobroczyńcy.
W tej tak ciężkiej i stanowczej chwili mego życia, zwątpiwszy o wszystkiem i o wszystkich, a zwłaszcza już o sobie samym, postać dobrotliwa szlachetnego i wspaniałomyślnego mego opiekuna staje przedemną, jak gwiazda przewodnia i dług wdzięczności, utrzymujący mię przy życiu, pozostaje jedynem, niezaćmionem, wewnętrznem światłem. Więcej powiedzieć nie zdołam. Przyszłość zaświadczy o uczuciach moich i przekona pana, że dobrodziejstwa jego zmarnowanemi nie były.

Na zawsze wdzięczny,
Anania Atonzu.”

Około trzeciej po południu Anania był już na drodze do Fonni, konno, na starej jakiejś i niezbyt spiesznym krokiem posuwającej się szkapie. Co prawda i Ananii nie było pilno, chociaż woźnica, przywiózłszy mu wezwanie od wdowy po bandycie, dodał był od siebie:
— Warto śpieszyć; możesz nie zastać już jej przy życiu.
Anania nie pośpieszył, na razie zajęty wyłącznie pisaniem powyższego listu do pana Carboni. Wsiadłszy na konia, sam go odwiezie i własnoręcznie wręczy służącej.
— Pogardzi mną — myślał — córce racyę przyzna, motywy moje zdziwią go i w nie nie uwierzy. Gdyby inna jaka kobieta postąpiła jak ta, zgniótłbym ją... lecz sam czy postąpiłbym z inną, jak z tą... Odczytał ostatnie słowo swego listu.
— Dobre to wywrzeć winno wrażenie — myślał — szkoda, żem nie dodał że wina, cała wina po mojej stronie, lecz wobec niezależnych odemnie okoliczności musiałem tak a nie inaczej postąpić. Ha! nie potrzebują rozumieć, mię i uwzględniać i nic mi nie mogą mieć do wyrzucenia! Skończone.
Nagie zdjęła go radość niemal na myśl, że matka jego umrzeć może. Po chwili brzydził się sam sobą.
— Potwór ze mnie — myślał — Potworek mały — i słowa te wywołały bezwiedny uśmiech na jego usta, tak istotnie małym był jego żal wobec otrzymanych groźnych wieści.
Brzydził się sam sobą. Czuł wyrzuty sumienia.
— Umiera — myślał — czy nie ja ją zabiłem? Umiera od strachu, wyrzutów sumienia, boleści. Tak zacinała się onegdaj, opierała, lecz w oczach jej była rozpacz, a słowa moje ranić ją musiały, jak ostrze sztyletu. Nędzne serce ludzkie! Wszak mię to nie boli, owszem, cieszę się, jak wypuszczony na wolność więzień, z duszy i życia spada mi olbrzymi ciężar. I z tem śmiem oskarżać Małgosię o egoizm niecny, o brak serca, że się nie rozpływa we współczucia dla obcej sobie, upadłej kobiety, gdy sam... stokroć, o! stokroć od niej nikczemniejszym; czyż jednak w gruncie rzeczy mogę czuć inaczej, jak czuję? Tyle sprzecznych uczuć sercem mem targa. — 1 czemuż, świadomi mocy zła, nurtującego dusze nasze, mocy tej zwyciężać nie umiemy, sami nie wiedząc, co światem i nami rządzi. Dobro najwyższe czy zło potężne, instynkty nie ujarzmione jeszcze, zawieszone nad nami i w nas, jak błyskawice w powietrzu, mogące przy lada starciu, piorunem wystrzelić. I kto wie czy w chwili, gdy mimowoli czuję ulgę wobec przypuszczalnej śmierci tej kobiety, moc niezbadana, co rządzi nami, nie uzdrowi jej na karę mą i utrapienie.
Słońce zapadało, gdy wzbijał się pod górę, jadąc z Mamojado do Fonni. Świetny i głęboki spokój rozlany był na zaróżowionych horyzontach i złoto-różowym połysku krajobrazu. Długie cienie, padające od gór i drzew na pozłotą zachodu spowitą ziemię, wywierały wrażenie ukojenia. Wszystko się do snu kładło i czuwało zarazem promieniem cichym i dalekim.... Szczyty gór strzelały w zaróżowione obłoki podniebne, zlewały się z niemi a het, wyżej, wyłaniał się srebrny rąbek miesiąca.
I we wzburzoną duszę Anania wstępowało ukojenie. Sercem i myślą wyrywał się w lepsze, czystsze światy.
