Potworna matka/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Potworna matka |
Podtytuł | Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki |
Wydawca | "Prasa Powieściowa" |
Data wyd. | 1938 |
Druk | "Monolit" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bossue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Julia Tordier otworzyła usta, jakby chciała przerwać.
Włosko nie dał jej na to czasu.
— Trochę cierpliwości, kochana pani — rzekł. — Powtarzam, że to nie potrwa długo.
I ciągnął dalej:
— Mówiłem więc sobie: Czy — kiedy mi brak wszystkiego, co potrzebne, — czy wśród tych milionerów wyrzucających pieniądze za okno, nie znajdzie się kto, co by mi dał do rozporządzenia pięćdziesiąt tysięcy franków? Ja z pięćdziesięcioma tysiącami franków poruszę świat cały, bo trzeba wiedzieć kochanej pani, że jestem obdarzony inteligencją nie pospolitą, sumieniem bardzo elastycznym, i przysiągłem sobie, że dojdę do celu wszelkimi sposoby.
Otóż pewnego dnia, przeniknięty myślą, że, jeśli dla, podniesienia świata, potrzeba było Archimedesowi dźwigni to mnie potrzeba kapitału. Dla spróbowania szczęścia, udałem się do pałacu jednego z milionerów, nie bez trudności zdołałem się z nim zobaczyć...
— I prosiłeś go pan o pięćdziesiąt tysięcy franków? — zawołała Garbuska, której ciekawość zaczęło podniecać to opowiadanie.
— Tak.
— A on panu odmówił?
— Jak najzupełniej.
— Musiało to się panu wydać naturalnym...
— To mnie oburzyło... ale powiedziałem sobie, żem się może źle zabrał do tego, i że innym razem będę może szczęśliwszym.
— I ponowiłeś pan próbę?
— Tak.
— Udało się panu?
— Wyrzucono mnie za drzwi.
— Wtedy już się pan zniechęciłeś?
— Bynajmniej... Ja jestem przesądny... wierzę w cyfrę trzy... i mam mocne przekonanie, że moja trzecia próba uwieńczona zostanie zupełnym powodzeniem.
— A u kogo pan zamierzasz tę próbę przedsięwziąć?
— Czynię to w tej chwili, kochana pani, u pani...
Garbuska podskoczyła na krześle, jak gdyby nią wstrząsnęła iskra elektryczna.
— U mnie! — jęknęła.
— Tak — odparł Włosko, kłaniając się — a przeczucie mówi mi, że ty razem mi się powiedzie.
— Pan chcesz mnie prosić o pożyczenie pięćdziesięciu tysięcy franków?
— Nie chodzi tu o pożyczkę...
— A o cóż?
— Chodzi o darowiznę...
— Ja miałabym panu dać pięćdziesiąt tysięcy franków, ja?...
— Nie chodzi tu o pięćdziesiąt tysięcy franków, ale o sumę znacznie większą...
Wdowa po Jakóbie Tordier zaczęła się śmiać, wprawdzie śmiechem nieco przymuszonym.
— Ta mistyfikacja jest śmieszną — rzekła — byleby nie przeciągnęła się za długo...
— Nie wiem, w czym kochana pani widzi tu mistyfikację... Ja mam do czynienia z kobietą zupełnie poważną, wiem o tym dobrze, a pani ma przed sobą człowieka również poważnego.
— Ależ pan jesteś wariatem!
— O, co nie, to nie, kochana pani.
— Skończmy już raz z tym.
— Ja dopiero co zacząłem... Pani jesteś bogatą, bardzo bogatą... Ma pani tylko jedną córkę... zresztą bardzo ładną... Majątek, jaki pani posiada, pozwoli ją wyposażyć hojnie i żyć następnie z dochodów. Wielce ci się poszczęściło, ponieważ jesteś panią tutaj, w tym domu, doktórego weszłaś, jako służąca... Ja chcę otóż, ażebyś mi pani użyczyła trochę swego szczęścia... O, ja wiem, że mi pani przyniesie szczęście.
