Posiadacz/Część II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
JAMES JEDZIE SAM OBEJRZEĆ DOM

Ludzie, nie mający styczności z Giełdą Forsytowską, nie mogli mieć wcale pojęcia, jak wielkie poruszenie wywołało obejrzenie domu przez Irenę.
Historja pamiętnego tego wydarzenia, opowiedziana przez Swithina w domu jego brata Tyma, powtórzona została Junie bez najlżejszej chęci wywołania sensacji, bez cienia złośliwości, w najlepszych jedynie zamiarach.
— Jakie straszne słowa, moja droga! Wyobraź sobie! Nie dba o powrócenie cało i zdrowo do domu! — zakończyła ciotka Jula wierne swoje sprawozdanie. — Co mogła mieć przez to na myśli?
Dziwna to była dla młodej dziewczyny opowieść. Słuchała jej, oblana bolesnym rumieńcem i, zerwawszy się nagle po krótkiem pożegnaniu ciotki uściskiem dłoni, wyszła z pokoju.
— Szorstko nieomal! — wyraziła się po jej odejściu ciotka Jula w rozmowie z ciotką Hester.
Jej sposób przyjęcia wiadomości posłużył za kanwę do snucia na tej osnowie dalszych kombinacyj. Jest wyraźnie zgnębiona. Musi więc być coś nie w porządku. Dziwne! Przecież ona i Irena takiemi są przyjaciółkami!
Wszystko to w szczególny sposób zbiegało się z szeptami i wzmiankami, krążącemi od pewnego czasu. Obie stare ciotki przypomniały sobie zdanie sprawy przez Eufemję o bytności młodej pary w teatrze — pana Bosinney’a zastać można zawsze podobno u Soamesów? O, tak, w samej rzeczy! Stale ma tam przebywać! Nic wyraźnego. Jedynie o największej, o najdonioślejszej prowokacji można było mówić otwarcie na Forsytowskiej Giełdzie. Maszyna ta była zbyt precyzyjnie skonstruowana; wystarczała lekka wzmianka, najdrobniejsze wyrażenie żalu czy wątpliwości, aby wprawić w drganie struny zbiorowej duszy rodzinnej — duszy tak współczującej, takiej wrażliwej! Nikt nie chciał przecież krzywdzić kogokolwiek tem wprawieniem jej w drganie. — Nie, nikomu nie śniło się o tem wcale! Wprawiali w ruch struny duszy i języki w najlepszych intencjach, w poczuciu, że każdy członek rodziny stanowi cząstkę zbiorowej duszy rodzinnej, każdy więc narazić ją może jednako na szwank.
Dużo też u podstawy tych ploteczek tkwiło pobudek serdeczności; prowadziły one często do składania wizyt kondolencyjnych, zgodnych z obyczajami towarzyskiemi, mających na celu przynoszenie prawdziwej ulgi nieszczęsnym ofiarom, wymagających umiejętności pocieszania ze strony nietkniętych nieszczęściem, którzy doświadczali przyjemnego czucia, że oto inni cierpią z powodów, które ich osobiście nie dotyczą.
W zasadzie, jedynie popęd do bacznego czuwania na straży wypadków, ten sam więc impuls, pod którego wpływem działa prasa perjodyczna, doprowadził do zetknięcia się Jamesa z panią Septymusową, pani Septymusowej z młodymi Mikołajami, młodych Mikołajów z Bóg wie kim jeszcze i tak dalej. Wielka ta klasa, do jakiej się wznieśli, i teraz trwale należą, wymaga oczywiście pewnej szczerości, bardziej niewątpliwie jednak jeszcze pewnej dozy powściągliwości. Skombinowanie obu tych cnót było gwarancją spoistości ich związku.
Wielu młodszych Forsytów doznawało naturalnie uczucia, otwarcie zresztą wypowiadanego, że nie życzą sobie takiego wtrącania się do ich spraw, tak jednak potężny jest prąd magnetyczny familijnych plotek, że niepodobieństwem okazywało się dla nich samych uniknięcie wtajemniczania się we wszystko, co zachodziło w rodzinie. Czuli, że żadnej niema na to rady.
