Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga piąta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jmcipan Clubin był to człowiek wyczekujący sposobności.
Niskiego wzrostu, żółtej cery, miał siłę buhaja. Morze nie zdołało go opalić. Jego ciało zdawało się być z wosku. Miał barwę świecy woskowej, miał także jej bladą jasność w oczach. Pamięć prawdziwie lokalna, nigdy go nie zawodziła. Dość mu było raz widzieć człowieka, a już go miał na zawsze zanotowanego w pamięci, niby w książce. Lakoniczne to spojrzenie chwytało jak w kleszcze. Źrenica zdejmowała wizerunek z twarzy i zachowywała go jak w tece; daremnie ta twarz postarzała się: Jmcipan Clubin odszukał ją w swej pamięci. Niepodobna byłoby wywieść w pole tej pamięci wytrwałej. Jmcipan Clubin był małomównym, powściągliwym, chłodnym, nie lubił gestykulować. Pełna szczeroty fizjonomja jego ujmowała z pierwszego wejrzenia. Wielu sądziło, że jest naiwnym; w istocie miał w kątach oczu zmarszczkę zdumiewającej głupoty. Lepszego nadeń marynarza nie znalazłby, jakeśmy to już powiedzieli; jedyny do naciągnięcia żagli odpowiednio kierunkowi wiatru jedyny do ich pochwycenia za sznury. Pod względem pobożności i nieskazitelności charakteru nikt nie miał lepszej reputacji. Ktoby go miał w podejrzeniu, sam byłby podejrzanym. Żył w przyjaźni z p. Rebuchet wekslarzem w St. Malo przy ulicy St. Vincent okok puszkarza, a p. Rebuchet mawiał: powierzyłbym swą kasą Clubinowi. Jmćpan Clubin był wdowcem. Nieboszczka jego była uczciwą kobietą, jak on był uczciwym człowiekiem: i poniosła do grobu reputację wypróbowanej cnoty. Gdyby burmistrz się do niej zalecał, poskarżyłaby się przed królem. Szanowna ta para, Jmćpan i jejmość pani Clubin, urzeczywistniła ideał angielskiego przymiotnika respectable. Jejmość pani Clubin była łabędziem, a Jmćpan Clubin gronostajem. Nie przeżyłby najlżejszej skazy. Znalazłszy szpilkę, zarazby szukał właściciela, a paczkę zapałek obwieściłby przy odgłosie bębna. Pewnego dnia wszedł do szynkowni w St. Servan i powiedział do szynkarza; byłem tu na śniadaniu przed trzema laty: omyliłeś się wtedy w dodawaniu — i zwrócił szynkarzowi sześćdziesiąt pięć centymów. Była to ogromna prawość, bacznie zaciskająca warg.
Zdawało się, że wciąż kogoś śledzi. Ale kogo? zapewne łotrów.
Co wtorki sprowadzał Durand ęz Guernesey do St. Mało. Przybywał tam we wtorek wieczór, bawił dwa dni ładując statek, i w piątek zrana wracał do Guernesey.
Był naówczas w S. Mało mały zajazd od strony portu; zajazd ten zwano Oberżą Jana.
Przy budowaniu teraźniejszych bulwarów, zburzono tę oberżę. W owym czasie morze dochodziło do bram St. Vincent i Dinan; gdy nastał odpływ morza, między St. Mało i St. Servan krążyły wózki, pośród osadzonych na mieliźnie okrętów, starannie unikając potknięcia się o liny i kotwice, I nie jeden mógł sobie rozedrzeć skórzaną kapotę o reje i drągi masztów. Między odpływem i przypływem morza woźnice zacinali biczem konie na tym samym piasku, gdzie w sześć godzin później wiatr smagał fale morskie. Na tem samem wybrzeżu wałęsało się ongi dwudziestu czterech brytanów, stróżów St. Mało. W r. 1770 stróże te zjadły oficera marynarki i za ten zbytek gorliwości zniesiono ich instytucję. Dziś nie słyszysz już nocnego szczekania, między małym, a wielkim Talard’em.
Jmćpan Clubin stawał w Oberży Jana. Tam był kantor francuski Durandy.
