Pracownicy morza/Część druga/Księga druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Sub re.

Człowiek, dokonywający tych wszystkich rzeczy stał się straszliwym.
Pośród tylolicznych znojów, Gilliatt wydatkował naraz całą swoją siłę, która z trudnością się odnawiała.
Z jednej stony brak wszystkiego, z drugiej znużenie wychudziły go. Zarosła mu broda i włosy: nie miał ani jednej całej koszuli. Był bosy, gdyż wiatr uniósł mu jeden trzewik a morze drugi. Kawałki odskakujące od kamiennego kowadła, którem się posługiwał, a które było bardzo niebezpieczne, porobiły mu na rękach i ramionach rany. To bryzgi pracy. Te rany, zadraśnięcia raczej niż skaleczenia; były powierzchowne ale zaogniało je chłodne powietrze i słona woda.
Doświadczał głodu, pragnienia, zimna.
Kubeł słodkiej wody wypróżnił się; zjadł żytnią mąkę lub przerobił na klajster. Pozostało mu tylko nieco sucharów.
Chrupał je zębami, nie mając wody do rozmoczenia.
Powoli, dzień po dniu, siły jego wątlały.
Straszliwa skala kradła mu życie.
Pytanie, co pić — pytanie, co jeść — pytanie, jak spać.
Gilliatt jadł, gdy mu się udało złowić morską stonogę albo raka; pił, gdy widział ptaka morskiego spuszczającego się na szyczyt jakiej skały. Właził tam za nim i w wydrążeniu znajdował cokolwiek słodkiej wody. Pił po ptaku, czasem z nim razem, gdyż mewy i mewki przyzwyczaiły się już do niego. Nawet przy największym głodzie, nic im złego nie robił. Przesądny był, jak mówiliśmy to dawniej, pod względem ptaków. One znów ze swej strony nie obawiały go się także; miał szkaradne najeżone włosy i długą brodę uspakajała je ta zmiana postaci; to nie człowiek — myślały sobie, to zwierzę.
Ptaki i Gilliatt byli z sobą teraz w przyjaźni. Biedacy ci dopomagali sobie nawzajem. Dopóki Gilliat miał żytnią mąkę rzucał im czasami małe gałki; teraz znowu przyszła na nie kolej wskazywać mu miejsca, gdzie znajdowała się woda.
Muszle jadał surowe; do pewnego stopnia gaszą one pragnienie. Co do krabów, te na surowo jeść się nie dadzą; nie mając kociołka żeby je ugotować, piekł je palonemi kamieniami, jak to robią napół dzicy mieszkańcy wysp Ferroë.
Porównanie dnia z nocą poczęło objawiać się cokolwiek. Nastały deszcze, ale dokuczliwe; nie ulewne, nie kropliste, ale igiełkowate, lodowe, przenikające, ostre, które przeszywały odzież Gilliatta do skóry, a skórę do kości. Mało co było pić po deszczu, ale się przemakało na nim do nitki.
Pomagający skąpo, rozrzutny w dokuczaniu, takim. Z ten deszcz niegodny nieba, jak zły uczynek. Gilliatt znosił go dzień i noc przez tydzień przeszło.
Nocą, jeśli zasnął w swej skalistej norze, to tylko ze znużenia pracą. Kąsały go wielkie morskie komary i przebudzał się okryty bąblami.
Miał gorączkę — i to go trzymywało; gorączka to pomoc — która zabija. Instynktowo żuł mech lub ssał liście dzikiej warzęchy wątło rosnącej gdzieniegdzie w suchych szczelinach skał. Zresztą niewiele się zajmował swemi dolegliwościami. Nie miał czasu myśleć o sobie. Maszyna Durandy miała się dobrze — to mu wystarczało.
Robota jego była taka, że coraz musiał rzucać się wpław i wyłazić z wody. Było to dla niego jak przejść z jednej izby do drugiej.
Odzież jego nigdy nie wysychała. Mokła ciągle na nieustannym deszczu i w wodzie morskiej, która nigdy nie wysycha zupełnie; Gilliatt żył mokry.
Można przyzwyczaić się do tego. Biedne irlandzkie rodziny, starcy, matki, dziewczęta, dzieci prawie nagie, przepędzający zimę na otwertem powietrzu podczas ulewy i śniegu, przytulający się jedno do drugiego w zakątach domów Londynu, żyją i umierają w wilgoci.
