Portrety literackie (Siemieński)/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Siemieński
Tytuł Franciszek Morawski
Pochodzenie Portrety literackie
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1867
Druk N. Kamieński i Spółka
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


IV.

Opowiedziałem już w piśmie mojem: Obóz klasyków[1] cały ten dramat wojny z romantykami, gdzie każdy z koryfeuszów literatury w Warszawie, występuje w swojéj roli charakterystycznéj. Morawski lubo związany z reprezentantami téj szkoły starą przyjaźnią i nawyknieniem, nie dzieli ich wyobrażeń: z Koźmianem uciera się o bezwzględną doskonałość Horacyusza, po nad którego tamten już nic nie widzi; staje przciw niemu w obronie Szyllera i Byrona — a kiedy zjawiły się dwa tomiki poezyj Mickiewicza, odkrywa w nich pierwszorzędne piękności a oraz następuje na ciemność wyrażeń, gminność, litewszczyznę, brak gustu itp. Wszystkie te zarzuty pochodzą więcéj z oszczędzania Koźmiana, któremu jako przyjacielowi nie chciał się narazić, niż z przekonania. W listach do jenerała Krasińskiego wywnętrza się ze swojém zdaniem i nie obwija w bawełnę wszystkich niedostatków pseudo-klasycyzmu, który sam się skazał na wieczną niepłodność. Widać Krasiński musiał czy listy te pokazać Koźmianowi, czy o nich mówić dość że dla farsy chciał jednego podszczuć przeciw drugiemu: zwykle bowiem na obiadach czynił sobie uciechę i kłócił między sobą literatów. Z tego to powodu pisze doń Morawski:
„Znamy się na niewinnych figielkach JWgo Opinogórskiego. Magnat chce się biédną szlachtą bawić. Ani Hohenlohe ani nawet Tomasz Grabowski nie dokazałby tego cudu, aby mnie z Koźmianem pokłócił, którego serce moje tak kocha, jak rozum szanuje. Różnimy się zdaniem bo często może nie chcemy się rozumieć, lecz w sercach zgoda zawsze gotowa.“
Przyjaźń ta trwała nietylko do zgonu, lecz z ojca przeniosła się na syna. Ścierano się w zdaniach, umiejąc się szanować wzajemnie.
Najwybitniéj maluje się ówczesne przekonanie Morawskiego w następującym liście do Kajetana Koźmiana.
„Wpadłeś na mnie i to niesłusznie za romantyzm. Nie bronię ja tego co jest dziwaczném, głupiém i podłém lecz nie w rodzaju romantycznym dostrzegam ja tego, tylko w dziełach tych autorów, którzy pisząc w tym rodzaju, pośliznęli się, jako w niebezpiecznym zawodzie. Zresztą cytujesz mi Witwickiego jako romantyka; a gdybym ja też jako klasyka zacytował Przybylskiego, boć pewno nie był ten romantykiem, co wszystkich klasyków tłómaczył. Podobnobyśmy oba dopuścili się grzechu przesady, i mógłby nam kto z boku powiedzieć, że religię winimy o zbrodnie fanatyzmu, a wolność o morderstwa rewolucyi francuskiéj. Nie możesz przecie rozsądnie utrzymywać, że Ossyan, Szekspir, Byron, Szyller byli zupełnie głupi, a ci wszyscy, co im się dziwią, stokroć głupsi, boć w téj liczbie są wieki całe i ludy. Nie! takiego zagorzałego zdania nie byłbyś zdolny, musisz więc przyznać, że mieli gieniusz; a kto zna ich pisma, ten zapewne przyzna, że właśnie było w charakterze takich gieniuszów tak, a nie inaczéj pisać.
Popełniali wprawdzie wielkie dziwactwa niekiedy; lecz byłoż to w mocy natury ludzkiéj utrzymać się zawsze na szczycie nadludzkiéj wielkości? Wreszcie byłożby lepiéj, żeby ich pisma spalono? Nie byłoby może tych dziwactw, lecz ileż to stracilibyśmy nadzwyczajnych piękności! Nie należyż jednym dla drugich przebaczać, zwłaszcza że już od tylu wieków czekaliśmy napróżno od klasyków nowych piękności, a oni zawsze nam odpowiadali, aby się już niczego po nich nie spodziewać, lecz w Horacego tylko wiecznie wlepiać oczy, bo on jest całym światem, granicą natury, imaginacyi, i że zbrodnią jest śmieć przechodzić za okładki dzieł jego. Uparli się klasycy żadnych od kilku wieków nie tworzyć piękności; nie dziw więc, że świat chciwy nowego, nie mając nic od jednych rzucił się do drugich; a potém jakże chęć nowości przytłumić? Gdybyś się tydzień tylko samemi ananasami karmił, znalazłbyś późniéj ziemniaki nawet smaczniejsze. Umiarkowania wołacie w polityce; czemu nie w literaturze? Nie zwalczycie już romantyzmu, aby zupełnie zaginął. Nie lepiejże tych braci obłąkanych zbytnim zapędem zwracać łagodnie na bezpieczniejszą drogę; szacować ich chęć oryginalności, bo ta wiele skarbów zdobywa, lecz zwracać ją powoli do granic prawdopodobieństwa, pożyczyć od nich śmiałości i siły i ognia, a nawzajem udzielić zimniejszéj rozwagi i doświadczenia wieków! dozwolić im aby nie gardzili naturą niższą od téj, która jest w salonach i na tronach, i aby mogli we wiejskich balladach kłaść wiejskie wyobrażenia, powieści i dumy, jak Koźmian w wiejskim poemacie mówi o wieprzu, gęsi i szczypiorze. Nie wiem czemu ziemniaka nie odważyłeś się nazwać — czyż klasyczność ma szczypiór za poetyczniejszy?“
Pomysły zawarte w tym liście przeszły, a raczéj są treścią dwóch listów poetycznych pod napisem: Klasycy i Romantycy polscy, w Warszawie 1829 r. Krążyły one na kilka lat piérwéj w wyjątkach i kopiach, zanim je na nalegania Kajetana Koźmiana ogłosił, który pałając dość stronniczą nienawiścią przeciw romantykom, naglił żeby ten cios co prędzéj w nich uderzył. Atoli zawód spotkał nie mały, tak jego jak innych przewódzców obozu. Morawski bowiem zajął tu niepodległe stanowisko krytyka obdarzonego samodzielnym sądem i nie potępiającego z góry utworów romantycznych dla tego, że wyszły od romantyków, ani bezwzględnie chwalącego klasyczne, dla tego że wyszły od klasyków. Co dobre, co sąd wytrzymuje, co oddaje prawdę serca i prawdę natury, co ma charakter narodowy, co porusza, podnosi, uzacnia i oświeca czytelnika, przed tém skłania czoło, nie pytając czy z klasycznego czy z romantycznego wyszło obozu. Nie było to do smaku stronnicznym klasykom: gorżkie prawdy jakie im wyciął w liście zwróconym do nich, sprawiły nieukontentowanie, i pomawiano go, że się przeniewierzył, że przeszedł do przeciwnego obozu.
Zabijającemi były mianowicie te wiersze malujące najtrafniéj ówczesne położenie.

