Potworna matka/Część pierwsza/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Potworna matka |
Podtytuł | Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki |
Wydawca | "Prasa Powieściowa" |
Data wyd. | 1938 |
Druk | "Monolit" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bossue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Garbuska wyszła z gabinetu sędziego śledczego nie zupełnie jeszcze uspokojona — ponieważ nóż mógł być lada chwila odnaleziony — lecz znacznie już spokojniejsza, niż przychodziła do gmachu sądowego.
Wtem, gdy miała wyjść z korytarza na schody, nagle zatamowała przejście gromadka strażników, prowadzących czterech czy pięciu aresztantów okutych.
Garbuska z musu zatrzymawszy się, spojrzała na prowadzonych i nagle drgnęła.
Przed nią o kilka kroków szła także jakaś garbuska.
Była to jednak dziewczyna młoda, a jej bezkształtne ciało nie budziło bynajmniej odrazy.
Twarzyczka była ujmująca, malowała się na niej dobroć, jak i słodycz niezrównana w jej wielkich ciemnych oczach.
Z oczu tych płynęły w tej chwili łzy.
Młoda dziewczyna, ujrzawszy przyglądającą się jej drugą garbuskę, spuściła oczy; badawcze spojrzenie nieznajomej wzięła wprost za oznakę natrętnej ciekawości.
Poszła dalej, mimowoli pobrzękując kajdankami, którymi skute miała ręce.
— Joanna Julia Bertinot! — zawołał w tej chwili woźny sędziego śledczego.
Na to nazwisko, Garbuska wstrząsnęła się cała, jak gdyby przebiegł po niej prąd elektryczny.
— Bertinot... Czy być może!... — Bertinot — powtarzała ledwie przytomna.
Ale zaraz się pokrzepiła tą myślą, że przecież Bertinotów może być bardzo wiele na świecie.
Tymczasem już woźny wprowadził garbatą dziewczynę do gabinetu sędziego.
— Mój panie — odezwała się Garbuska, przystępując do tegoż woźnego — powiedz, proszę, czy ta aresztowana nazywa się, rzeczywiście Bertinot, czym się nie przesłyszała?...
— A tak.
— A czy ona ma jaką rodzinę, nie wie pan?
— Czyżby się pani chciała o nią upomnieć?
— A! — odrzekła zmieszana Garbuska — dlaczego ona tu jest?
— No, przecież sama nie przyszła, jak pani widzi.
— A cóż ona zrobiła?
— Nie wiem.
Młoda garbata dziewczyna weszła do gabinetu sędziego śledczego pod eskortą strażnika.
Urzędnik podniósł na nią oczy i przyglądał się jej z niezmierną uwagą.
Pomieszana, przestraszona, aresztowana schyliła głowę.
Sędzia dał znak sekretarzowi, który, trzymając pióro w powietrzu, gotów był pisać.
— Jak się nazywasz? — zapytał aresztowaną.
— Bertinot — odpowiedziała słabym głosem.
— A na imię?
— Joanna Julia.
— Ile lat?
— Dwadzieścia...
— Czym się trudnisz?
— Jestem służącą.
— Gdzie się urodziłaś?
— W Veroix, kantonie genewskim, w Szwajcarji.
— Jesteś cudzoziemką?
— Urodziłam się z rodziców francuzów, jestem więc francuską, panie sędzio.
— Nazwisko ojca?
— Piotr Andrzej Bertinot.
— Miejsce jego urodzenia?
— Monteau?
— Imię matki?
Na to zapytanie oczy dziewczęcia napełniły się łzami.
— Tu trzeba nie płakać, lecz odpowiadać — ciągnął dalej urzędnik — ja pytałem o imię matki...
— Nie znam jej wcale.
— To nieprawdopodobne.
— A jednak prawdziwe...
— Czy ojciec żyje jeszcze?
— Nie, panie — wyjąkała aresztowana głosem żałosnym.
— I nigdy nie mówił o matce?
— Nigdy.
— Czy pytałaś go o nią?
— Tak, panie, nieraz, ale zawsze napróżno.
— Nigdy nie widziałaś swej metryki?
— Nigdy, panie sędzio.
— Katoliczką jesteś?
— Tak, panie.
— Czy byłaś u komunii?
— Tak, panie.
— To metryka musiała być złożona w kościele.
— Zapewne była, ale ja tego nie pamiętam...
— Z tego można wnioskować, że ojciec nie był ożeniony z matką?
— Tak, panie, jestem dzieckiem nieślubnym...
— Gdzieżeś się wychowała?
— W mieście mojego urodzenia, w Veroix aż do lat jedenastu... Siostra mego ojca miała o mnie staranie.
— Mogła była upomnieć się w merostwie w Veroix o metrykę, musi tam być napisane nazwisko matki, o ile nie zeznano, że pochodzisz z matki nieznanej.