Jeden z nich, Roger młodszy, zdobył się na heroiczną próbę wyzwolenia młodych Forsytów, otwarcie nazwawszy Tymoteusza, kiedy była o nim mowa, „chytrym lisem“. Śmiały czyn ten obrócił się jednak ostrzem swojem przeciwko niemu samemu. Słowa jego, które doszły, w sposób najoględniejszy do uszu ciotki Juli, zostały powtórzone przez nią zgorszonym tonem pani Rogerowej, skąd już prostą drogą powróciły do Rogera juniora.
Ostatecznie cierpieli tylko sprawcy złych czynów; jak George naprzykład, który dzięki oddawaniu się grze w bilard stracił cały majątek, albo też jak sam Roger młodszy, tak przerażająco bliski złączenia się węzłami małżeńskiemi z dziewczyną, którą, jak szeptano sobie na ucho, poślubił wedle praw natury; albo wreszcie jak Irena, którą uważano, nie mówiąc o tem wyraźnie, za pozostającą w wielkiem niebezpieczeństwie.
Wszystko to było nietylko przyjemne, ale podnoszące ducha. Dopomagało też do miłego spędzania czasu na zebraniach u Tyma w Bayswater Road; do miłego i pożytecznego spędzania tylu godzin, które bez tego minęłyby bezpłodnie i ciężko dla trzech zamieszkałych pod jednym dachem istot. A dom Tyma był przecież jednym z setek podobnych domów w stołecznem mieście Londynie, domów osób neutralnych zpośród warstw zabezpieczonych, jednostek znajdujących się osobiście poza nawiasem walki, zmuszonych więc szukać racji bytu w walkach prowadzonych przez innych.
Gdyby nie ta miła przyprawa plotek familijnych, czuliby się mieszkańcy tego domu wielce osamotnieni. Czyż wszystkie te głuche wieści, opowiadania szeptem, wyrażane nieśmiało wątpliwości i przypuszczenia — nie były dziećmi domu, niemniej drogiemi, aniżeli szczebioczące niemowlęta, których bratu i siostrom zbrakło w ich własnej wędrówce życiowej? Mówienie o tem wszystkiem było równie bliskie ich sercom, jak byłoby posiadanie na własność wszystkich owych dzieci i wnucząt, za któremi tęskniły tkliwe ich dusze. Jakkolwiek bowiem wątpić można, czy tęskniła za niemi tak bardzo dusza Tyma, nie ulega już napewno wątpliwości, że narodziny każdego nowego małego potomka Forsytów wyprowadzały go z równowagi.
Na nic się też nie zdało nazywanie Tyma „chytrym lisem“ przez Rogera juniora, na nic wznoszenie rąk do góry przez Eufemję i wołanie: „O, ta trójka!“, ani też wybuchanie przez nią śmiechem, kończącym się histerycznemi wykrzykiwaniami. Na nic się nie przydały i nie były zbyt wielką grzecznością.
Stan rzeczy, który w tem stadjum mógł wydawać się, w oczach Forsytów zwłaszcza, dziwnym — że nie użyjemy wyrazu „niemożliwy“ — nie był, jeśli uwzględnimy pewne fakty, bynajmniej tak bardzo dziwnym.
Pewne rzeczy uszły mianowicie uwagi.
Przedewszystkiem, wobec bezpiecznej przystani, jaką dawały liczne harmonijne pożycia małżeńskie, zapomniano, że miłość nie jest starannie hodowanym cieplarnianym kwiatem, ale dziką płonką, wyrosłą po burzliwej nocy, zrodzoną w słonecznej godzinie, wykwitłą z przygnanego zdala, na skrzydłach wiatru, nasionka; że jest kwiatem, czy trawką, o dzikiej zawsze barwie i zapachu!