Celnicy i nadbrzeżni strażnicy przychodzili posilać się w Oberży Jana i mieli swój stół osobny. Celnicy z Binic, z pożytkiem dla służby spotykali się tu z celnikami St. Malo.
Sternicy także tu przychodzili, ale jedli przy innym stole.
Jmćpan Clubin siadał to przy jednym, to przy drugim stole, chętniej jednak z celnikami, niż ze sternikami. Dla tych i dla tamtych był pożądanym współbiesiadnikiem.
Do stołu podawano dobre potrawy i napoje miejscowe, które zaprawiano na sposób zagranicznych, dla marynarzy odwykłych od krajowych trunków. Wybredny majtek z Bilbao, znalazłby tu hiszpańską heladę (zamrożony likier). Były także piwa równie mocne jak w Greenwich, a brunatne jak w Antwerpji.
Kapitanowie odbywający dalekie podróże i armatorowie, zasiadali niekiedy za stołem sterników. Toczyły się gawędki, rozpytywano o nowiny: — Jakże z cukrem? — Słodyczy tej mało kupują, zato mączka popłaca; przywieziono trzysta worów z Bombay i pięćset fas z Sagua.
— Zobaczycie, że prawica w końcu obali Villele’a. — A indygo? — Zamówiono tylko siedmset wańtuchów w Guatemala — Nanine Julie wpłynęła do portu. Piękny trzymasztowy statek bretoński. — Masz tobie, znów pokłóciły się dwa miasta La Platy. — Gdy Montevideo tyje, Buenos Ayres chudnie. — Musieliśmy przenieść ładunek Regina-Coeli, którą uznano w Callao za nieprzydatną do dalszej żeglugi. — Ceny kakao podnoszą się; za korzec kakao z Coracas dają dwieście trzydzieści cztery, a za kakao z Trinidad siedmdziesiąt trzy. — Zdaje się, że podczas przeglądu na Placu marsowym wołano: Precz z ministrami! — Skóry zielone Saladeros sprzedają się: wołowe po sześćdziesiąt franków, a krowie po czterdzieści ośm. — Czy przeszli Bałkan? Co porabia Dybicz? W San Francisko nie ma anyżku. Oliwa Plagniolska nie popłaca. W Gruyère po trzydzieści dwa franki centnar sera. — Cóż, Leon XII umarł? — i t. d. i t. d.
Wszystko to mówiło się i objaśniało głośno, gwarno. Przy stole celników i strażników nadbrzeżnych nie rozmawiano tak hałaśliwie.
Sprawy policji nadbrzeżnej potrzebują mniej rozgłosu i mniejszej dobitności w rozmowie.
Przy stole sterników prezydował stary kapitan, p. Gerbrais Gaboureau, który odbywał dalekie podróże. P. Gerbrais Gaboureau nie był człowiekiem, lecz barometrem. Nawyknienie do morza nadało mu przedziwną nieomylność w przepowiedniach. Z góry zapowiadał jaka będzie jutro pogoda. Podsłuchiwał wiatry, badał puls bałwanów, i mówił do chmury: pokaz język, to jest błyskawicę. Był on doktorem fali, wiatrów i wichrów. Ocean to jego pacjent; podróże dookoła świata odbywał, niby zwiedzając klinikę, i w każdym klimacie badał jego dobry i zły stan zdrowia: gruntownie też znał patologję pór roku. Między, innemi powiedział takie zdanie: — Była chwila w r. 1796, że barometr spadł o trzy linje niżej burzy. — Był on marynarzem z upodobania. Jak kochał morze, tak nienawidził Anglji. Starannie badając marynarkę angielską poznał jej słabe strony. I tłumaczył czem Sovereign z r. 1637 różnił się od Royal William z r. 1670, i od Victory z r. 1755. Narody istniały dla niego tylko przez swoje instytucje morskie; dziwnych też używał synonimów. Tak naprzykład, rad nazywał Anglję Trinity House, Szkocję Northesn comunissioners, Irlandję Ballast board. Jedyny do dawania informacji; Istny elementarz i kalendarz. Doskonale znał głębokość wody rzek i taryfy celne. Na palcach wiedział ceny opłat przy latarniach morskich, zwłaszcza angielskich: pens od beczki, przepływając około tej latarni, ćwierć pensa około tamtej. I mawiał: Latarnia Small’s Robk, która niegdyś zużywała dwieście galionów oleju, teraz wypala go tysiąc pięćset. — Pewnego dnia na pokładzie, gdy zapadł w ciężką chorobę i już go miano za umarłego, osada okrętowa otoczyła jego wiszące łóżko, a on, przerywając swoje konanie, odezwał się do okrętowego cieśli: wartoby wzmocnić krokwie masztów fugami i dodać do nich blachy z żelaznemi osiami do przeciągania lin masztowych. — Jak widzimy, była to postać pełnej mistrzowskiej powagi.
