Popioły/Tom trzeci/Val de Peńas

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Popioły
Podtytuł Tom trzeci
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom trzeci
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VAL DE PEŃAS.

Wieczór się robił, kiedy Krzysztof docierał nareszcie do wsi Val de Peńas, gdzie mu przepowiadano obecność pułku. W oczach miał jeszcze otaczające tę wieś faliste łany winnic o srebrnoszarym liściu, porysowane w nieskończone linie od białych palików. Gasły w łagodnem zamgleniu wiosennem wzgórza i szczyty Sierra-Moreny. W Ciudad-Real, Infantes, Almagro, Mansenares, Toboso i innych zakątkach Manszy stały siły francuskie, to też Cedro czuł bezpieczeństwo dokoła siebie i towarzyszów, z którymi ze szpitala w Madrycie wyruszył po przyjściu do zdrowia na poszukiwanie macierzystego pułku. Cieszyła go ziemia sucha i widok wiosennego nieba. Jakże się radował obrazem piasczystych osypisk, w których brzeg urwisty pinie wszczepiają krzywe korzenie swoje, a poczwarne łopaty kaktusa, najeżone kolcami, kołacą od wiatru.
Gwizdał i pośpiewywał, witając olbrzymie szare krzewiny ostu, co tworzą bezpańskie, a nawet bezptasie gaje. Nareszcie wjechał w ulicę wiejską. Witał się oczyma z niewysokimi domami, twardo ubitymi z mułu i chrustu. Dziwne wrażenie sprawiał obok tych niemal polskich chat ze słomianemi strzechy widok dziedzińców, zasadzonych pomarańczami, sadów, wygrodzonych żywopłotem z kamelii, róż i bukszpanu. Okna domostw były zakratowane i pospuszczane w nich zasłony. Zaraz w jednem z pierwszych siedlisk Cedro zobaczył stojącego pode drzwiami lansyera. Ujrzawszy oficerka, o którym sądzono, że dawno ziemię gryzie, wiarus wyjął z ust fajkę i przypadł do strzemienia.
Na krzyk jego z sąsiednich domów wybiegli koledzy, i wnet Krzysztof jechał, jak tryumfator wśród pieszego tłumu.
— Witajcie los infernos! — wołał.
— Pan podporucznik niech żyje!
— Teraz dopiero będziemy brygantów łupać!
— Na oficerski dwór...
Setki pytań, opowieści i setki odpowiedzi zasypały Krzysztofa. To o jakichś haniebnych przejściach w górach Juvenes, to o zgubieniu sztandarów, o marszu nad rzeką Gwadyana, o bezprzykładnym boju pod Ciudad-Real, o pościgu na Miguelturra, Almagro, Santa-Cruz...
— A pan pułkownik tu z wami? — zdołał dopytać się Cedro.
— Pan pułkownik Konopka? Gdzie! Już we Francyi nasz pan pułkownik.
— Patrzajcież! A szefowie?
— Pan szef Rutie do francuskich strzelców konnych na pułkownika fortragowany[1]...
— To któż wami dowodzi?
— Sam jeno pan Hupet został nad nami.
— Do jego idziem kwatery...
W jednem z największych domostw wsi Val de Peńas mieściła się kwatera pana Hupeta. Był już zmierzch, kiedy gromada, eskortująca Krzysztofa, wwaliła się w podwórze domu. Na jej spotkanie wychyliły się ze drzwi i okien figury wiarusów w porozpinanych mundurach i koszulach.
— Kto idzie? — wołano.
— Daj hasło!
— Moje hasło: Saragosa i Burviedro...
Wnet wciągnięty do wnętrza obszernego domu z wrzaskliwemi oznakami czci, Krzysztof posadzony został przy długim stole. Z początku wodził po tłumie oczyma nieprzyzwyczajonemi do blasku. Spostrzegał dokoła siebie znajome twarze, srogie zęby lansyerskie z wąsem do góry zadartym, albo posępnie zwieszonym, oczy wilcze i sępie. Pośrodku siedział w koszuli tylko i hajdawerach Niezabitowski z głową przez pół obwiązaną chustką. Obok niego ponury Prendowski, dalej Górecki, Jan Nestorowicz, Szarski. Na widok przybysza Niezabitowski krzyknął:
— Widzieliście, przecie ten świszczypała żyje! Galicyjski hrabio, bywaj!
Siedzący za stołem zerwali się z miejsc swoich.
— Witajże, witaj! — wołali.
— Wina!
— Oto gość!... Jakby z pod ziemi wylazł...
— Wódki mu dawajcie na otrzeźwienie!
— Gorzałą go częstujcie ojczystą!
— Nie wiesz nawet, bracie, nie przeczuwasz, jaką tu gorzałkę Majewski z wina pędzi. Gorzelnię, mówię ci, założył...
Podoficerowie, a nawet żołnierze, napełnili izbę. Cedro witał się z nimi radośnie. Rozglądając się wkoło, spostrzegł w rogu izby wysoko na gwoździach zawieszone dwa mundury oficerskie z czarnymi na plastronach znakami.