Nadto — jako że fakty i obrazy własnego ich życia nie zgadzały się z pojęciem tego pewnika — nie uznawali naogół Forsytowie, że tam, gdzie wykwita dzika ta płonka, mężczyźni i kobiety są niby owady dokoła jasnego, podobnego do płomienia, kwiatu.
Dużo już czasu upłynęło od eskapady Jolyona juniora. — Zachodziła obawa ponownego utrwalenia się tradycji, że ludzie na ich stanowisku nie przekraczają nigdy granic dozwolonych dla zerwania tego kwiatu; że można liczyć na przejście przez nich tej choroby wieku niedojrzałego, tak samo, jak się przechodzi odrę raz tylko w życiu, poczem zostaje się wolnym od niej do końca dni swoich w bezpiecznej przystani małżeńskiego blotka, traktowanego jako lekarstwo na moralną ową odrę, równie skutecznie ją zwalczające, jak syrop z miodu i masła skuteczny jest przy odrze fizycznej.
Ze wszystkich, do których doszła dziwna ta wiadomość o Bosinney’u i pani Soamesowej, najbardziej dotkniętym był nią James. Oddawna zapomniał już, jak skakał na czterech łapkach dokoła Emilji jako chudy i blady młodzieniec z zarysem kasztanowatego wąsika w okresie starania się o nią. Oddawna zatarł się w jego pamięci obraz małego domku na krańcach Mayfair, w którym spędził pierwsze lata małżeńskiego swojego pożycia, a raczej zatarły się w jego pamięci te pierwsze lata, a nie mały domek, żaden Forsyt bowiem nie zapomina o najmniejszym nawet domu — co się zaś specjalnie tyczy danego, sprzedał go James w następstwie z czystym zyskiem czterechset funtów.
Oddawna zapomniał o tych dniach z ich nadziejami, obawami i wątpliwościami co do przezorności kroku, jakim było to małżeństwo (Emilja, jakkolwiek bardzo ładna, nie posiadała prócz urody absolutnie nic, a jego własny zarobek w owej dobie nie wynosił więcej niż tysiąc funtów), zapomniał o niepojętym, nieodpartym uroku, jaki pociągał go ku niej do tego stopnia, że czuł, iż żyć nie potrafi bez tej jasnowłosej dziewczyny z gładziutko uczesaną kształtną główką, z białemi ramionami, przezierającemi przez ściśle oblegającą jej kształty materję stanika, z szczupłą figurką, uwięzioną wedle ówczesnej mody w potężnych rozmiarów klatce krynoliny.
James przeszedł przez ogień, przeszedł jednak również przez wodę lat, gaszącą ogień młodości; przeszedł przez najsmutniejsze ze wszystkich możliwych przeżyć — przez zapomnienie uczuć i wrażeń, jakich się doświadcza, kochając.
Zapomniał o tem wszystkiem! Zapomniał od tak dawna, że zapomniał, czy wogóle kiedykolwiek o tem pamiętał.
A teraz doszły go te słuchy, słuchy o żonie jego syna; bardzo niewyraźne, niby mglisty, zaledwie dostrzegalny cień, prześlizgujący się poprzez namacalne, wyraźne pozory rzeczy, nierealny, niepojęty jak widmo, tak samo jednak jak widmo, siejący dokoła niewytłumaczony strach.
Usiłował uświadomić sobie jasno właściwe znaczenie tych słuchów, tak samo jednak trudno mu było to uskutecznić, jak wyobrazić sobie samego siebie jako ofiarę jednej z owych tragedyj, o jakich czytywał w prasie codziennej. Nie był w stanie. Nie, nie może to mieć żadnego znaczenia. Głupie brednie i nic więcej. Irena nie żyje z Soamesem tak dobrze, jak powinnaby, ale jest kochanem, dobrem stworzeniem; tak, kochanem, dobrem stworzeniem!