Rzadko temat rozmowy był ten sam przy stołach sterników i celników. Wszelako zdarzyło się to właśnie w pierwszych dniach miesiąca lutego, w których działy się wypadki przez nas opowiadane. Trzymasztowy okręt Tamaulipas pod dowództwem kapitana Zuela, przybywając z Chili i wracając tam znowu, zwrócił uwagę biesiadników obu stołów. Przy stole sterników mówiono o jego ładunku, a przy stole celników zwracano bardziej uwagę na jego poruszenia.
Kapitan Zuela z Copiapo był Chilijczykiem, a trochę Kolumbijczykiem i jako człowiek niezależny, biorąc udział w wojnach o niepodległość, trzymał stronę to Bolivara, to Morilla, wedle tego, jak mu było korzystniej. I zbogacił się, posługując wszystkim. Nie było gorliwszego Burbona, ani Bonapartysty, ani absolutysty, ani liberała, ani ateusza, ani katolika. Należał on do wielkiego stronnictwa, które możnaby nazwać stronnictwem Zyskownem. Czasami ukazywał się we Francji w interesach handlowych, i jeśli wierzyć pogłoskom, chętnie przyjmował na swój pokład zbiegów, bankrutów, wygnańców politycznych, kogokolwiek zresztą; dla niego było to obojętnem, byle płacili. Sposób zbierania tych ludzi na statek był bardzo prosty. Zbieg czekał w pustem. miejscu wybrzeża, i gdy okręt wypływał na morze, Zuela spuszczał łódkę i posyłał ją po niego. Tak, podczas podobnej podróży dopomógł do ucieczki jednemu, zaocznie skazanemu w procesie Bertona, a tym razem, jak mówiono, zamierzał zabrać ze sobą ludzi skompromitowanych w sprawie Bidassoa, Ostrzeżona policja miała zwrócone nań oko.
W owej epoce było wielu uciekających. Popłoch był ogólny między finansistami, przemysłowcami i kupcami; bankructwa liczne; każdy czuł, że ziemia trzęsie się pod nim. W politycznym świecie popłoch nie mniejszy; kto mógł, uciekał. Lavalette uciekł; Lefebvre Desnouettes uciekł, Delon uciekł. Trybunały nadzwyczajne srożyły się. Uciekano od mostu Saumur, od placu Reole, od murów obserwatorjum paryskiego, od awigniońskiej wieżycy Taurias. W Londynie proces Thistlewooda rozgałęziony we Francji, w Paryżu proces Trogowa rozgałęziony w Belgji, w Szwajcarji i we Włoszech, — pomnożyły pobudki niepokoju i ucieczek i rozszerzyły głębokie łożysko kanału, którym tajemnie odpływali, zagrożeni, który zamienił w pustki najwyższe nawet społeczne sfery. Schronić się w miejscu bezpiecznem — taka to była ogólna troska. Być skompromitowanym, znaczyło to samo, co być zgubionym. Uciekano do Teksas, w góry Skaliste, do Peru, do Mexyku.
Pomaganie do ucieczek było przemysłem, a ze względu na częstą potrzebę tej pomocy, był to przemysł nader zyskowny. Spekulacja ta dopełniała pewnych gałęzi handlu. Kto chciał schronić się do Anglji, szukał kontrabandzistów, kto chciał uciec do Ameryki, udawał się do przemytników, odbywających dalekie podróże, do takich, jak Zuela.