Potworna matka/Część pierwsza/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Potworna matka |
Podtytuł | Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki |
Wydawca | "Prasa Powieściowa" |
Data wyd. | 1938 |
Druk | "Monolit" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bossue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Julia Tordier, zamknąwszy drzwi od pokoju za pięknym komiwojażerem, jakeśmy powiedzieli, zwolna podążyła do mężowskiego pokoju.
Na pół drogi zatrzymała się i ujęła głowę w dłonie.
Nerwowy dreszcz wstrząsnął nią całą.
— On mnie pokocha — syczała bezwiednie — ja chcę, ażeby on mnie kochał!
Nowy krzyk, nowe wołanie przeraźliwe Tordiera, odezwało się w ciszy, podobne do ryku konającego zwierzęcia.
Garbuska wzdrygnęła się, zimnem przejęta aż do kości, nie dlatego ażeby doświadczyła przestrachu, lecz że ten ryk złowrogi przywrócił ją do rzeczywistości.
A ta rzeczywistość dla niej była potrzebą, rozkazującą przyśpieszenia śmierci zawadzającego męża.
Garbuska za jaką bądź cenę pragnęła być wolną.
Odtąd jej myślą stałą było zostać żoną Prospera Riveta, a urzeczywistnienie tej myśli wydało się jej rzeczą łatwą.
Jakże bowiem przypuszczać, ażeby człowiek, bez stanowiska, bez przyszłości, odmówił jej ręki, zawierającej w sobie milion.
Zły uśmiech wykrzywił jej usta czerwone i odsłonił zęby białe i śpiczaste, jak u wilczycy.
Weszła do pokoju mężowskiego.
Tordier już nie wołał.
Z ust wydzierało się rzężenie.
Piana krwawa wystąpiła na wargi i krew broczyła poduszkę.
Źrenice, od gorączki błyszczące, zatrzymały się ze strasznym gniewem na Garbuskę, która mimo woli spuściła oczy pod tą groźbą.
Zbliżyła się jednak do łóżka.
— Niepodobna, ażeby to dłużej trwało — rzekła do siebie.
Rzężenie istotnie słabnęło.
Oddech cichł.
Głowa umierającego po raz ostatni podniosła się.
Ręce poruszyły się konwulsyjnie. Palce się zakrzywiły, jak gdyby chciały coś uchwycić.
Źrenice się zamykały. Głowa opadła na poduszkę.
Potem nastała zupełna nieruchomość.
Dusza nieszczęśliwego Tordiera opuściła ciało.
∗
∗ ∗ |
Teraz znów powrócimy na pensję pani Gevignot.
Po dniu, spędzonym wesoło wśród lasu, przełożona, nauczycielki i uczennice wróciły na pensję, gdzie na nie czekał obiad.
Marta nie opuściła Heleny.
Obiedwie były zamyślone i milczące.
Prawie natychmiast po obiedzie, ponieważ znużenie ogarnęło dzieci, zadzwoniono na spoczynek i udano się do sypialni.
Helena i Marta miały razem na drugim piętrze pokój, bardzo elegancko umeblowany.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, córka Jakuba Tordier, zamiast się rozebrać do snu, otworzyła okno i wzrokiem błądziła po ciemnych alejach ogrodu.
Marta podeszła do niej cicho, bez szmeru i, objąwszy ją wpół, rzekła głosem pieszczotliwym:
— Biedna Helenko, ty cierpisz...
— Jak tylko cierpieć można — odparło dziewczę boleśnie — i pytam sama siebie, czy zasługiwać będę na naganę, jeżeli tej nocy, w tej chwili nawet, wykonam projekt, jaki ułożyłam.
— Cóż to za projekt, droga Helenko?
— Chcę sama sobie dać wolność, której mi odmawiają, uciec z pensji, pojechać do Paryża, do ojca, który, jestem tego pewna, wzywa mnie, i jeżeli stan jego tak jest rozpaczliwy, jak to utrzymują, chcę otrzymać przynajmniej jego ostatni pocałunek i jego ostatnie westchnienie.
— Ależ to projekt nierozsądny, moja droga! — zawołała Marta przerażona.
— O! nic mnie nie odwiedzie od wykonania go, jeżeli zechcę!
— Ależ pomyśl tylko?... opuścić pensję, sama, w nocy!...
— Czemu nie?
— Ależ twoja matka!...
— Cóż moja matka?
— Pomyśl tylko, jak gniewać się będzie, gdy cię zobaczy, przybywającą tak niespodziewanie. Na jaką brutalność, na jaką wściekłość, ty się wtenczas narazisz!