Jak wcale nie małoznaczna większość mężczyzn, gardził i James zajmującemi ploteczkami, często powtarzał, oblizując przytem smakowicie wargi.
— Tak, tak, ona i młody Deson; podobno są oboje razem w Monte Carlo!
Nigdy wszelako nie uderzyło go właściwe znaczenie podobnych spraw — ich przeszłości, ich stanu obecnego czy też ich przyszłości. Co się pod niemi istotnie kryje, jakie męki i porywy złożyły się na ich wytworzenie, jaka, działająca powolnie, a mimo to zwyciężająca wszystko potęga kieruje zaledwie dostrzegalnie z poza faktów losami swoich ofiar — wszystko to nie dochodziło do jego świadomości, ujmującej jedynie nagie fakty, z zabarwieniem czasem plugawem, naogół okraszone miłym pieprzykiem. Nie miał zwyczaju ani potępiania, ani chwalenia, wyciągania wniosków czy uogólniania podobnych wypadków; poprostu słuchał z zaciekawieniem i powtarzał, co słyszał, znajdując takie same w tem upodobanie, jak w raczeniu się przed posiłkiem kieliszkiem sherry czy wódki.
Teraz jednakże, kiedy coś podobnego — raczej głuche o tem wieści, napomknienia bodaj — dotyczyły jego samego osobiście, dostrzegał je jak przez mgłę jeno, a mimo to wypełniały mu one usta przykrym, tłoczącym, zapierającym nieledwie dech smakiem.
Skandal! Możliwość skandalu!
Jedynie powtarzanie wyrazu tego samemu sobie umożliwiało mu ześrodkowanie na nim uwagi, mieszczenie go w ramach swojego myślenia. Zatarły się w jego pamięci uczucia i wrażenia, bez których niepodobna było zrozumieć powolnego budzenia się, fatalizmu i całej głębi znaczenia podobnych spraw; nie był wprost w stanie pojąć, że mogą istnieć ludzie, ważący się na podobne ryzyko jedynie pod wpływem miłości.
Dzikiem i śmiesznem wydawałoby mu się samo przypuszczenie, aby zpośród wszystkich jego znajomych, udających się codziennie, przez rok cały, do City i załatwiających tam swoje interesy, bez względu na ich rodzaj, a w chwilach wolnych od zajęć zawodowych kupujących akcje, czy domy, zjadających obiady i bawiących się, jak słyszał, w rozmaite gry, mógł znaleźć się ktokolwiek, ważący się na podobne ryzyko dla czegoś podobnie nieuchwytnego, istniejącego w wyobraźni jedynie, jak miłość.
Miłość! Wydawało mu się, istotnie, że słyszał o niej, i maksymy takie, jak: „Młody mężczyzna i młoda kobieta nie powinni być pozostawiani pospołu“ wyżłobione były w jego mózgu tak samo, jak utrwalone są na mapie równoleżniki szerokości geograficznej (Forsytowie, o ile idzie o „murowane“ fakty, szczególnie lubują się w realistycznem ich ujmowaniu). Co się wszelako tyczy wszystkiego innego — zdolny był jedynie do uświadamiania ich sobie pod kątem „skandalu“.
Ale nie! To nieprawda! Nie może to być prawdą! Nie obawia się — Irena jest w samej rzeczy kochanem, dobrem stworzeniem! Myśl ta jednak wbiła mu się ćwiekiem w mózgownicę. James należał do natur nerwowych, niezdolnych pozbyć się raz powziętej myśli, dręczonych przewidywaniami i niepewnością. Pod wpływem obawy, że może wymknąć się z pod jego uwagi coś, co do czego mógłby się upewnić, postąpiwszy inaczej, fizycznie był niezdolny do powzięcia decyzji, dopóki nie zyskiwał absolutnej pewności, że, nie decydując się na dany krok, ucierpi na tem.
W życiu zachodzą jednakże liczne wypadki, kiedy powzięcie stanowczej decyzji nie jest zależne od nas samych. Był to właśnie jeden z takich wypadków.