Wchodzę ja wprawdzie w gniewu waszego przyczynę,
Że śmiano tak zaburzyć Apolla krainę,
Ten Parnas starożytny, gdzie aż wspomnieć miło,
Wszystko już tak spokojném i tak cichém było,
Że nikt mu już słodkiego snu myśli nie kłócił,
A Feb, co się zaledwie raz na wiek przecucił,
Skarciwszy Ossyana i Szekspira zbrodnie,
Chrapiącą klasycznością zarządzał swobodnie.

Daléj w usta romantyka na angielskich zaprawionego wzorach wkłada takie wiersze:

Zrzekam się waszéj chwały, nie chcę być klasykiem,
Jeśli mam to przytłumiać, com otrzymał w darze,
Jak głupie echo dawne podrzéźniać pisarze,
I z każdém się uczuciem dawnych radząc wieków,
Śmiać się śmiechem Rzymianów, płakać łzami Greków;
Lub jeśli to tak wielką zaletę stanowi,
Ukraść wiersz Horacemu lub myśl Tacytowi,
I zyskać tę pochwałę dla swojéj obrony:
Oto człowiek na dobrych wzorach zaprawiony!
Lub jeśli jeszcze waszym podobny klasykom,
Mam składać podłe hołdy Augustom, Ludwikom,
Więzy nieszczęsnych ludów ozłacać niegodnie,
I zbrodnią poezyi wspiérać tronu zbrodnię;

Bóg sam tego zabrania bym się tak ukorzył,
On mnie wieszczem mych czasów a nie małpą stworzył.