Gilliatt dziwną znosił torturę: tył mokry a pić mu się chciało. Były chwile, w których gryzł rękaw swej opończy.
Nie ogrzewał go ogień, który rozniecał; na otwartem powietrzu połowiczna to pomoc. Z jednej strony człowiek się piecze, a marznie z drugiej.
Gilliatt spotniały — dzwonił zębami.
Wszystko naokoło niego stawiało mu opór w okropnem milczeniu. Czuł, że jest wrogiem.
Rzeczy mają właściwe sobie, ponure: Non possumus.
Ich bezwładność do grobu prowadzi.
Niezmierna zła wola otaczała Gilliatta. Parzył się i dreszcze go przenikały; ogień go kąsał, woda go w odrętwienie wprawiała; pragnienie nabawiało go gorączki; wiatr darł na nim odzież, głód kurczył mu żołądek. Tracił siły pod naciekiem połączonych dokuczliwości. Przeszkody spokojne, niezmierne, pozornie nieodpowiedzialne za czyn złowrogi, ale przepełnione jakąś dzika jednomyślnością, ze wszech stron skupiały się nad Gilliattem; czuł on ich ciężar nieubłagany nad sobą, nie mając sposobu wyzwolenia się z pod niego. Przeszkody te, były to jakieś istności niemal; Gilliatt miał przeświadczenie o jakiejś ponurej wzgardzie i nienawiści usiłujących go poniżyć. Mógł uciec — ale ponieważ pozostawał, miał więc do czynienia z niepojętą nieprzyjaźnią. Gniotło go to, co go odpędzić nie mogło. Kto? Coś nieznanego. Dusiło go to, ściskało, zabierało mu miejsce, tamowało mu oddech. Mordowała go moc niewidzialna. Codzień tajemnicza śruba wkręcała się w niego o jeden obrót więcej.
Położenie Gilliatta w tem niepokojącem otoczeniu podobne było do niegodziwego pojedynku, w którym jeden z walczących jest zdrajcą.
Otaczały go sprzymierzone z sobą ciemne siły. Czuł, że postanowiły pozbyć się go. Takim samym sposobem lodowisko spycha głaz niezgrabny.
Niedotykając go prawie, tajemni ci sprzymierzeńcy rozrywali go na sztuki, krwawili go, szczwali i że tak powiemy: czynili go niezdolnym do walki, nim stanął do niej. Pomimo to pracował on — i bez wytchnienia, ale w miarę jak robota postępowała, psuł się sam robotnik. Rzekłbyś, że owa dzika natura, obawiając się duszy, postanowiła wycieńczyć człowieka. Gilliatt stawił czoło i czekał. Otchłań poczynała się zużywać. Co ona pocznie dalej?
Podwójna skała Douvres, ten smok granitowy zaczajony na otwartem morzu godził na Gilliatta. Pozwolił mu przystąpić i działać. Przyjęcie to było podobne do gościnności rozwartej paszczy.
Pustynia, przestworza, przestrzeń, które co chwila odmawiają czegoś człowiekowi, niema nieżyczliwość zjawisk dążących swoją drogą; wielkie powszechne prawo nieubłagane i bierne; przypływ i odpływ; skała czarna, plejada, której każdy szczyt jest burzy przewodnikiem, do którego, jak do środkowego punktu promieniują nurty; jakaś zmowa obojętności rzeczowej przeciw zuchwalstwu istoty; zima, chmury, morze oblegające; — oto, co okrążało Gilliatta, obsaczało go powoli, zwierało się niejako nad nim i oddzielało go od żywych, jak loch więzienny, wyrastający dokoła człowieka. Wszystko przeciw niemu, nic za nim. Był osamotniony, opuszczony, osłabiony, podkopany, zapomniany. W śpiżarni jego były pustki; narzędzia jego były poszczerbione lub popsute; dokuczały mu głód i pragnienie we dnie, zimno w nocy; rany i szmaty, łachmany na wrzodach, dziury w odzieży i na ciele, ręce podrapane, nogi pokrwawione, członki wychudłe, twarz trupio-blada — ogień w oczach!