Co mógł zrobić? Pomówić o tem z Soamesem? Pogorszyłoby to jedynie stan rzeczy. A zresztą, cała ta gadanina, to wierutne bajki!... Pewien jest tego!
A wszystkiemu temu winien nieszczęsny dom. Nie podobał mu się cały ten pomysł od początku. Po kiego licha zachciało się Soamesowi przenosić na wieś? A jeśli już chciał koniecznie wydać moc pieniędzy na budowanie domu dla siebie, czy nie właściwiej było zwrócić się do pierwszorzędnego, uznanego architekta, zamiast do tego smyka Bosinney’a, o którym nikt nigdy nic nie słyszał? Przepowiadał zgóry, że taki będzie wynik. A teraz dochodzą go wieści, że wydatki na budowę domu znacznie przekroczyły preliminowany kosztorys.
Fakt ten, bardziej niż wszystko inne, unaoczniał Jamesowi właściwe niebezpieczeństwo sytuacji. Tak bywa zawsze z tymi chłystkami „artystami“; człowiek rozsądny nie powinien wdawać się z nimi. Ostrzegał w swoim czasie i Irenę także! I oto do czego doprowadził nieopatrzny krok!
Nagle olśniła Jamesa myśl, że powinien pojechać i przekonać się sam. Wpośród całej tej mgły niepewności, jaka przysłaniała Jamesową zdolność myślenia, postanowienie obejrzenia samemu domu sprawiło mu niewytłumaczone uczucie zadowolenia. Może uradowała go wprost możność uczynienia czegoś — a może sam fakt, że ma w perspektywie oglądanie domu — w każdym razie niewątpliwej doznał ulgi.
Czuł, że dokładne przyjrzenie się budowie, wzniesionej z wapna i cegieł, z drzewa i kamienia, zaprojektowanej i wykonanej przez człowieka, którego kazano mu mieć w podejrzeniu, umożliwi mu zapuszczenie wzroku w samo dno słuchów, krążących o Irenie.
Nie powiedziawszy tedy ani słowa nikomu, wsiadł do dorożki i kazał się zawieść na stację, aby udać się koleją do Robin Hill, skąd — ile że stałym w tej okolicy zwyczajem, nie było tu żadnego wehikułu — zmuszony był pójść na miejsce piechotą.
Powoli zaczął piąć się pod górę, z wysiłkiem zginając kanciate kolana i pochylając przygarbione plecy, patrząc uważnie przed siebie, a mimo to wyglądając dostojnie w wysokim swoim kapeluszu i surducie, utrzymywanym czujnem staraniem Emilji w stanie nieposzlakowanej czystości i nieskazitelnego porządku. Właściwie nie ona osobiście o to się starała — ludzie wyższej kondycji nie czynią podobnych rzeczy osobiście — ale pilnowała, aby lokaj należycie dbał o to.
Trzy razy musiał dopytywać się o drogę; ilekroć dawano mu odnośne informacje, powtarzał je, kazał informującemu go powtarzać dawane wskazówki, potem powtarzał je powtórnie, jako że był z natury rozmowny, a zresztą, niemożna być nigdy dostatecznie przezornym w nieznajomej okolicy.
Powtarzał też każdemu zosobna, że szuka świeżo budującego się domu; uspokoił się jednak wówczas dopiero, kiedy wskazano mu przeświecający poprzez drzewa dach, i kiedy mógł się tem samem naocznie przekonać, że nie idzie w fałszywym zupełnie kierunku.
Ciężkie niebo zdawało się zwisać nad światem szarą białością tynkowanej wapnem powały. W powietrzu nie było żadnego poruszenia, ani zwykłej świeżości. W podobny dzień nawet angielski rzemieślnik nie myśli wysilać się w pracy ponad obowiązującą go normę, porusza się też ospale, nie bawiąc się nawet w zwykle gawędy, dające tak miłe pokrzepienie i ulgę wpośród trudu.