Garbuska znów bać się zaczęła, słysząc, co mówi ten człowiek, którego nie znała, a który ją tak dobrze znał.
Jednakże postanowiła zataić to, czego doświadczała.
— O, tego już dosyć! — wyrzekła. — Pan mnie brał za bogatą i wyobrażał sobie, że ja będę mu mogła przyjść z pomocą w jakimś przedsięwzięciu. Omylił się pan. Ja rozporządzam zaledwie bardzo drobnymi rzeczami... bagatelą.
— Bagatelą! — zawołał Józef Włosko szyderczo. — I pani milion nazywa bagatelą.
— Milion!... To fałsz! Kłamstwo!
— Kochana pani, ja mówię zawsze to tylko, czego jestem pewien.
Julia Tordier zmarszczyła brwi.
Zaczęła grubo sobie wyrzucać nieostrożność.
Nie powinna była wpuścić do siebie tego człowieka.
Ale Włosko ciągnął dalej:
— I to więcej niż milion, kochana pani, na co się składają następujące przedsiębiorstwa pani.
I tu wyliczył wszystkie przedsiębiorstwa.
Julia Tordier zdumiona patrzyła na Józefa Włosko ze zgrozą.
Przyjaciel Prospera mówił dalej:
— Dodajmy do tego, kochana pani to, co to jeszcze pozostało do odebrania za sprzedaż fabryki Jerzemu Troublet, a wszystko to wyniesie przeszło półtora miliona.
— O, któż pan jesteś? — zapytała Garbuska, a przestrach jej był łatwiejszym do zrozumienia, aniżeli do opisania.
— Człowiekiem, którego przez całe życie prześladował pech, jak to miałem zaszczyt powiedzieć przed chwilą... Człowiekiem, który jest przekonany, że teraz, przy pomocy pani, to się zmieni, — że pani mi przyniesie szczęście.
— Ależ to szaleństwo!
— Pozwól pani, że będę sądził inaczej.
— Wreszcie dlaczego mi pan prawi te banialuki. Przypuśćmy nawet, że mój majątek dosięga tej cyfry, jaką mi pan stawiasz, czyż mnie pan masz za tak głupią, ażebym pierwszemu lepszemu, człowiekowi nieznajomemu, a za tym nic mnie nie obchodzącemu, rzucała część tego majątku... No, przecież w to pan nie wierzysz!
— I owszem, bez wątpienia, a za chwilę sama pani podzieli moje przekonanie.
Garbuska ruchem zaprotestowała energicznie.
— Zobaczy pani, zobaczy — podchwycił Józef Włosko. — Przede wszystkim winienem pani wyjawić moje życzenia... jeszcze bardzo skromne... W oko mi wpadło jedno przedsiębiorstwo przy ulicy Verrerie i drugie także przy ulicy Monturwal i Bontoi, otóż pragnę je otrzymać od pani. Mam nadzieję, że dorobię się na nich majątku a jeżeli pani chce, możemy tak, odrazu, sporządzić akt, na którym pani przyzna, że mi sprzedała te przedsiębiorstwa i otrzymała za nie pieniądze. Doda się, że ja mam je objąć niezwłocznie. Widzi pani, jak łatwą jest rzeczą uszczęśliwić kogoś, czyniąc poświęcenie, którego się nawet nie spostrzeże.
— Ten głupi żart za długo już trwa, mój panie! — zawołała Julia Tordier, czerwona ze złości. — Proszę już raz skończyć i odejść.
— Więc pani odmawia mej prośbie? — zapytał Włosko drwiąco.
— Nie chcę nawet odpowiadać na tak głupie pytanie.
— To pani ostatnie słowo?
— Moje ostatnie słowo jest takie: Wynoś się pan stąd!...