— Był czas — myślał — żem się udał za prawego, dobrego. Byłoż i to złudzeniem? Był czas, że na samą myśl o niej, serce mi tajało w bezbrzeżnej jakiejś tkliwości, cieplejszej może od tej, jaką kiedybądź budziła we mnie Małgosia... Zdawało mi się, że ją kocham, życie byłbym oddał, by ją dźwignąć z upadku, utulić, wspomagać. Pragnąłem tego tak szczerze, gorąco a tymczasem przyczyniłem się egoizmem swym i bezwzględnością do jej śmierci. Cóż pocznę teraz? Co pocznę z tą, odzyskaną, upragnioną swobodą? Wyzwolenie! Ironia. Człek się sam od siebie wyzwolić nie zdoła i w tem zapewne tkwi nieubłagalna losów wyrocznia. Spokój! szczęście i zadowolenie? Gdzież je znajdę? Nie wierząc w innych, nie polegając na samym sobie! Wiem teraz, wiem dobrze, czem życie: iskra, co się zatli w istnieniu, pożera co doścignie i gaśnie, gdy jej materyału palnego zabraknie...
W tem, na myśl mu przyszło, że i w tem słodkiem, ogarniajacem mu serce uczuciu, tkwi egoizmu zakała. Kochał matkę, gdyż nie pozostawało mu już nic innego do ukochania. Gotów był poświęcić jej puste teraz życie! Spóźniona wspaniałomyślność! podobna do tęczy, obejmującej pysznym łukiem zniszczony przez huragan krajobraz... zjawisko pyszne, lecz nieużyteczne.
— Co począć z sobą — myślał, popadając znów w zwątpienie rozpaczne. — Co mi pozostaje? Bez miłości, wiary... Życie zamyka się przedemną u samego progu, w dwudziestym roku mej młodości, wówczas, gdy się winno roztwierać ze wszystkiemi swem i powaby...
Noc już była, gdy przyszedł do Fonni.
— Umarła już zapewne — myślał, schodząc z leniwie głowę opuszczającej, zmęczonej szkapy.
Na progu lepianki zawiła się wdowa po bandycie, z małą lampką w ręku. Bledsza, niż zwykle, bardziej jeszcze żółta, długa, chuda, wygląd miała widmowy, a oczy zapadłe i zaczerwienione.
Anania niespokojnem obrzucił ją wzrokiem.
— Jakże się ma — spytał, usiłował zachować pozory spokoju?
— A! ma się dobrze! Nic już biedaczce nie potrzeba, skończyła pokutowanie doczesne — bezdźwięcznym glosom odrzekła stara.
Anania zrozumiał. Niby odrętwiały, nie czuł bólu, ale też nie czuł spodziewanej ulgi.
— Czemu nie doniesiono mi wcześniej — rzekł po chwili. — Kiedy skonała? Chciałbym ją zobaczyć.
Wszedł do kuchni.
— Fidele, zajmij się koniem. Jest tam trochę słomy. Porusz no się, Fidele!
— Kiedy, o której godzinie skonała? — powtórzył pytanie Anania, zwracając się do obcego człowieka, którego wzrok palii go i mieszał.
— U drugiej odparł mu głos basowy.
— U drugiej! — Ależ, o drugiej dopiero zawiadomiono mię że zachorowała! Czemu nie przywołano mię wcześniej?
— I cóżbyś poradził — chłodno zauważyła wdowa, z progu chaty.
— Ruszaj się no, Fidele, ruszaj! — dodała niecierpliwie, zwracając się do obcego człowieka.
— Czemuście nie oznajmili wcześniej — powtarzał Anania, zdławionym głosem, konwulsyjnym ruchem odczepiając od butów ostrogi. — Co jej było, co się stało? A doktór? Wszak wzywaliście? Czemuż mnie nie uprzedzono, nic nie wiedziałem... chcę ją widzieć.
Zbliżał się do drzwi znanej sobie izdebki, lecz wdowa, nie wypuszczając z rąk lampki, zaszła mu drogę.
— Nie teraz... i cóż chcesz wiedzieć... traf i tyle — zawołała gwałtownie niemal.
Zmieszał się bardzo.
Nonna! — prosił — nie myśl, że się boję! Idźmy!
— Idźmy jeśli chcesz — rzekła i poprzedzając go weszła na ważkie, drewniane schody. Cień jej drżał na ścianie pod samo sklepienie wydłużony, lecz doszedłszy do drzwi izdebki zatrzymała się i pochwyciła za ramię młodzieńca. Trzęsła się cała i jego dreszcz przebiegł.
— Synu — mówiła zia Gratina głos zniżając — nie przelęknij się synu... Bóg z tobą.
Pobladł. Myśl potworna i drżąca jak tam, na ścianie, wydłużony cień wdowy, ścisnęła mu serce. Czyż przeczucia jego sprawdzić się miały.