Poprzez pomieszczenia niewykończonego domu snuły się zwolna postacie mężczyzn z zakasanemi rękawami koszuli, rozlegały się odgłosy pracy — rytmicznych uderzeń młotków, tarcia metalu, piłowania drzewa, skrzypienia ciągnionych po deskach taczek; od czasu do czasu pies majstra mularskiego, uwiązany na sznurku do dębowej belki, skowyczał żałośnie, przypominając skowytem tym syczenie gotującej się w kociołku wody.
Świeżo wstawione szyby okienne, zasmarowane każde zosobna białą mazią wapna wpośrodku, szczerzyły na Jamesa zmatowane, martwe swoje ślepia, niby stary, ociemniały pies niewidzące gały swoich oczu.
Skłócony chór odgłosów budowania rozlegał się donośnie, a razem niewesoło, pod biało-szarą kopułą nieba. Zamilkły, natomiast, zupełnie drozdy, polujące na robaki w świeżo zoranej ziemi.
James skierował się pośród nastroszonych kup piasku wydeptaną przez nie ścieżką i stanął naprzeciwko wrót wejściowych. Tutaj zatrzymał się wreszcie i podniósł oczy. Niewiele było do oglądania z tego miejsca, wszystko wszakże, co można było zobaczyć, ogarnął okiem od pierwszego spojrzenia; mimo to pozostał, zatopiony w kontemplacji, przez długą chwilę i niebu jednemu tylko mogło być wiadomo, o czem przez ten czas myślał.
Wyblakłe, niebieskie jego oczy, pod strzępiastemi siwemi krzakami brwi, nie poruszyły się; długa górna warga szerokich jego ust, okolonych pięknemi białemi wąsami, drgnęła parokrotnie — łatwo było rozpoznać z pełnego niepokoju, posępnego ich wyrazu, po kim Soames odziedziczył chmurę głębokiej troski, zasępiającą często jego oblicze. W tej chwili sprawiał ojciec jego wrażenie człowieka, mówiącego sobie: — Nic nie rozumiem, życie ciężkiem jest zadaniem.
W takim nastroju zastał go Bosinney.
James oderwał oczy od Bóg wie jakiego gniazda ptasiego, wypatrywanego przez niego wgórze i utkwił je w twarzy Bosinney’a, na której malowało się coś niby pogardliwa drwina.
— Jak się pan ma, panie Forsyte!... Proszę, przyjdź pan obejrzeć dom.
Po to właśnie, jak nam wiadomo, przybył tu James, odpowiednio też skonfundowało go zaproszenie architekta. Wyciągnął jednak do niego rękę i rzekł:
— Jak się pan ma? — nie patrząc już teraz na Bosinney’a, który z ironicznym uśmiechem wskazał mu drogę.
James wyczuł w tej uprzejmości coś podejrzanego.
— Chciałbym przedewszystkiem obejść dom z zewnątrz — rzekł — i przyjrzeć się co już zrobione.
Kamienny taras okalał dom od strony południowo — wschodniej i południowo-zachodniej, granicząc ukośną linją z szmatem zoranej ziemi, przygotowanej do odarniowania. Przez ten taras poszedł teraz James za przewodem Bosinney’a.
— Co to wszystko kosztowało? — zapytał, widząc, że taras ciągnie się dalej jeszcze poza węgieł domu.
— A jak się panu zdaje? — zainteresował się Bosinney.
— Skądże miałbym wiedzieć? — zapytał spłoszony nieco tem pytaniem James. — Myślę, że z jakie dwie albo trzy setki.
— Zgadł pan co do joty.
James spojrzał na architekta badawczo, spotkawszy się jednak z niewinnym napozór wyrazem jego twarzy, przypisał otrzymaną odpowiedź własnemu niedosłyszeniu.
Znalazłszy się przy wejściu do ogrodu, przystanął, aby podziwiać widok.
— Należałoby to ściąć — rzekł, wskazując na wielki dąb.
