Potworna matka/Część pierwsza/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Potworna matka |
Podtytuł | Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki |
Wydawca | "Prasa Powieściowa" |
Data wyd. | 1938 |
Druk | "Monolit" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bossue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Doktór Reynier, którego widzieliśmy przy Jakubie Tordier, wiedział dobrze, co myśleć ma o swoim pancjencie. Oddawna znając go dobrze, obawiał się ataku galopujących suchot.
— Stan jego jest bardzo poważny — mówił do siebie, opuszczając dom przy ulicy Anbry — ale jestem pewny dobrych skutków lekarstwa... Wieczorem znów zajrzę do biednego Tordiera... Wiele bym dał za przedłużenie mu życia na kilka miesięcy.
Ale zamiarowi temu stanął na przeszkodzie bardzo długi szereg wizyt w ciągu dnia całego, a wieczorem wezwano go jeszcze do bardzo ciężko chorej kobiety.
Była już północ, gdy od tej pacjentki wychodził.
Po drodze jednak do domu wypadło mu iść przez ulicę Anbry.
Zatrzymał się przed domem Tordiera.
— Czy wejść do niego? — zapytał sam siebie. — Już tak późno... Garbuska i chory śpią już może... Z drugiej jednak strony... jeżeli przysyłali po mnie podczas mej nieobecności... jeżeli lekarstwo nie skutkowało?...
Tak rozmyślając, doktór podniósł głowę i spojrzał na okno drugiego piętra.
Jedno z nich było żywo oświetlone.
— Światło — szepnął pan Reynier. — Zapewne Julia Tordier czuwa przy mężu... Nie dawno musiała mu dać ostatnie krople... Wizyta doktora nigdy nie może być natrętną, gdy życie chorego może od niego zależeć. Pomimo późnej godziny zajdę, chociażby Garbuska miała się krzywić...
Furtka otwierała się sposobem, znanym doktorowi.
Nacisnął guzik, poruszający sprężynę.
Drzwi się otworzyły.
Doktór Reynier znalazł się w sieni.
Następnie wśród ciemności dostał się na schody, a po nich na drugie piętro.
Tutaj u drzwi zadzwonił.
To niespodziewane dzwonienie, rozlegające się o tak późnej porze, przejęło Garbuskę dreszczem.
Zdawało jej się, że to musi być tylko złudzenie.
Ale nowe, jeszcze gwałtowniejsze dzwonienie, odezwało się znowu.
Nie można było wątpić.
— Tak... ktoś dzwoni... kto to być może...
Wyszła do przedpokoju i głosem drżącym zapytała.
— Kto tam?
— To ja, pani Tordier.
— Co za ja?
— Doktór Reynier.
Garbuska cofnęła się przerażona.
— Doktór! — szepnęła przez zęby — czego on chce i po co przychodzi?
Nie otworzyć drzwi, byłoby to wzbudzić w doktorze podejrzenie.
Garbuska zapanowała nad sobą, prawie niezwłocznie ułożyła minę, odpowiednią do okoliczności i otworzyła drzwi.
— Wybaczy mi, droga pani — rzekł doktór, przestępując próg. — Godzina jest późna, ale skoro tędy przechodziłem, a stan zdrowia męża pani obchodzi mnie bardzo... chciałem zobaczyć, jaki skutek zrobiło zapisane lekarstwo.
Garbuska zamknęła drzwi za doktorem.
— Niestety! niestety, panie doktorze — wyjąkała, ocierając oczy zupełnie suche i używając wszelkich wysiłków, ażeby wydobyć jęk z gardła.
To „niestety“ zwróciło uwagę doktora.
Co? — zapytał żywo. — Co się stało?
— Mój biedny mąż...
— Co się dzieje z mężem?... mów pani!?
— Niestety! — powtórzyła Garbuska.
— Czy gorzej mu?
— Umarł.
Pomimo lat pięćdziesięciu pięciu pracy swego stanowiska, doktór Reynier aż podskoczył.
— Tordier umarł! — zawołał. — Cóż znowu! To niemożliwe.
— A jednak, na nieszczęście, to zupełna prawda.
Mówiąc to, jędza tarła dalej oczy, ażeby przynajmniej zaczerwienić powieki.
— Ta śmierć nagła bardzo mnie dziwi — podchwycił lekarz. — Z rana nic jej nie zapowiadało... Czy pani dała lekarstwo?