— Co? — spytał, przerażony, domyślając się prawdy.
— Niech się stanie wola Pańska — odrzekła stara.
— Popełniła samobójstwo...
— Wieczny jej pokój.
— Oh! okropne! Boże! — krzyknął raz i drugi i zdawało mu się, że mu włosy dęba stają na głowie. Jęk jego rozległ się po całej lepiance, wypełnił ją jak wicher coby nią wstrząs!. Ucichł Anania opanował się, wszedł do izdebki.
Na tapczanie, na którym sypiał niegdyś z matką, ujrzał jej ciało rysujące się pod przykrywającem je prześcieradłem. Przez drzwi otwarte wpadł chłodny powiew wieczoru i płomień gromnicy płonącej u węzgłowia zmarłej, w pustym na poddaszu pokoiku, zawahał się pod tchnieniem balsamicznej nocy.
Anania zbliżył się do posiania, drżącą dłonią uniósł prześcieradło. Chusta pokryta czerniawemi plamami zaschłej już krwi, otaczała szyję zmarłej.
Anania zrozumiał, że Ola poderżnęła sobie gardło...
— Straszne! Okropne! — powtarzał zaciskając załamane dłonie. — Krew! Moja wina! Cóż uczyniła, jak mogła! Więc się zarżnęła? Boże mój! Boże! Nie, nie! ciotko! nie zamykajcie drzwi, tchu mi brak! nie! Moja wina! możem jej tę myśl straszną nasunął...
Wzdychał i łkał, zdjęty żalem i wyrzutami sumienia.
— Umarła zrozpaczona, widzę to teraz, a nie miałem dla niej dobrego słowa, póki pora była po temu... Bądź co bądź matką moją była, zrodziła mię, cierpiała a ja niegodny, ja to ją zabiłem, wiem to, czuję, zabiłem ją, a sam żyje.
Wdowa stała przy nim, milcząca. Ujęła jego konwulsyjnie zaciśnięte dłonie, chciała go pocieszyć, dodać mu odwagi, prosiła, by się oddalił.
— Odejdźmy, synku — mówiła łagodnie — odejdźmy ztąd. Nie rozpaczaj. Stało się, co się stać miało...
— Młodą jeszcze była — mówił Anania, nie mogąc oderwać oczu od czarnych, gęstych włosów, któremi obrzucona była poduszka. — Nie ciotko Grathia, babciu! nie boję się; poczekaj chwilę, zostańmy tu jeszcze. Ile też lat mieć mogła? Trzydzieści osiem, nie więcej? Powiedzcie mi — spytał po chwili milczenia — o której godzinie zmarła, jak to się stało? Mówcie, nie bójcie się, chcę wiedzieć wszystko. Czy był tu już sędzia śledczy?
— Zejdziem na dół, tam ci opowiem — mówiła wdowa po bandycie, kierując się ku wyjściu, lecz Anania pozostawał nieruchomy. Oczu oderwać nie mógł od rozrzuconych na poduszce włosów zmarłej, tak gęste były, długie, czarne, lśniące! Chciałby je przykryć prześcieradłem, lecz powstrzymywał go lęk jakiś. Nie śmiał.
Wdowa zbliżyła sic do tapczana, przykryła prześcieradłem włosy Oli i ujmując za ramie młodzieńca pociągnęła za sobą.
Ciotka Grathia postawiła na stopnia, starodawną. żelazną, o ważkim knocie, migocące światło rzucającą lampkę, usiadła obok młodzieńca i monotonnym, bez wdzięcznym głosem rozpoczęła długie, pełne ponurej grozy, opowiadanie:
— ...Mówiła i powtarzała ciągle: „odejdę, odejść muszę, czy chce on, czy nie chce, odejdę. Dość go już skrzywdziłam ciotko! Niech się to już raz skończy. Uwolnię go od siebie, niech imienia mego nie słyszy... Teraz, teraz właśnie, kiedy pragnęłabym pozostać z nim, z nim na zawsze, opuszczę, go, opuszczę powtórnie... muszę — mówiła — opuszczę; by odpokutować przeszłość i grzech pierwszy i pierwsze opuszczenie...
— ...Kazała wyostrzyć nóż składany, który miała z sobą... nie przypuszczałam, co zamyśla...
— ... Gdy nadszedł woreczek zielony, o który się ciągle dopominała, gdyś nadesłał owinięty w kolorową płachtę, wedle zawartej pomiędzy nami umowy, zbladła, jak chusta, potem rozdarła woreczek, chcąc się przekonać o zawartości amuletu i płakała...