Ogień wspaniały, wola widoczna! Oko człowieka tak jest urządzone, że w niem ukazują się jego przymioty. Nasza źrenica pokazuje ile w nas jest człowieka. Ujawniamy siebie w świetle z pod naszych brwi wychodzącem. Drobna dusza mruga okiem, wielka, miota błyskawice. Jeżeli nic nie błyszczy pod powieką, znaczy to, że nic nie myśli w głowie i nic nie kocha w sercu. Kto kocha ten chce, a kto chce ten błyska i wybucha. Postanowienie zapala ogień we wzroku. Cudny ten ogień — to pogorzel trwożliwych myśli.
Szczytni są uporczywi. Kto jest tylko odważnym tym poryw rządzi; kto tylko dzielny, ulega temperamentowi; kto tylko śmiały, jeden tylko ma przymiot; upieranie się przy prawdzie, daje wielkość. Cała prawie tajemnica wielkich charakterów zawiera się w tym jednym wyrazie: Perseverando. Wytrwałość dla odwagi jest tem czem kołowrot dla dźwigni: jest to wieczne odnawianie punktu oparcia. Czy cel jest na ziemi czy w niebie, iść do celu — oto wszystko; człowiek staje się Kolumbem, lub naśladowcą Chrystusa. Nie trzeba dozwalać sumieniu zaciekania się w rozbiór; woli rozbrajać się, a dojdzie do cierpienia i tryumfu. W kolei moralnych faktów upadek nie wyłącza polotu. Z upadku wynika powstanie. Mierny umysł słucha doradzać przeszkody szczególnej — ale nie umysł silny.
Zginie! być może — zwycięży! niezawodnie. Daremnie byłoby wyrozumować świętemu Szczepanowi, że nie powinien się dać ukamienować. Pogarda rozumnych zarzutów wytwarza właśnie to szczytne zwycięstwo — zwyciężone — które zowią męczeństwem.
Wszystkie usiłowania Gilliatta zdawały się czepiać niemożebności. Powodzenie było drobne albo powolne, i wiele trzeba było zachodu, by zdobyć odrobinę To właśnie czyniło go wzniosłym, to właśnie czyniło go patetycznym.
Ż ustawienie czterech belek ponad rozbitym statkiem, wycięcie i odosobnienie na tym statku części mogącej być uratowaną, urządzenie na tym ułamku nad ułamkiem czterech wind z linami, wymagało tyle przygotowań, mozołu, to było nędzą samotnej pracy. Fatalność w przyczynie, niezbędność w skutku. Zgodził się Gilliatt na tę nędzę — więcej nawet; sam jej zapragnął. Nie szukał pomocnika, bo pomocnik, mógłby być współzawodnikiem, a współzawodnik rywalem. Zdumiewające ogromem przedsięwzięcie, narażenie się na niebezpieczeństwo, robota sama z siebie się mnożąca, możebne pochonienie ratującego przez ratowane, głód, gorączka, niedostatek, utrapienie — wszystko to sam wziął na siebie. Samolub!
Był jakby pod jakimś straszliwym dzwonem pneumatycznym. Żywotność powoli zeń ustępowała, a on zaledwie to spostrzegał.
Wyczerpanie sił nie wyczerpuje woli. Wiara jest drugą dopiero potęgą, pierwszą jest wola. Przysłowie mówi, że wiara góry przenosi; niczem to w porównaniu z tem, czego dokonywała wola. Wszystko co Gilliatt tracił na sile, odzyskiwał na uporczywości. Opól dzikiej jego natury zmieniał ubywanie fizycznego człowieka w wypotężnianie się człowieka duchowego.
Gilliatt wcale nie czuł znużenia, czyli raczej mówiąc dokładniej, nie przystawał na nie. ogromna powstaje siła w człowieku, gdy dusza odmawia przyzwolenia na upadek jego ciała.
Gilliatt widział jak postępuje jego robota — i to jedno tylko widział. Był nędzarzem, sam o tem niewiedząc. Cel, którego prawie dotykał, wprawiał go w obłęd. Cierpiał wielkiem cierpieniem, a nic nie przychodziło na myśl oprócz: „Naprzód!” Dzieło jego zawracało mu głowę. Wola upaja. Można upić się własną duszą. Pijaństwo takie nazywa się bohaterstwem.
Gilliatt był rodzajem Hioba oceanu.
Ale był to Hiob walczący, Hiob, idący w zapasy i stawiający czoło klęskom, Hiob zdobywca — i jeśli to nie będzie za wiele w zastosowaniu do biednego majtka łowiącego mięczaki i kraby: Hiob-Prometeusz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.