Przyznać potrzeba, że list o romantykach z mniejszą werwą pisany niż piérwszy, wyrzuca nowéj szkole niektóre dziwactwa, mianowicie co do nadużycia zabobonów gminnych, w czém najwięcéj pije do Zamku kaniowskiego. Ale w tym przypadku Morawski lubo znał się na znaczeniu poezji i wyobrażeń ludu, jednakże pojmował je trochę za sielankowo, na sposób Karpińskiego i Brodzińskiego, — tymczasem gdy Goszczyński przedstawił Ukraińców w stanie roznamiętnionego szału z wszystkiemi skarbami ich poetyczno-rycerskiéj fantazyi — wydało mu się to potworném, dzikiém i niesmaczném. Zżymał się więc nad Hajdamakiem w epopei“ a dlaczegóż nie zżymał się na Byrona za jego Larę, Korsarza, szpetniejszych łotrów niż Nebaba lub Szwaczka, już przez to samo że byli płodem rozgorączkowanéj fantazyi, a ci figurami z piętnem prawdy; rzeczywistością, a nie urojeniem. — Wreszcie Goszczyński obrawszy do swego poematu epizod z Koliszczyzny, nie mógł go trzymać w cichym, pogodnym kolorycie Wiesława. Owa Orlika skrwawionemi dłońmi znacząca na białych ścianach historyę swéj zemsty — to koloryt odpowiedni przedmiotowi, to namiętność stepowéj, półdzikiéj natury. Mimo tego w liście tym niebrak niektórych stron wybornie pochwyconych; mianowicie wyśmianie téj romantycznéj maniery udawania nieszczęśliwca, ściganego przez fatalizm, zawiedzionego w miłości, któremu nic nie pozostaje, tylko gardło sobie poderżnąć. Niepodobna trafniéj ująć téj pretensyonalnéj komedyi, jak to Morawski zrobił, kiedy mówi:

Ledwie że się z Infimy, a nawet z pieluszek
Jakiś tam romantyczny wyrwie jeniuszek
Jużci się do nieszczęścia powołanym sądzi:
Błąka się w ciemnych lasach, po cmentarzach błądzi,
Z jakiéjś tam urojonéj tęsknoty usycha,
Jé dobrze, pije lepiéj, a do grobu wzdycha.
Wiem ja że nie żyjemy w tak wesołym czasie,
By sama tylko radość brzmiała na Parnasie;
Lecz nacóż nam nieznane niedole określać,
Niedość-że nam istotnych, trzeba nowe zmyślać?
Trzebaż, trzebaż tak srodze przez ten jęk żałosny
Z pięknego maju życia zdziérać barwę wiosny,
Okradać z wszystkich pociech młodość przerażoną,
I nieba, ziemię, krwawą powlekać zasłoną;
Jakby już Bóg dobroci przestał światem władać,
I nie było mu za co dalszych dzięków składać?!