— Jeszcze chwileczkę... Bo jeszcze mam coś do powiedzenia.
— Nic nie będę słuchała...
— E, posłucha, pani, a nawet sądzę, że to opowiadanie cię zajmie. Chodzi tu o małą przechadzkę, którą odbywałem na ulicy Sainte-Croixde-la-Bretanerie w nocy z dnia 24-go na 25-go tego miesiąca, między godziną pierwszą a trzecią zrana.
Wdowa po Jakubie Tordier z czerwonej stała się bladą.
Przed chwilą wstała, teraz musiała się oprzeć o poręcz krzesła.
Oczy jej błędne napotkały wzrok Józefa Włosko i nie mogły znieść jego blasku.
Dawny dependent podchwycił tonem gryzącym:
— Wychodziłem z domu, gdzie pewna dama obdarzać mnie raczyła swymi względami, i prawie przed bramą owego domu podniosłem z chodnika przedmiot pewien, który do pani należy, a pani go zgrubiłaś.
— Przedmiot... — wyjąkała Garbuska, ledwie dysząc.
— Oto ten przedmiot — dodał Włosko wyjmując z kieszeni mały i wąski pakunek, który przed wyjściem od siebie wyjął z biurka.
I, rozwijając papier, wydobył na wierzch nóż kuchenny, którym ohydna istota zamordowała doktora Reynier.
— Ten nóż — rzekł, wskazując na rodzaj rdzy czerwonej na ostrzu — nie może pani zaprzeczyć, ażeby nie należał do pani, bo na rączce jest wyryte nazwisko Tordier wszystkimi literami. Otóż za przedsiębiorstwo przy ulicy Verrerie zapłacę pani zwrotem tego noża... moim zdaniem, będzie to bardzo wspaniała zapłata, ponieważ to ponure cacko, gdyby zostało oddane prokuratorowi, mogłoby sprowadzić dla pani wiele kłopotów.
Garbuska rzucała dokoła siebie przerażone spojrzenie.
Szukała, jakim sposobem mogłaby zgnieść Józefa Włosko.
Czuła się zgubioną i, ażeby się go pozbyć, byłaby go bez wahania zabiła, jak zabiła doktora.
Nie znajdując nic, musiała bronić się śmiałością i przynajmniej zyskać na czasie.
— I to wszystko? — spytała.
— Wszystko.
— Cóż znaczy ta historia z nożem, której ani słowa nie rozumiem.
Włosko zaczął się śmiać.
— O, może się pani pochwalić pewnością siebie. Chce pani zaprzeczać?
— Czego?
— Że w nocy z 24-go na 25-go. przy ulicy Saint-Cro-ixre-la-Bretonerie, zamordowała pani doktora Reynier.
— Ja?
— Tak, kochana pani.
— Jesteś pan jeszcze bardziej szalony!
— Nie zmuszaj mnie pani, ażebym to dowiódł w sądzie.
— Śmiać się będę z takiego oskarżenia?
— Tak pani myśli?
— Ażeby popełnić zbrodnię, trzeba jakiejś pobudki... A ja jakiż miałabym powód zabijać doktora mego męża?
— Powód? Zaraz, go pani wyjawię — odparł Włosko tonem ostrym. — Doktór ocalić chciał zacnego Tordiera, którego śmierci wyczekiwała pani z nieierpliwością.
Wyszedłszy od posłańca targowego Castagnoila, doktór wstąpił do pani, ażeby się przekonać, czy lekarstwo, jakie zapisał zrana, było dane choremu. Tordier już nie żył, kiedy doktór przyszedł, i doktór poznał, że pani, nie dawaniem lekarstwa, zamordowała męża. Honor i obowiązek zawodowy wymagały, ażeby uprzedził sąd, zagroził więc pani, że to uczyni, a pani, chcąc uniknąć oskarżenia, zabiła go.
Oto pobudka zbrodni, kochana pani!