— Co to jest? — krzyknął.
— To jest mundur Pęczkowskiego, z czwartego pułku piechoty. Zamordowany w Consuegra, a tamto, bracie, mundur Czyńskiego, porucznika z dziewiątego pułku. Ksiądz go w Herencia zdradą zabił.
— Chowacie je na pamiątkę?
— Chowamy je na pamiątkę. Muzeum tu nasze fundujemy w tym przybytku. W Mansanares piechury śpią, a my tu za nich na szpicu czuwamy dzień i noc.
— Te kandelabry to także muzealne? — pytał Cedro, ciekawie oglądając srebrnolite, wieloramienne świeczniki, których kilka w różnych miejscach długi stół obciążało.
Wielkie, żółte świece kościelne z wyciskanemi ozdobami rozmaitych kolorów płonęły, pryskając iskrami. Cienkie obrusy haftowane, ściągnięte z ołtarzów, okrywały stół. Ściana, oddzielająca tę dużą izbę od następnej, była napół wywalona i przez okrągły w niej wyłom ciągnął się stół do drugiej izby. Stamtąd zawracał pod kątem i biegł dalej w głąb domu. Cały zawalony był srebrem najkosztowniejszem. Rostruchany do wina wszelkiego kształtu i rozmiarów, kute i cyzelowane przez mistrzów, pyszne złote kielichy, dzbany i nalewki z drążonego kryształu w kształcie łabędziów, pawic i krogulców, w kształcie dziwnych kwiatowych kielichów, albo gryfów, rarogów i chimer; wielkie patery na owoce z malachitu i żółtego marmuru Sienny, bezcenne talerze porcelanowe z Limoges i czary półgarncowe do wina ze rzniętymi w czeskiem szkle herbami grandów hiszpańskich; pamiątkowe kubki i kielichy z kokosowego orzecha, rogu bizona i żółwiej szkarłupiny, dokonane przed wiekami przez nieznanych artystów Ameryki, wydarte przez konkwistadorów, zdobiły teraz, na nowo zrabowane, biesiadniczy stół lansyerów. Czarne, ciężkie, szumiące wino Val de Peńas napełniało konwie, rostruchany i kielichy. Setki butelek stały pod ścianami w koszach. Na srebrnych półmiskach i drogocennych talerzach dymiły się ogromne porcye kiełbasy ze słodkim sosem, po polsku przyrządzonej; w dziwacznych naczyniach starożytnych żołnierze roznosili kiszkę podgarlaną na gorąco, tłuste salcesony na zimno, pekeflejsze i szynki z chrzanem.
— Ależ to wy tu Wielkanocne święta, widzę, obchodzicie! — wołał zachwycony Cedro.
— A ty coś myślał! Wprawdzie bab niema żadnych, ani takich, ani owakich, ale zato kiełbasy Skarżyński takie porobił, że cały pułk drugi już tydzień smakuje i nie może się odjeść.
— Skądżeście świń nabrali?
— A to się tam Skarżyńskiego pytaj...
— Myślisz, że to już wszystko. Pełne ma chlewy świń, karmi je tak, że się ani jedna ruszyć nie może, a rznie tylko najtłuściejsze.
— Jedno ma tylko zmartwienie — pokpiwał stary Szulc — że, mili bracia, choć części tego świństwa nie może pognać na jarmark do Wąwolnicy, albo Baranowa... Toby zbił kabzę!
— Dalejże, dławikufle! Pijmy zdrowie młokosa Cedry!... — zawołał Prendowski.
— Skoroś się, wiesz, z tego postrzału wylizał, toś chwat. Kozła magnąłeś, jak pajac w cyrku, a farbowałeś, bracie, jak rogacz, trafiony pod piąte żebro... — mruczał Niezabitowski.
— Chociażeś z nami w podłych górach Juvenes nie był, aleś lansyer chrzczony. Pijmy za niego!
— Kołem za niego pijmy! — krzyknęli.
Wstał cały półpijany stół. Cedro powiódł po nich okiem i zakipiał cały od żołnierskiego wzruszenia. Gotówby był umrzeć za tych ludzi, dałby się w sztuki porąbać za honor, jaki mu wyświadczyli, pijąc zań i zowiąc go lansyerem. Chciał powiedzieć, że widział Napoleona. Podniósł kielich...
— Wołać tu Dysa! — krzyknął Prendowski — niech jucha śpiewa, bo markotno... śmierć w oczy zagląda...
— Dysa wołać!...
Wszedł zaraz żołnierz stary, niewielkiego wzrostu, z włosami bielusieńkimi, jak śnieg, i z białym przystrzyżonym wąsikiem, ale czerstwy i czerwony jak ćwik.
— Stary! Śpiewaj!... — wołano.
— Tylko nie z tych nowych pieśni...
— Stare nam śpiewaj! co najstarsze!
— Według rozkazu... — rzekł wyprostowany Dys.
Usunął się zaraz pod ścianę, odkaszlnął i powiódł ręką po wąsach. Za chwilę wzniósł dłoń uroczyście, jakby dyrygował orkiestrą, i niespodziewanie zaczął śpiewać głosem tak szczerym, silnym i cudnym, że w całej kompanii nastała grobowa cisza:

— »Ocknij się, Lechu, przerwij sen twardy,
Czuwa na twój kark bisurman hardy...
Czas przetrzeć źrenice, a toczyć krynice
łez gorzkich!«

W głosie tym brzmiała najszczersza prawda, tryskały krynice łez gorzkich.

— »Już pod armatą ziemia przyklęka,
Już Ukraina pod Turkiem stęka,
Już braniec spętany, już brzęka kajdany,
A ty śpisz?«

Cały tłum oficerów chórem, w uniesieniu, powtarzał ostatnie wyrazy. Prendowski napełnił sobie kielich i dolewał do niego łez gorzkich.

— »Orle Sarmacki! Gdzie są pierony,
Gdzie są ogniste grady Bellony?
Gdzie dziarska ochota? gdzie pradziadów cnota?
Gdzie męstwo?«

Jeszcze brzmiała ta pieśń, kiedy dał się słyszeć gwałtowny tętent, zgiełk i krzyki. Tłum żołnierzy rozstąpił się we drzwiach i do biesiadnej izby wwaliło się kilku olbrzymich lansyerów w czapach i pełnem uzbrojeniu, dźwigających kogoś na rękach. Wszyscy byli pokrwawieni, w potarganem odzieniu, z twarzami zdziczałemi i czarnemi od prochu.
— Kto to? — krzyczał Niezabitowski.
— Pana Stokowskiego niesiemy...
— Kapitan! — wołali oficerowie.
— Zrąbany, ale tchnie.
— Na górę z nim, do pokoiku.
— Chirurga!
— Stokowskiego zdrowie!
Tuż za żołnierzami wkroczył do izby porucznik Mikułowski.
— Widzieliście go! — zawołał Szulc.
— Całoś wyszedł?
— Bogu dziękować.
— Jakże to było? Gadaj-że, nie stój!
— Boisz się, żeby we mnie przypadkiem słowa nie pogniły, jak w nieboszczyku Sanszo-Panszy... Jeść mi się chce.
Siadł do stołu i przygarnął ku sobie pierwszy z brzega półmisek.
— Gdzież to było?
Mikułowski ruchem pełnym niewinności przyjął z rąk kaprala kopiastą paterę wieprzowego mięsiwa, popchnął kęsy kielichem Val de Peńas i rzekł między jednym haustem a drugim:
— A no w Mora.
— Cóż to za Mora? — zapytał Cedro.
Mikułowski spojrzał na niego z ukosa i rzekł:
— To acan żyjesz? Mora to taki zamek, jak w Chęcinach, abo i większy. Postawili nas tam ze Stokowskim na straconą pocztę. Straszy, do dyabla, w tem zamczysku... Okopaliśmy się, odgrzebaliśmy fosy, co je podobno Maurowie z Andaluzyi przeciw królom Kastylii w skale pokopali...
— Co ty bredzisz o Kastyliach? Gadaj o rzeczy!
— No, tak. Napadli na nas jeszcze wczoraj, o północy, ze wszystkich stron. Było tego bydła z tysiąc ludzi, a nas pięćdziesięciu, zamkniętych w starych basztach. Broniliśmy się strzelaniną, póki nam prochu starczyło. Potem kamieniami. Ale i oni rozebrali mur, wybili dziurę w baszcie narożnej i podpalili schody.
— Jakżeście wyszli?
— Czy ja wiem? Szliśmy przez ogień. Pałaszami... Stokowski, jucha, wojował! Bodaj to!
— Któż zginął? — po długiem milczeniu, w czasie którego Mikułowski jadł zawzięcie, zapytano z tłumu.
— Czy ja wiem? Poginęli... Nie jeden zleciał na łeb w ogień. Jak my dopadli koni, to się tam jeszcze kotłowało. No, ja się już najadł — jadę.
— My z tobą! — wrzasnęli oficerowie.
Cedro roztrącił tłum, biegnąc do swego konia. Gdy się znalazł na siodle przed domem, płonęły już smolne pochodnie, oficerom podprowadzano konie, w stajniach słychać było rżenie i wrzawę. Za chwilę trąbiono wsiadanego.
— Chłopcy! dziś nie dawać brygantom pardonu! — słychać było w ciemności głos Niezabitowskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.
  1. Przypis własny Wikiźródełfortragować (z niem. vortragen - przedstawić) awansować.