Goethego Werther i cały Byron byli ojcami tego wyśrubowanego niesmaku, udanych rozczarowań, chorujących boleściami wszechświata i wszechludzkości, z jakiemi ex officio występował każdy poczynający młodzieniaszek, co prawie nie żył i nic jeszcze nie doświadczył, a udawał że sęp Prometeusza wyjada mu wszystkie wnętrzności. Jak mniemani klasycy nie czuli i nie myśleli, tylko w ścisłych granicach swoich uwielbianych, powagę stanowiących wzorów, — tak nawzajem romantycy wmawiając w siebie cudzy stan duszy, cudzą indywidualność, grali komedyę i także nie wznosili się do samodzielności. Nic dziwnego; romantyzm będąc przejściowym, nie był w stanie od razu zdobyć wszystkich warunków w jakich duch narodu okrywa się kwieciem najwonniejszéj poezyi; tém bardziéj, że te warunki mogły się zrodzić tylko w wielkich katastrofach, do jakich przygotowywało się życie narodu spieszące na Golgotę męczeństwa......
Nie przewiduje tego Morawski w liście do romantyków, radzi im tylko brać przedmioty z ojczystéj historyi, a nie z bajek podkądzielnych, jakby to przyjęcie historycznego kostiumu, nawet z archeologiczną ścisłością, mogło zastąpić twórczość poetycznego daru, tam gdzie go nie ma? Daléj uderza na gwałcenie języka i przytacza kilka wyrażeń wyjętych z ówczesnych poematów, nie powiem żeby szczęśliwie. I tak wiersz z Zamku kaniowskiego: „Mruczały mu sosny piosenkę żeglugi“ bardzo malowniczy, bo czytelnika przenosi na łódź dnieprową pomykającą w ciszy, przy szumie pobrzeżnych borów; podobnież inny wiersz: „Puhacz po nad śnieżne majaczący Tatry“ także nikogo dziś nie razi. Jedne tylko niepoetyczne przesady wyjęte z Sonetów Jana Nep. Kamińskiego jak wtenczas tak i dziś nie są wolne od śmieszności. Z argumentów tych, zbyt słabych żeby się mogły utrzymać, wzrastające co rok bogactwo języka piśmiennego, gibkość i barwność wyrabiającego się stylu, zrobiły doraźną sprawiedliwość. Romantyzm przez przybranie prowincyonalizmów, przez wyłamanie się z formułek przyjętych wyrażeń, w drewniany i mdły sposób pisania wlał życie.
Listy te, lubo pełno w nich zdań trafnych i pomyślanych głęboko, nie zrobiły w swoim czasie większego wrażenia, prócz że wywołały nieukontentowanie Kaj. Koźmiana, który widząc, że Mickiewicz zyskał zasłużoną pochwałę, a i o jego Ziemiaństwie była zaszczytna wzmianka, napisał: „Jak ognia z wodą, tak mnie z Mickiewiczem łączyć nie można.“ — Morawski chciał oba stronnictwa pogodzić, jak to w ostatnich wierszach listu do romantyków powiada:

Jedna matka was swemi uwieńcza laurami,
Żadnéj lutni bezbożność lub podłość nie plami;
Jedno macie prawidło: bratnie kształcić plemię,
I jeden tylko rodzaj: polską śpiéwać ziemię.

