Potworna matka/Część pierwsza/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Złowrogie światło zajaśniało, ale i natychmiast zagasło w źrenicach Garbuski, która wzięła lampę i poszła za doktorem.
— Pan tego nie uczynisz, coś powiedział — powtórzyła w chwili, gdy tenże dochodził do drzwi przedpokoju.
— Uczynię to! — powtórzył, otwierając drzwi.
— Nawet gdybym pana błagała na klęczkach?
— Błagania byłyby bezużyteczne...
— Jesteś pan bez litości.
— Nie ma litości dla morderców... A pani czyś miała litość dla męża... Każdy niech ma na co zasłużył...
I doktór zeszedł z pierwszych stopni schodów.
Julia Tordier, pojmując, że nic w świecie nie mogłoby powstrzymać i zmienić jego postanowienia, pobiegła do jadalnego pokoju.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co było przesadą w groźbie doktora, gdyż fakt niezastosowania się do przepisów recepty nie mógł przecież ustanowić w sposób prawny zbrodni, Garbuska jakby oszalała, albo była w przystępie gwałtownego obłędu i bełkotała zdania urywane.
— Sędzia śledczy... aresztowanie... sąd przysięgłych... Wszystko byłoby dla mnie stracone... Prosper Rivet... mój majątek... Nie! nie... on nie będzie mówił... on nie powie...
Garbuska pochwyciła nóż kuchenny długi i ostry, leżący na stole, a przed godziną użyty do krajania chleba i zimnego mięsa.
Uchwyciła za ten nóż, i z oczyma błędnymi, wybiegła na schody.
Okropna myśl powstała w jej mózgu.
Przybywszy do sionki, usłyszała kroki doktora, rozlegające się w korytarzu, prowadzącym do furtki wyjściowej.
Julia Tordier, nie zamknąwszy za sobą drzwi, zaczęła schodzić ze schodów.
Instynktownie powiedziała sobie, iż byłoby dobrze za kilka chwil znów powrócić po cichu.
Słabe trzaśnięcie dało się słyszeć.
To furtka od ulicy zamknęła się.
Doktór był już poza domem.
Garbuska, ześlizgnąwszy się po poręczy ze zwinnością gadu, przebiegła schody nadzwyczaj szybko.
Otworzyła furtkę po cichu i sama już stanęła na ulicy.
Doktór Reynier uszedł zaledwie dziesięć do dwunastu kroków.
Niebo było czarne, jak atrament. Wiatr dął gwałtownie, tu i ówdzie spadały dachówki, okiennice, źle umocowane, biły o ramy okien.
Od czasu do czasu migotały błyskawice, a grzmoty następowały jedne po drugich.
Doktór szedł bliżej domów, ażeby uchronić się jak najbardziej od wiatru, a zwłaszcza uniknąć coraz częściej spadających dachówek.
Wpół do pierwszej wybiło na zegarze. Kawiarnie i restauracje w tej dzielnicy były pozamykane, przechodni prawie nie było, czasem tylko przemknęła dorożka, lub powóz, których woźnica zacinał konie i pędził, uciekając przed nawałnicą.
Pan Reynier szedł powoli, z głową spuszczoną, nieco zgarbiony.
Julia, zaciskając nóż w palcach, postępowała w cieniu, z rozwianymi przez wiatr włosami.
Oboje, jeden za drugim, przebyli ulicę Anbry, następnie bulwar Sewastopolski, weszli na ulicę Neuve-Saint-Martin, po czym doktór zawrócił na ulicę Sainte-Croix de la Bretonnerie.
Grube krople deszczu poczęły padać.
Nie było już czasu do stracenia.
Dwadzieścia kroków jeszcze i pan Reynier, wszedłszy do swego mieszkania, byłby wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Garbuska skoczyła, jak pantera, i znalazła się tak blisko od doktora, że prawie się o niego otarła.
Na ten odgłos obrócił się i przy drżącym blasku latarni gazowej zobaczył istotę bezkształtną, postać prawie fantastyczną, która się nań zamierzyła.