— To już mnie mało obchodzi! i to mnie nie powstrzyma! — odparła żywo Helena! — Wszak mówisz, mi często, Marto, że jesteś moją przyjaciółką, czyż prawdziwą przyjaciółką.
— Spodziewam się, że o tym nie wątpisz?
— To daj mi tego dowód.
— Jaki?
— Przyrzecz mi, że zrobisz to, o co cię poproszę.
— Ależ nie wiem o co chodzi.
— Więc wahasz się?
— O! nie, nie waham się! Ty nie możesz wymagać nic złego... Uczynię, co zechcesz. O cóż ci idzie?
— Dopomóż mi do wyjścia z pensji.
— Więc obstajesz przy swoim?
— Tak. Za jaką bądź cenę dowiedzieć się chcę, co się dzieje na ulicy Anbry... To moje prawo, to mój obowiązek!...
— Przyrzekłam... Więc dotrzymam przyrzeczenia... o tyle przynajmniej, o ile to zależeć będzie ode mnie... Jakże mogę ci dopomóc?
— Jestem bez pieniędzy, wiesz o tym, jak matka moja jest skąpa... wszystkiego mi odmawia...
— O! wiem, niestety!
— Otóż nie mam w kieszeni więcej nad pół franka, a stąd zbyt daleko do Paryża, ażebym mogła zajść pieszo...
— Chcesz więc, ażebym oddała do twego rozporządzenia wszystkie moje oszczędności...
— Tak, i dasz mi tym dowód twego przywiązania.
Marta pobiegła do szafy, otworzyła ją i wyjęła torebkę.
Torebka zawierała w sobie dwa czy trzy luidory i pewną ilość franków.
— Bierz, droga Helenko — rzekła panna de Roncerny. — Bierz... wszystko to twoje.
— Ile tu jest?
— Ze sześćdziesiąt franków.
— To za dużo... Daj mi tylko dziesięć franków.
— To za mało...
— To dosyć! Kolej do Paryża kosztuje frank i sześćdziesiątpięć centymów... Przy rogatce wezmę dorożkę, która mnie zawiezie do domu... Widzisz więc, że dziesięć franków będzie aż zanadto...
— Weź wszystko, błagam cię — podchwyciła Marta. — Ta torebka będzie pamiątką u ciebie ode mnie, gdyby nas okoliczności rozdzieliły, gdybyśmy się nie miały już więcej zobaczyć.
— Nie zobaczyć się więcej!... Czyż ty możesz o tym myśleć!...
— Boję się!... zdaje mi się, że tym opuszczeniem pensji dzisiejszej nocy otworzysz przepaść między nami.
— Odpędź te brzydkie myśli, droga Marto! Zanadto cię kocham, ażebym mogła o tobie zapomnieć.
— Ja też nie mówię o zapomnieniu, tylko o rozłące.
— Ona będzie krótką. My się zobaczymy niebawem, ja ci to przyrzekam.
— Dałby Bóg!... no, nie odrzucaj mego podarunku... Bierz i ucałuj mnie...
Opierać się dłużej Helenka nie mogła. Ucałowała serdecznie przyjaciółkę i włożyła torebkę do kieszeni.
— A teraz — ciągnęła dalej panna de Roncerny — skoro twoje postanowienie jest niezłomne, jak je wykonać...
— Wyjść z tego pokoju i dostać się do klas przez schody dla służby... to łatwo...
— Tak, ale jak wyjść z klas. One są pozamykane...
— Z zewnątrz od strony korytarza... a klucze są w zamkach, więc drzwi otworzę i znajdę się w ogrodzie.
— Tak... ale jak wyjdziesz z ogrodu... Nie możesz przecież iść do odźwiernego i powiedzieć mu, ażeby ci otworzył.
— Ha... to przelezę przez parkan...
— Ależ parkan wysoki...
— O!... ja jestem dobrą gimnastyczką... Na dworzec kolejowy Boissy-Sant-Leyle pójdę znaną mi dobrze ścieżką... Ostatni pociąg o godzinie pięć minut na dziesiątą... W godzinę później będę w Paryżu, a za półtorej przy ojcu.
Będę go mogła ucałować z całej duszy i powiedzieć mu, jak go kocham.
Mówiąc to, Helena włożyła już na siebie kapelusz i płaszcz.
— Ucałuj mnie raz jeszcze, Marto — dodała — i módl się za mnie... módl się za mego biednego ojca...
Młode dziewczęta padły sobie w objęcia...