Atoli zdrowe prawdy ani jednéj ani drugiéj stronie nie przypadły do smaku; upór z zarozumieniem nie mógł zawrzeć zgody.
Dziś, kiedy nas lat cztérdzieści przedziela od téj epoki tak pełnéj zajęcia i życia, możemy spokojnie spoglądać na dwa ściérające się prądy i streścić charakterystyczne ich różnice.
Klasycy poddali się prawidłom i uważali je nie jako historyę sposobu pisania starych mistrzów, lecz jako środek służący nie tylko do naśladowania lecz i do tworzenia.
Romantycy przyjęli powagę myśli i uczucia indywidualnego; z estetyki zrobili umiejętność racyonalną, kiedy dotąd nie była niczém, tylko empiryczną receptą. Szkoła klasyków wylęgła na dworach, wykołysana w przyzwoitościach, delikatnych cieniowaniach, arystokratycznych wykwintach, więcéj dbała o gładkie kontury niż o koloryt, więcéj o loikę niż o porywy fantazyi; będąc ubogą w uczucia, nie była bogatą w obrazy, zwłaszcza, że je nie brała z pierwszéj ręki.
Romantycy wcielili się w lud, stąd mniéj u nich ogłady, mniéj wyrafinowanych sentymentów, lecz natomiast więcéj życia.
Klasycy malowali ludzkość ogólnemi rysami, w abstrakcyjnéj pięknocie, mającéj siedlisko w jedności, nie dbając o koloryt miejscowy i o te drobiazgi, co dają fizyonomię i charakter.
Nowatorom romantycznym szło o prawdy żyjące, raczéj o prawdę indywidualną, niż obejmującą cały rodzaj ludzki; szło im o typy wyjątkowe, nie zaś ogólne. Ztąd tak zwani klasycy doszli do pojęcia pięknoty konwencyonalnéj, niewłaściwie przez nich nazwanéj ideałem; a że rodzaj ten nie obfity, więc i oni musieli obracać się w ciasném kółku i prędko skazać się na niepłodność. Romantyczność garnie w ramiona świat zły i dobry, szpetny i piękny, jaki przedstawia się w rzeczywistości, — gdy zaś idzie o wybór, z łatwością popada w gminną pospolitość lub gubi się w nieładzie i ekscesach rozbujałéj fantazyi. Słowem romantyzm mierzy w rozmaitość i nieograniczoność.
Ówcześni krytycy grubo mylili się, zadając nowéj szkole odbieganie starych form dla przyjęcia nowych; zerwanie z Horacym i Rasynem a przerzucenie się do Szyllera i Byrona. Nie nowych to wzorów szukano, żeby się im zapisać w poddaństwo, lecz dążono do samopoznania, aby z własnego ducha i z natury a nie z gotowych wzorów czerpać i tworzyć.
Aczkolwiek tedy dążność nowéj szkoły miała za sobą widoczną słuszność, aczkolwiek do utworów jéj paliła się publiczność, klasycy trwali w uporze, nie dając się niczém przekonać, ani mocą rozumowania, ani przykładami mówiącemi przeciw nim. Była to więc zaciętość stronnictwa zachowawczego, wietrząca po za dążnością romantyków — rewolucyę. Bojaźń utraty tego, co stało na łasce nieprzyjaciela, robiła ich nieprzystępnymi, nawet wstrętnymi nowemu ruchowi umysłów. Morawski pojmował tak dobrze jak i oni niebezpieczeństwo grożące egzystencyi Królestwa, atoli opozycya literacka, jeszcze na tak błachych podstawach, była w rozumieniu jego słabą zaporą. To téż kiedy Jędrzéj Koźmian napisał mu, dając radę, żeby w liście o romantykach wydrwił Mickiewicza i Litwę, odpowiedział w tych słowach: „O Litwie i Polsce, coś mi pisał, nie wypada tego rozdrażniać ze względów polityki; łączyć trzeba nie rozdwajać, nawet w literaturze.“ On téż jeden z obozu tego rozumiał, że należało ruch opanować a nie przez niedołężną opozycyę potęgować jego działanie. Z tąd rola jaką odegrał w tym literackim sporze, stanowiącym jedną z najożywieńszych epok w całéj naszéj literaturze, przynosi zaszczyt trafności jego sądu tak pod względem literackim jak obywatelskim. W drobiazgowych podjazdach na wybryki romantyków uchodził on za najdzielniejszego obrońcę obozu klasyków, — tymczasem był to u niego objaw niepodległego stanowiska, które sobie wyrobił, gdyż tak samo i na klasyków napadał, ilekroć bredzili. Koźmiany, Osiński i inni liczyli go przecież za swego, a ilekroć bronił przed nimi romantyków, powiadali mu: Czemuż sam tak nie piszesz jak oni? Najgorszy jaki być mógł argument przeciw autorowi, który chce być samym sobą.
Wśród rozmaitych kolei, przeważających szalę opinii, to na tę, to na przeciwną stronę, lecz częściéj na stronę nowatorów, walka dwóch szkół ciągnęła się aż do roku 1830, — i w każdym niemal liście Morawskiego znajduje się jaki ustęp poświęcony to obronie romantyków, to karceniu ich, jak również nie brak docinków zwolennikom staréj szkoły. Szczególniéj Osiński, żyjący lat wiele okruchami staréj sławy, która z biegiem lat stawała się coraz bardziéj problematyczną, dostawał od niego potężne cięcia, Kajetana Koźmiana, lubo zdań jego nie dzielił, kochał najtkliwszą przyjaźnią i wysoce ważąc dar jego pisarski, ciągle zachęcał do skończenia Ziemiaństwa a nawet często poddawał mu myśli i obrazy, w których całemi garściami rzucał bogactwo swéj wyobraźni. Pomylił się jednak w tém, gdy sobie wyobrażał, że Ziemiaństwo zagłuszy wszystkie płody romantyków. Sama natura tego poematu opisowo-dydaktycznego nie mogła rywalizować z utworami, co tak głęboko wstrząsnęły duszą narodu. Zjawienie się Wallenroda powinno mu było otworzyć oczy i nasunąć wątpliwość, czy malarz trzymający w ręku paletę Georgików i wpatrujący się w rysunek Wirgila pilniéj, niż w przedmiot swój, będzie mógł z prawdą życia i charakterystyczną wiernością oddać wizerunek polskiéj ziemi i jéj rolnictwa. Morawski, wielki czciciel formy, dał się nią złudzić, zapominając, że najpiękniejsze, najmisterniéj zrobione wiersze, mogą być pozbawione wewnętrznego ciepła i tego wyrazu, co zniewala i podbija.




  1. Obóz klasyków. W Krakowie 1866. r. w drukarni „Czasu.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Siemieński.