— Tak pan sądzi? Uważa pan, że przez to drzewo nie ma pan za swoje pieniądze dostatecznego widoku?
I znów zerknął na niego James podejrzliwie — dziwny ma ten młody człowiek sposób wyrażania się!
— Nie wiem o co panu idzie — rzekł — ani na co panu tutaj potrzebne to drzewo?
— Jutro zostanie ono ścięte — rzekł Bosinney.
Słowa te przeraziły Jamesa.
— O — zawołał. — Nie chcę, aby pan utrzymywał, że to ja kazałem je ściąć! Nic mnie to nie obchodzi!
— Nie obchodzi pana?
— Dlaczego miałoby mnie obchodzić? — powtórzył James zaniepokojony. — Nie mam z tem nic wspólnego! Cokolwiek pan zrobi, zrobione będzie na własną pańską odpowiedzialność.
— Pozwoli mi pan jednak powołać się na pana?
James przeraził się na dobre.
— Nie wiem, poco miałby się pan powoływać na mnie — burknął. — Najlepiej będzie, jak pan da wogóle spokój temu drzewu. To przecież nie pański dąb!
Wyjął jedwabną chusteczkę i otarł nią czoło. Weszli razem do domu. Wewnętrzny dziedziniec zaimponował Jamesowi niemniej niż Swithinowi.
— Musiał pan wydać na tę sztukę djabelną moc pieniędzy — rzekł, napatrzywszy się przez dłuższy czas na kolumny i krużganek. — Ile naprzykład kosztowały te kolumny?
— Nie mógłbym dokładnie objaśnić pana z pamięci — odparł Bosinney z rozmysłem — wiem tylko, że istotnie djabelnie dużo.
— Można było się tego domyśleć — rzekł. — Co do mnie — zaczął — uważałbym, że... — Urwał nagle, spotkawszy się z rzuconem mu przez architekta spojrzeniem. Od tej chwili, ilekroć uderzyło go coś, o czego cenie pragnął się dowiedzieć, opanowywał swoją ciekawość i powstrzymywał się od wszelkich pytań.
Bosinney postanowił, jak się zdawało, zaprezentować mu dom z wszelkiemi szczegółami i gdyby James nie należał do ludzi, umiejących dobrze zakarbować sobie w pamięci każdy drobiazg na pierwszy rzut oka nań, byłby napewno został oprowadzony po całym domu po raz drugi. Architekt zdawał się wyczekiwać z taką skwapliwością na zadawanie sobie pytań, że James uważał tembardziej za właściwe mieć się mocno na baczności. Wysiłek przy oglądaniu domu zaczął mu już porządnie ciążyć, jakkolwiek bowiem był z natury bardzo sprężysty i sprawny, zwłaszcza na człowieka jego budowy i wzrostu, pamiętać wszelako należy, że ukończył już siedemdziesiąt pięć lat.
Coraz bardziej też zaczął upadać na duchu; obejrzenie domu nie zbliżyło go ani o włos do pożądanego celu, nie dało mu wiadomości, jakich, w sposób mglisty nieco, spodziewał się. Jedynym wynikiem oględzin domu było wzmożenie jego niechęci i nieufności do młodego człowieka, który gnębił go swoją uprzejmością i w którego całem zachowaniu zmuszony był dopatrywać się wyraźnych drwin.
Chłopak okazał się sprytniejszym niż przypuszczał i przystojniejszym niż sobie wyobrażał. Miał wygląd, mówiący „gwiżdżę na wszystko!“ niepodobający się więc Jamesowi, który najbardziej nie znosił u ludzi żyłki ryzykanckiej. Raził go też dziwny uśmiech chłopaka, ukazujący się na jego ustach w momentach najbardziej niespodziewanych; szczególne także miał oczy. Przypominał — jak wyraził się w następstwie James — głodnego kota. Określenie to, użyte przez Jamesa w rozmowie, jaką miał na ten temat z Emilją, najbardziej odpowiadało doprowadzającej do rozpaczy, aksamitnej miękkości przy wyraźnie drwiącej minie, jaka najwybitniej cechowała taktykę Bosinney’a.