— Nie pomyślałam o tym wcale, gdyż nie potrzebowałam tego aktu.
— W jakim wieku opuściłaś Veroix?
— W jedenastym roku życia z siostrą ojca, która była wdową... Zamieszkała razem ze mną w Point-d‘Ain. Miałam lat czternaście, kiedy umarła...
— Co zrobiłaś z sobą wtedy?
— Byłam bez żadnych środków do życia.
— Czy ojciec już nie żył?
Twarz dziewczęcia powlekła się szkarłatem.
— Tak, panie — wyszeptała.
— Mówiłaś, że zostałaś bez środków do życia... Z czego więc żyłaś?
— Pewna bogata rodzina w Pont-d’Ain wzięła mnie do siebie z litości, i ja, chociaż bardzo słaba, bardzo mizerna, przyjęłam u niej obowiązki służącej.
— Cóż to za rodzina?
— Państwo Mikuart.
— Jak dług obyłaś u tych poczciwych ludzi?
— Cztery lata.
— Dlaczego ich opuściłaś?
— Pani Mikuart umarła, a ja, ponieważ zebrałam sobie już pewne oszczędności, pojechałam do Paryża...
— Tak, byłaś tutaj u pewnej pani Baserge, a od niej wstąpiłaś do służby hrabiny de Roncerny.
— Niestety! panie, na moje nieszczęście.
— To ty sama na siebie ściągnęłaś to nieszczęście! Wiesz, o co cię oskarżają.
— Oskarżają mnie o kradzież, to wiem — odparła młoda kobieta gwałtownie — ale to oskarżenie kłamliwe, przysięgam!
— Zapieranie zawsze łatwe...
— Ja nie nie wzięłam, ani nic nie ukradłam! — ciągnęła dalej Joanna Julia — jestem dziewczyną uczciwą, a od dwóch lat. jak służę u pana de Roncerny, nikt mi nic nie mógł zarzucić!
— Zarzucają ci kradzież pierścionka, wysadzonego drogimi kamieniami wartości pięciuset franków.
— Ja nie wzięłam tego pierścionka — rzekła oskarżona, szlochając.
— Cóż się więc z nim stało?
— O, gdybym wiedziała, to bym odrazu powiedziała, i nie byłabym tu przed panem, w kajdanach, jak złodziejka.
— Nie obstawaj przy wyparciu się, wobec faktów.
— Ja będę temu przeczyła! Będę z całych sił, i to prawda, żem nie ukradła.
— Ty sama tylko wchodziłaś do mieszkania pani de Roncerny, która cię obdarzała najzupełniejszym zaufaniem... Tyś sama miała tylko wstęp do jej buduaru...
Pani de Roncerny, wróciwszy z teatru, złożyła klejnoty na miseczce, stojącej na kominku w jej pokoju, dokąd, powtarzam, tyś tylko wchodziła...
Nazajutrz, biorąc te kosztowności, zauważyła brak pierścionka.
Kogoż można podejrzewać o tę kradzież, jeżeli nie ciebie?
Gdy cię pytano, nie mogłaś żadną miarą zataić swego pomieszania.
— A jakże nie miałabym się zmieszać, gdy mnie o coś podobnego obwiniano? Wypytywano mnie... a więc miano co do mnie wątpliwości... a więc mnie oskarżono, a na to oskarżenie sumienie się we mnie burzyło... Zmartwienie i oburzenie odebrało mi przytomność.
— Pani de Roncerny miała pierścionek na przedstawieniu, tego jest pewna, bo nawet jedna z przyjaciółek podziwiała połysk diamentów. Gdy wróciła do mieszkania, pierścionek znikł i daremnie go szukano... Więc zapytuję powtórnie, gdzie jest ten pierścionek?
— Powtarzam panu, że nic nie wiem.
— Joanno Bertinot, źle robisz, że się upierasz przy kłamstwie!... Pogarsza położenie i tak już złe! Porzuć ten system opłakany! Przyznaj się raczej, oddaj pierścionek, a sprawiedliwość ulituje się nad twoją młodością.
— Ja nie chcę litości od sędziów, panie! — odparła Joanna Julia tonem stanowczym — ja chcę sprawiedliwości! Jakże się do podłości przyznam, gdy jestem niewinną?
— A kogoż ma sprawiedliwość dosięgnąć?
— Prawdziwego winowajcę, a mnie, która, będąc przywiązaną do swoich państwa, nie chciałabym ich skrzywdzić nawet na szpilkę. Ja jestem niewinną, panie sędzio, przysięgam to panu... Boga, biorę na świadka!... Dlaczego nie chcesz mi pan wierzyć?
I młoda dziewczyna wybuchnęła konwulsyjnym szlochaniem.