Zanim zdążył cofnąć się lub krzyknąć o ratunek, ręka uzbrojona Julii Tordier opadła, i nóż, który trzymała nędznica, zagłębił się aż po rękojeść w piersiach doktora.
Głuchy jęk wydarł się z jego ust.
Padł jak masa bezwładna na bruk i już się nie poruszył.
Julia Tordier, wyrwawszy nóż z głębokiej rany, z któręj krew trysnęła, cofnęła się krok w tył, rzuciła dokoła przestraszone spojrzenie mordercy, który popełnił zbrodnię, i nie mogła stłumić okrzyku przerażenia na widok cienia, cienia jakiejś postaci, która nagle, niedaleko od niej, zamajaczyła przy bramie.
W tejże chwili zdawało się jej, że czuje już na szyi tasak gilotyny!
Uciekła, a przestrach dodał jej jakby skrzydeł, gdyż bardzo prędko dostała się na róg Neuve-Saint-Martin.
Niespodziewany widz okropnej sceny przybył do ciała, leżącego w błocie, i nachylił nad nim.
— Człowiek zamordowany! — rzekł, widząc, kałużę krwi. — Mordercą uciekającym jest kobieta... Widzę ją jeszcze... Będę wiedział, kto ona jest.
I z zadziwiającą szybkością rzucił się w ślady uciekającej.
Ta, przed skręceniem na ulicę Neuve-Saint-Martin, nierozumnie, zwolniła bieg, obróciła się, ażeby się upewnić, czy jej kto nie ściga, i została przez ćwierć sekundy oświetloną zupełnie przez latarnię gazową, stojącą na rogu dwóch ulic.
Człowiek, który ją gonił, zatrzymał się, wydając okrzyk zdumienia.
— Garbuska! — wyszeptał. — Garbuska! Niepodobna, abym się mylił! Takiej drugiej nie ma!... To ona! Tak, to ona!...
Julia Tordier, widząc, że jej prześladowca niedaleko, znów zaczęła uciekać i znikła... na zakręcie ulicy.
Zobaczywszy niedaleko od chodnika otwór kanału ulicznego, uważała za stosowne, biegnąc, wrzucić nóż, który trzymała w ręce; ale broń, źle skierowana, odbiła się i upadła na chodnik.
Nieznajomy znów puścił się w pogoń.
Tak samo, jak Garbuska, wszedł na ulicę Neuve-Saint-Martin.
Uciekająca była już daleko.
Jednakże nie tracił nadziei, że ją dogoni, gdy wtem nagle potknął się i o mało co nie upadł.
Noga jego poślizgnęła się o przedmiot, który, pod uderzeniem, wydał dźwięk metaliczny, a jednocześnie jak gdyby błyskawice z niego trysnęły.
Schylił się i podniósł ten przedmiot.
— Nóż!... — wyrzekł — nóż, a ostrze czerwone jest od krwi!... nóż mordercy!...
Po chwilowych oględzinach, podniósł głowę i spojrzał w głąb ulicy.
Julia Tordier już znikła.
— Do diabła! — mruknął. — Teraz niepodobna złapać tej łotrzycy, ale mniejsza o to, skoro ją poznałem i mam narzędzie zbrodni... Chyba się nie mylę, że ten nóż wkrótce wart będzie więcej, niż na wagę złota... tylko kogo nim uderzyła Garbuska? — dodał po chwili. — Kto jest ten człowiek, leżący tam, na ziemi... Łatwo się dowiedzieć będzie, bo podniesie trupa pierwszy patrol, trzeba jednak czekać... W tej chwili byłoby wielce nieostrożnie, niosąc ten nóż, powrócić tam... Diabli wiedzą, czy mógłbym dowieść, że jestem tylko świadkiem, a nie sprawcą zbrodni!
I człowiek ten owinął nóż w starą gazetę, wsunął go do kieszeni i poszedł dalej w kierunku hal miejskich.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.