Pracownicy morza/Część druga/Księga druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Arcydzieło Gilliatta przychodzi na pomot arcydziełu Lethierry’ego.

Gdyby jaki rybak był dosyć szalonym, żeby w owej porze roku wałęsać się po tamtych wodach, byłby za swą odwagę wynagrodzony widokiem czegoś bardzo szczególnego pomiędzy dwiema skałami Douvres.
Byłby ujrzał cztery potężne belki, w równych odstępach między jedną a drugą skałą Douvres jakby wciśnięte, co było najlepszym sposobem umocowania ich. Od strony mniejszej skały końce belek opierały się o wypukłość; od strony zaś skały większej widocznie były bardzo silnie wbite zapomocą młota, przez jakiegoś potężnego robotnika, stojącego przytem na tej samej belce którą wbijał. Długość tych belek była nieco większa od szerokości odstępów między niemi; tym sposobem osadzenie ich było mocne — a szło pochyło. Dotykały one większej skały pod kątem ostrym, a mniejszej pod rozwartym. Pochyłość ich była niewielka, ale niejednakowa, co było wadą. Gdyby nie to, rzekłbyś, że ułożono je tu dlatego, by następnie przykryć deskami jak most. Do tych czterech belek przywiązywano liny przewodnie, każdą z właściwym wałem i kołem zazębiającem się i miały one w sobie to szczególnego i śmiałego, iż ich blok podwójny umieszczony był na jednem końcu belki, a blok pojedyńczy aż na drugim. Zapewne oddalenia takiego zbyt wielkiego i co zatem idzie niebezpiecznego, musiała wymagać czynność, którą zamierzono dokonać. Pojedyńcze i podwójne koła były mocne i mocno osadzone. Do tych lin uwiązane były inne zdaleka wydające się jak nitki. A pod tym powietrznym przyrządem z belek i sznurów złożonym, potężny kadłub Durandy, zdawał się jakby na nitkach zawieszony.
Ale zawieszony jeszcze nie był. Prostopadle pod belkami wycięto osiem otworów w pokładzie statku, cztery z prawej, a cztery z lewej strony maszyny; innych osiem otworów zrobiono w samym dnie. Spadające prostopadle liny u czterech bloków, dosięgały pokładu, potem wychodziły przez dno, otworami z prawej strony, Opasywały spód pod maszynę, powracały na statek przez otwory po lewej stronie; i znowu wychodząc ponad pokład, dosięgały bloków, osadzonych na belkach. Następnie, przesuwając się przez pewien rodzaj wyżłobienia, tworzyły pęk, łączący się z wielką liną pojedyńczą, którą mogła powodować jedna ręka. Przyrząd ten uzupełniał wał, na który nawijała się lina główna, opatrzona zazębionem kołem z hakiem, i którym w razie potrzeby można było ruch powstrzymać. Tym sposobem wszystkie cztery liny przewodnie musiały działać jednocześnie i przy działaniu utrzymywały równowagę; były prawdziwym hamulcem dla sił prostopadle działających, dynamicznym sterem w ręku kierującego całą czynnością. Bardzo zręczne osadzenie wyżłobienia, skupiającego pojedyńcze sznury, posiadało niektóre przymioty dzisiejszego bloku Westona i starożytnego polyspestonu Witruwiusza. Gilliatt urządził to wszystko, chociaż nie znał Witruwiusza, którego już nie było na świecie, ani Westona. który jeszcze na świat nie przyszedł. Długość lin była różna, stosownie do nierównej pochyłości belek, co nierówność tę nieco łagodziło. Sznury były niebezpieczne; włókna ich jako nienasmołowane, mogły się zerwać; łańcuchy były lepsze, ale łańcuchy żleby się nawijały na wały.
Wszystko pełne błędów, ale dokonane przez jednego człowieka, było zdumiewającem. Zresztą, skrócimy objaśnienia. Łatwo zrozumieć, Że opuszczamy wiele szczegółów, które rozjaśniłyby rzecz dla specjalistów, ale zaciemniłyby ją dla nieświadomych.
Wierzchołek komina maszyny przechodził między dwiema belkami środkowemi.