— Dałam, doktorze!...
— Sześć łyżek?...
— Tak, doktorze.
— Niech mnie pani zaprowadzi do nieboszczyka.
Garbuska poszła naprzód.
Strach ją dziwny ogarnął.
To przybycie doktora o tak późnej porze, tak niespodziewanie, to rozpoczęcie przez niego jakby śledztwa, nic dobrego jej nie wróżyło.
Gdy doktór znalazł się w znanym już nam pokoju Jakuba Tordier, gdzie tenże leżał teraz nieruchomy na łóżku, przede wszystkim zbliżył się do nieboszczyka, rozpiął mu koszulę i zaczął bacznie się wpatrywać w tę twarz, już całkiem obumarłą.
— To dziwne, to bardzo dziwne! — mówił do siebie, jak gdyby nie zważał wcale na obecność Garbuski.
Potem nagle się do niej zwrócił:
— Gdzież flaszka od lekarstwa?
I patrzył na nią wzrokiem badawczym.
Pod siłą tego spojrzenia, jakby sięgającego do głębi duszy i tam czytającego i rozpoznającego wszelkie jej tajniki, wdowa spuściła oczy.
Doktór pochwycił ją za rękę.
Dreszcz wstrząsnął całym bezkształtnym ciałem tej kobiety.
— Gdzie jest butelka? — powtórzył zapytanie.
Garbuska, jakby zamagnetyzowana, podeszła do kominka, gdzie stała flaszka, której zawartość, jak wiemy, wylana została w popiół.
Podała doktorowi pustą flaszkę.
— Kiedyś pani dała ostatnią łyżkę choremu?
— O godzinie dziesiątej... i wkrótce umarł mój mąż.
— To kłamstwo... W butelce było tyle mikstury, że mogłoby wystarczyć jeszcze do godziny drugiej z rana... Coś pani zrobiła z lekarstwem?...
— Ja... — wyjąkała Garbuska, coraz bardziej tracąc przytomność.
— O! pani go choremu wcale nie dawałaś... Gdyby był je zażywał, byłby żył dotąd jeszcze... pani mu go nie dałaś... pani je wylałaś...
— Nie!
— Kłamiesz pani! Tak zrobiłaś, a zrobiłaś, ażeby się prędzej pozbyć człowieka, który ci jednak całe życie poświęcił... chciałaś się od niego uwolnić... chciałaś być wolną jak naprędzej... pilno ci było... nie chciałaś nawet czekać...
— Ale...
— Nie tłumacz się pani... tak pani zrobiłaś... pani zabiłaś męża... to morderstwo, ale ja jestem doktorem... i jako doktór mam święty obowiązek dopomóc sprawiedliwości, która cię winna ukarać...
Garbuska, zdjęta niewysłowionym przerażeniem, drżała na całym ciele.
— Co pan chcesz uczynić? — wyjąkała.
— Spełnić swój obowiązek — odrzekł doktór — i jutro, gdy nadejdzie lekarz miejski, dla stwierdzenia zgonu, objaśnię go, spiszę odpowiedni protokół... sumienie moje głośno przemówi... Lekarstwo, zapisane przeze mnie, czyniło ratunek możliwym... pani, usuwając lekarstwo, zabiłaś człowieka... O tym muszą się ludzie dowiedzieć, i ja to powiem.
— Pan tego nie uczynisz! — zawołała Julia Tordier, bliska obłąkania, na myśl, że sędzia śledczy przybędzie do jej domu, zacznie ją badać, może aresztuje i więzieniem zastąpi jej tę wolność bez granic, przedmiot tak dla niej pożądany...
— Uczynię to.
— Niesłusznie mnie pan obwiniasz... ja słuchałam pańskich rozkazów... dałam lekarstwo...
— To fałsz!
— Przysięgam panu, że to prawda.
— Kłamiesz pani i ja ci tego dowiodę...
— W jaki sposób?
— Sekcja, przeze mnie zażądana, uwidoczni, jak zasadnicze jest moje oskarżenie. Zamordowałaś swego męża rozmyślnie, z całą świadomością... Ale pani nie zbierze owoców ze swych nikczemnych plonów.
Z tymi słowy doktór Reynier wyszedł z pokoju śmierci.