— ...Zarżnęła się, podcięła sobie gardło, dziś rano, o szóstej, gdy wyszłam do źródła po wodę. Wróciwszy, zastałam ją na łóżku, w kałuży krwi, oddychała jeszcze, lecz oczy miała zawrócone...
— ...Władze, policya, sędzia śledczy, wszyscy dom naszli, jak gdyby zaradzić złemu mogli. Za późno! Zakotłowało, zawrzało, istne mówię ci piekło. Cała wieś się poruszyła, powstał płacz i lament, kobiety płakały jak dzieci; sędzia śledczy zasekwestrował nóż krwawy; wy łupił na mnie oczy, groził, pytał czyś nic znieważył czasem matkę, czyś jej nie wygrażał... biedaczka oczy łez pełne miała... pewnie cię bronić chciała, lecz nie mogła...
— ...Rzęrzała jeszcze, chrapała, co raz ciszej, co raz rzadziej aż do południa. Długie to było konanie... Wierz synu jak straszne i okropne rzeczy w życiu mem widziałam, lecz to była najstraszniejsza i najokropniejsza. Snąć się nie umiera z współczucia i trwogi, jeśli żywa tu stoję...
— ...I rodzić się nie warto — kończyła staruszka, a po bladej, żółtej, widmowej jej twarzy, zwykle nie wzruszonej, spływały łzy ciężkie. Anania patrzał jak skamieniały na łzy starej, w bólu dawno zastygłej kobiety, i on w wigilję płakał w objęciach Małgosi, oczy miał teraz suche, pomimo boleść istotną i gryzące wyrzuty sumienia...
Podniósł się wreszcie, prosząc wdowę, by mógł raz jeszcze wejść do izdebki, w której leżało na tapczanie sztywne ciało Oli.
— Chcę coś widzieć — mówił głosem płaczliwym rozżalonego dziecka.
Zia Grathia podniosła lampę, drzwi uchyliła, stanęła na progu, puszczając go do izdebki i świecąc mu. Z podniesionym w dłoni starożytnym żelaznym kagańcem, w czarne suknie spowita, panura i nieruchoma, zdawała się uosobieniem śmierci i przeznaczenia na progu śmiertelnej świetlicy.
Anania zbliżył się do stoliczka, pod ścianą, u wezgłowia zmarłej, na którym stała w grube łzy, za lada powiewem wichru tająca gromnica niepewnem migocąc płomieniem. Obok, na szklanym spodku, leżał woreczek zielony, jedwabny, rozdarty Rezetta, amulet, relikwie. Młodzieniec patrzał na nie długą chwilę... wziął w rękę... otworzył... wysypało się trochę szarych popiołów, wypadki gałązek parę, kamyków jakichś startych na proch przez czas.
Prochu szczypto marna!
Anania miął w obu dłoniach woreczek pusty, dotykał prochów czegoś, co musiało niegdyś stanowić drogą jakąś, miłosną zapewne pamiątkę dla jego matki, prochu garstkę, którą tak długo nosił na łonie niby świętość, talizman, pod czem mu serce uderzało tak żywo.
I w pamiętną tę przełomową noc swego życia, której odczuwał, chociaż i nie ogarniał jeszcze całą doniosłość, w szczypcie tych prochów dostrzegał symbol przeznaczeń. Tak, prochem było wszystko; życie, śmierć, człek i przeznaczenie samo, czemże innem być miało? A jednak w chwili tej stanowczej, przełomowej moralnego swego jestestwa, pod okiem starej kobiety, co sztywno w czarnych swych szmatach stała na progu izby do uosobienia śmierci podobna, przy okrwawionych zwłokach najnędzniejszej z istot ludzkich, której zawdzięczał istność i która własne swe życie, korzyści jego poświeciła przecierpiawszy przed tom wszystko, co przecierpieć może istota ludzka, czuł, tak, czuł wyraźnie, że z samych popiołów szczypty nędznej wybuchnąć może i wybuchnąć winna iskra jasna i przeczyta. Nadzieja znów wzbierała mu w rozbitej bólem piersi: Chciał żyć, kochał życie, żył.

KONIEC.




  1. Sapienza, popularna nazwa uniwerstytetu Rzymskiego.
  2. Tankas — ferma, pastwisko.
  3. Zwykły spacer Rzymian.
  4. Zia — ciotka.
  5. Jana — babulka, wiedźma, a może wróżka przeznaczeń, wedle sardyńskich tradycyi.
  6. Potiziano. Poeta Toskański nr: 1454— 1494.
  7. Nonna — babunia.
  8. W miejscowem narzeczu: dzień dobry.
  9. Zarząd miasta lub gminy.
  10. „Come mi vidi, mi scrivi“ przysłowie włoskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.