Gilliatt, bezwiedny naśladowca kogoś nieznanego, odtworzył po trzech wiekach mechanizm cieśli z Salbris — mechanizm bardzo prostaczy i niepoprawny, niebezpieczny dla tego, kto ośmielił się nim posługiwać.
Dodajmy tu, że błędy nawet bardzo znaczne, nie przeszkadzają mechanizmowi działać jakkolwiek. Kuleje to, ale idzie. Obelisk na placu Św. Piotra w Rzymie ustawiony był wbrew wszystkim prawom statyki. Kareta cesarza Piotra była tak zbudowana, iż powinnaby się co krok wywracać, a jednak toczyła się. Wieleż niezgrabncści było w maszynie w Marly! wszystko tam było na podpórkach. Niemniej jednak dawała ona pić Ludwikowi XIV.
Bądź co bądź, Gilliatt był pełen ufności. Taką nawet miał pewność powodzenia, iż udawszy się do swojej krypy osadził w jej bokach dwie pary żelaznych kółek, jednę naprzeciw drugiej, w takiej samej odległości, jak cztery kółka Durandy, do których przymocowane były cztery łańcuchy komina.
Widocznie miał Gilliatt plan bardzo szczegółowy i stanowczy. Ponieważ wszystko było przeciw niemu, więc też przedsiębrał ze swej strony wszelkie możebne ostrożności.
Robił rzeczy pozornie bezużyteczne, a to było znakiem głębokiego namysłu.
Tryb jego postępowania, jęk już nadmieniliśmy zbiłby z tropu każdego dostrzegacza, nawet znawcę.

świadek jego prac, widząc go na przykład z niesłychanem wysileniem i narażeniem się na złamanie karku wbijającego młotem ośm czy dziesięć wielkich gwoździ przezeń wykutych, na pochyłości dwóch skał Douvres u wejścia w cieśninę; z trudnościąby zrozumiał na co te gwoździe i pewnoby zapytał sam siebie: do czego ciężki ten mozół?
Gdyby widział następnie Gilliatta wymierzającego część drewnianej ściany od przodu Durandy, wiszącej, jak czytelnik pamięta, przy tułowiu statku; potem przywiązującego do górnej krawędzi tej ściany gruby sznur; gdyby go widział odcinającego siekierą kawałki nadłamanego drzewa, na których trzymała się ściana i wyciągającego ją poza cieśninę, przy pomocy przypływu morza, które pchało od dołu gdy tymczasem Gilliatt ciągnął górą; nakoniec przywiązującego z wielkim trudem liną ten ciężki blat z balów i desek złożony, a przestronniejszy niżeli nawet wejście do cieśniny, do gwoździ wbitych w podstawę mniejszej skały Douvres, — dostrzegacz mniejby to jeszcze zrozumiał i powiedziałby sobie: że jeżeli Gilliatt chciał dla ułatwienia sobie poruszeń, usunąć z uliczki między dwiema skałami tę zawadę, dość było spuścić ją na wodę; taby ja uniosła daleko.
Zapewne Gilltatt miał do tego swoje powody.
Przy wbijaniu gwoździ w pochyłe ściany skały, Gilliatt korzystał ze wszystkich szczelin granitu, rozszerzał je w razie potrzeby i naprzód zapuszczał w nie drewniane klinv, a w te dopiero wbijał gwoździe żelazne. Toż samo zrobił w innych dwóch skałach, wznoszących się na drugim końcu cieśniny, od strony zachodniej; we wszystkie szpary ponabijał drewnianych kołów, jakgdyby chciał, by te szpary także były w pogotowiu do przyjęcia klamer. Ale zdawało się, iż zrobił to tylko na wszelki wypadek, gdyż nie wbijał w nie gwoździ. Łatwo zrozumieć, że przy swym niedostatku, przez sam ąprzezorność nie mógł szafować materjałam i jak tylko w miarę potrzeby i gdy konieczność tego była widoczną. Przy tylu trudnościach było to jednym kłopotem więcej.
Po dokonaniu jednej roboty występowała druga. Gilliatt bez wahania przechodził do niej, śmiało robiąc skok olbrzymi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.