Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga trzecia/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Wyjątkowe rysy w charakterze Lethierry’ego.

Mess Lethierry miał wadę, wielką wadę. Niecierpiał on nie tak ludzi, jak stanu duchowieństwa. Trzeba pamiętać, że duchowni walczyli przeciw niemu i prześladowali go poniekąd podczas budowy tak nazwanego przez nich djabelskiego statku. Robić przewrót w marynarce, chcieć wprowadzić postęp w sprawy normandzkiego archipelagu, pokrywać biedną wyspę Guernesey tynkiem nowych wynalazków, było to w oczach niektórych ludzi zuchwalstwem godnem potępienia. To też potępiano nowatora nieco. Trzeba jednak pamiętać, iż mówimy to o duchowieństwie dawniejszem, zupełnie innem niż dzisiejsze, liberalnie usposobione dla postępu. Ale w owym czasie setne zawady stawiano Lethierry’emu. Nierzadko w kazaniu lub mowie ganiony przez duchownych, nie mógł ich kochać. Ich niechęć usprawiedliwiała niechęć z jego strony.
Ale wyznać trzeba, iż jego ujemne mniemania o duchownych były rodzajem idiosynkrazji; z zasady był ich przeciwnikiem — i co jest jeszcze trudniejszem do przezwyciężenia, instynktowo. Powstawał też na nich często ni w pięć ni w dziewięć i niezawsze trafnie. Brak rozróżniania prowadzi do błędów; nie można naprawdę nienawidzieć czegoś hurtownie. Dlatego nawet sabaudzki wikary nie znalazłby u Lethierry’ego łaski. Od zbytniego filozofowania szkodował na rozsądku. Jest w tolerantach nietolerancja, tak samo jak wściekłość w umiarkowanych. Ale Lethierry był tak dobroduszny, iż nie mógł nienawidzieć czynnie; odpierał on raczej ciosy niż napadał, żył w pewnym od duchownych oddaleniu. Wyrządzili mu wiele złego, on zaś poprzestał na obojętnym do nich stosunku. Między nimi i nim ta była różnica, że oni byli zawzięci, a on ich nie lubił.
Na wyspie Guernesey, chociaż nie wielkiej — mieszczą się dwa wyznania, katolickie i protestanckie. Nie mieszczą się jednak w jednym i tym samym kościele. każde wyznanie ma oddzielną świątynię, lub kaplicę. W Niemczech, w Heidelbergu naprzyklad, nie robię sobie tyle zachodów; rozdzielają kościół na dwie połowy, a dla uniknienia nieporozumień kościół przegradza się środkiem; katolicy mają trzy ołtarze i protestanci tyleż; a ponieważ nabożeństwo odbywa się jednocześnie, więc jeden i ten sam dzwon na nie przyzywa. Przeciw takiemu zbrataniu się nic niema flegma niemiecka.
Ale w Guernesey każde wyznanie jest u siebie i każde ma swoją parafję. Lethierry nie chciał do żadnej należeć.
Ten majtek, ten rzemieślnik, ten filozof, ten parwenjusz pracy, — taki prostak z pozoru, nie zupełnym był prostakiem w gruncie.
Stawiał zarzuty po swojemu i upierał się po swojemu przy swojem; co do duchownych był nieprzeparty.
Jego antypapizm wcale mu nie zjednywał anglikanów. Protestanccy pastorowie nie więcej go kochali jak katoliccy proboszcze. Wobec najpoważniejszych dogmatów, niereligijność jego wybuchała niczem prawie niepowstrzymywana. Raz zaszedłszy wypadkiem na kazanie wielebnego Joachima Herode o piekle, kazanie pyszne, z końca w koniec naszpikowane textami, świadczącemi o wiecznych mękach, karach nieubłaganych, nieustającym ogniu i t. d., rzekł po cichu do jednego z wiernych przy wyjściu z kościoła: ja mam dziwne o tych rzeczach wyobrażenie — wystawiam sobie, że Bóg jest dobry.
Takich pojęć nazbierał w podróży swej po Francji.
Chociaż był dość czystej krwi Guernesejczykiem, nazwano go na wyspie „Francuzem”. Sam się też z tem nie ukrywał, że jest przesiąkły przewrotnemi zasadami. Zaciętość jego w zbudowaniu parowca — owego djabelskiego statku, dowodnie o tem przekonała. Ssał, jak mówił, rok 89, a to niedobry pokarm.
Zresztą wiele rzeczy robił naopak. Trudno jest w małym kraiku być samym sobą. We Francji spokojne życie okupuje się zachowywaniem pozorów, w Anglji pozyskaniem poszanowania. Poszanowanie pozyskuje się przestrzeganiem mnóstwa zwyczajów, poczynając od należytego święcenia niedzieli do właściwego zawiązania białej chustki na szyi. „Strzeż się, by cię palcem nie wytykano” — to także groźny przepis. Wskazywanie palcem jest to wyklęcie na małą skalę. Małe miasta, w których lęgną się plotki, celują w złośliwości, która jest odosobnieniem ludzi, wyklęciem rozmiarów mikroskopijnych. Najodważniejsi obawiają się takiego wyklęcia. Stawić czoło kartaczom i huraganom to łatwiej, niż nie cofnąć się przed plotkarką. Mess Lethierry był raczej zacięty niż logiczny: Ale pod naciskiem plotki słabła nawet jego zaciętość. „Dolewał więc i on wody do wina”; jest to wyrażenie oznaczające ustępstwa, do których przyznać się nie chcemy. Trzymał się zdala od duchownych, ale nie zamykał stanowczo drzwi przed nimi. W wypadkach urzędowych i w dniach zwykłych odwiedzin pasterskich, przyjmował duchownych w sposób przyzwoity, czy to był pastor luterski, czy kapelan katolicki. Od czasu do czasu towarzyszył Deruchecie do parafji anglikańskiej, ale i ona sama, jak powiedziano już wyżej, bywała tam, tylko w cztery święta doroczne.
Wogóle jednak, owe kompromisa kosztowały go i jątrzyły, nie nakłaniały go ku duchownym, ale owszem oddalały go od nich. Wynagradzał to sobie zaostrzeniem żartów. On, człowiek bez goryczy, był cierpkim z tej strony i tylko pod tym względem nie można było go pohamować.
Tkwiło to widać w jego temperamencie; trzeba było mu darować.
W tem jego mniemaniu o duchownych był rys rewolucyjny. Różnic obrzędów rozmaitych wyznań mało badał. Jego duchowna ślepota w tych rzeczach dochodziła do tego, iż nie dostrzegał przestrzeni oddzielającej pastora od księdza katolickiego, wielebnego doktora mięszał z wielebnym ojcem, a Deruchetcie powtarzał: „Idź za kogo ci się podoba, byle nie za duchownego”.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.