Wreszcie, obejrzawszy wszystko co było do obejrzenia, wyszedł temi samemi drzwiami, któremi wszedł, i teraz, czując, że traci daremnie czas, siły i pieniądze, zdobył się na odwagę iście Forsytowską i, spojrzawszy Bosinneyowi bystro w oczy, rzekł:
— Słyszę, że często widuje pan moją synowę. Co też ona mówi o domu? Nie widziała go jeszcze, przypuszczam?
Powiedział to, wiedząc dobrze o odwiedzinach Ireny na budowli — nie dlatego, rozumie się, aby miało wiązać się z temi odwiedzinami coś szczególnego, poza dziwnem, wypowiedzianem przez nią, zdaniem o „niedbaniu czy dostanie się do domu“ oraz sposobem, w jaki Juna przyjęła wiadomość o wizycie.
Postawieniem w tej formie pytania Bosinney’owi miał na celu danie mu możności wypowiedzenia się, jak tłumaczył się w następstwie przed sobą samym.
Nagabnięty bezpośrednio młody architekt przez długą chwilę nie odpowiadał, nie odrywając oczu od twarzy Jamesa, w którą wlepił je z dokuczliwą uporczywością.
— Widziała dom, nie mógłbym jednak powiedzieć panu, jakiego jest o nim mniemania.
Zaskoczony i podrażniony tą odpowiedzią James, nie mógł jednak, nie sprzeniewierzając się własnej naturze, odstąpić od wszczętego tematu.
— O — rzekł — widziała? Przywiózł ją Soames zapewnie?
— Nie! — odparł Bosinney z uśmiechem.
— Jakto?... Przyjechała sama?
— O, nie!
— W takim razie kto ją przywiózł?
— Nie wiem doprawdy, czy mam prawo wyjawić to panu.
Odpowiedź ta wydała się zupełnie niezrozumiałą dla Jamesa, który wiedział, że przywiózł ją Swithin.
— Jakto? — wybąknął — wie pan, że... — zaczął, urwał jednak nagle, czując, że wkracza na śliski dla siebie grunt.
— Ha, jeśli pan uważa — dodał po chwili — że nie powinien pan zdradzać, z kim przyjechała, musi pan widocznie mieć swoje powody. Nikt zresztą nic mi nie mówił.
Ku zdziwieniu jego wszelako zadał mu Bosinney pytanie:
— Ale, ale, nie mógłby mi pan powiedzieć, czy wielu jeszcze członków pańskiej rodziny wybiera się tutaj? Chciałbym być na miejscu podczas ich odwiedzin.
— Czy wielu jeszcze członków? — powtórzył James oszołomiony. — A któż więcej mógłby przyjechać? Nie wiem o nikim takim. Żegnam pana.
Nie odrywając oczu od ziemi, w którą były utkwione, wyciągnął rękę, dotknął nią dłoni Bosinney’a i wziąwszy swój parasol, trzymany jak zawsze tuż ponad jedwabiem pokrycia, odszedł przez taras, tak samo jak przyszedł.
Zanim skręcił za węglem, odwrócił się i ujrzał Bosinney’a, który śledził go wzrokiem, „przekradającego się chyłkiem pod murem, jak wielkie kocisko“ — pomyślał. Nie odpowiedział też ukłonem na podniesienie kapelusza przez młodego architekta.
Wydostawszy się na drogę, skąd nie mógł już być widzialny, bardziej jeszcze zwolnił kroku. Bardzo powoli, niżej jeszcze przygarbiony ku ziemi, aniżeli kiedy szedł w tamtą stronę, chudy, wysoki, głodny i zniechęcony wracał na stację.
„Pirat“, obserwujący starego człowieka, powracającego w takiem zgnębieniu, żałował może swojego zachowania się względem niego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.