Prawa ludzi (Mniszek, 1922)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Prawa ludzi
Pochodzenie Prawa ludzi
Wydawca Kazimierz Kotlarski
Data wyd. 1922
Druk Zakł. Graf. J . Pietrzykowski
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRAWA LUDZI
Noc głucha, ponura, przesiąkła wilgocią prószącego deszczu, który, jak mokra pajęczyna oblepiał mury i kleił się do twarzy ludzkich; noc jęcząca poświstem wichru, zmieniającego się chwilami w pomruk złowrogi jakby zbliżającej się grozy, przeczuwanej już a jeszcze nie widzialnej, noc straszna zwisła nad stolicą, straszna a taka teraz codzienna.

Cisza, światła mało, czasem ostro przedźwieczy spóźniona dorożka, lub z hukiem przegrzmi sam o chód, z wytrzeszczonemi ślepiami cyklopów i smugą benzynowego dymu.
Cisza, niema już prawie przechodniów, trotuary mokre, pokryte cienką warstwą błota, mury lśnią wilgotną powłoką. W powietrzu zgniły jakiś, duszny pył.
W szarzyźnie ulicy, pod szarymi murami coś się rusza, coś długiego i zwartego, czasem coś jęknie, czasem westchnienie wypłynie tak ciężkie, że nie same piersi, ale głębina duszy wydać je m usiała. Czasem kaszel ciężki rąbnie w ciemności, kaszel z wycieńczonych płuc, lub z pustego żołądka idący.
Skąd te głosy i czyje? Noc późna, żebracy naw et zawodowi spią już po swych komyszach. Wiec któż tam pod murem czerni się i wzdycha? Oswojone z pomroką oko spóźnionego wędrowca, spostrzega pod oślizgłym murem cały szereg postaci, przytulonych do ścian domów, długi ponury, monotonny, czarny. Stoją jak zlodowacieli z zimna, apatycznie, niedolą strawieni, głodem zżarci. Stoją tak od wieczora i stać będą do rana, może do południa, czekając na odrobinę żywności, udzielonej im przez komitet, jak żebrakom.
Czekają długie godziny, wlokące się nieskończenie, zmęczeni są śmiertelnie, krzepi ich nadzieja, że przyniosą do domu pokarm dla siebie i dzieci.
A wszak to nie są żebracy z zawodu i nie nędzarze ducha, to nie moralne rozbitki, to są tylko ludzie... głodni. Różne sfery poziomów umysłowych, różne rodzaje zajęć i pojęć. Głód wszystkich zrównał, głód i okrutna jego siostrzyca — nędza.
Nad nimi zaś, w m rokach nocy, w jęku wichru, przeraźliwe skrzydła swe demoniczne, ohydne, krwawe błony roztacza... wojna.
Przybyły wędrowiec stanął opodal pod murem i patrzał, i czuł, że pierś mu ugniata ciężar niebywały, że jakiś żal dusi mu gardło, że coś w nim płacze.
Więc to jest „ogonek” tak nazwany tu, w stolicy. Nazwę tę słyszał na wsi, lecz nie wyobrażał sobie, jak to wygląda. Może nawet w wyobraźni widział taki szereg publiczności stojącej przy kasie teatralnej; więc w biały dzień, w pogodę, z odrobiną niecierpliwości na twarzach, ale ze spokojem, nawet ze względnym humorem. Ot taka sytuacja zarysowana mętnie w myśli, bez głębszego wniknięcia w istotę rzeczy, bez odczucia tej straszliwej brutalności i bolesnej prawdy.
Mówiło się, słyszało się o owych „ogonkach“ z małą dozą uczucia, bez odrobiny grozy, tak sobie lekko, jak lekko myśli człowiek bogaty i syty o tem, że ktoś jest biedny i głodny. O tem się wie, lecz się tem nie przejmuje jak się słyszy o czyjejś chorobie, bez dotykalnego osobiście bólu.Brakło plastyki, teraz ją ma, zobaczył „ogonek” własnemi oczyma. Widzi oto pod murem ludzi wynędzniałych z głodu, ofiary wojny. I nie w biały dzień, w pogodą, nie w strojach odświętnych, jak u ludzi rozbawionych, w najgorszym razie niecierpliwych, tworzących szereg przy kasie teatralnej; ale w nocy, w powietrzu zgniłem, pod prószącym deszczem jesiennym, — przypartych do oślizgłego muru, stojących na trotuarach mokrych, zabłoconych.
Ci ludzie nie dobijają się o bilet wejścia na benefis jakiejś sławy artystycznej, ci ludzie dopraszają się tylko o nędzne okruchy żywności.
Wędrowiec przybyły ze wsi zamyślił się ponuro.
W wyobraźni jego przesuwały się wizje zupełnie innych widoków, środowisk. Widział restauracje, cukiernie, bary, kawiarnie rzęsiście oświetlone strugami elektryczności, rojące się tłum em ludzi, ta kich samych ludzi, jak ci co oto stoją pod murem, ale wystrojonych, pachnących wykwintem i zamożnością, wesołych, uśmiechniętych. Siedzą przy stołach zastawionych obficie doborem potraw, napojów, cukrów, delikatesów, płacą hojnie, płyną banknoty jak woda, bo czasy są drogie, bo stagnacja ogólna, bo przecie głód. Więc słychać tu i owdzie narzekania na niemożliwość egzystencji w tak ciężkich warunkach. Zajadając smakołyki ubolewają nad ich drożyzną; w restauracjach słychać głosy, że za mało podają chleba, w dodatku za osobną opłatą, i chleb kartkowy, podły, niemożliwy do jedzenia.
W cukierniach panie krzywią się na ciastka, szepcząc, że są pewno z sacharyną i że krem jest wstrętny, bo rozmazuje się w ustach jak pomada.Biadają nad swoją niedolą, że nawet porządnego ciastka zjeść nie można, ale pojękując elegancko i z wdziękiem, jedzą jednak te wątpliwe słodycze, wytwarzane i oceniane wedle widzimisię sprytnych cukierników.
Widział wenty, podwieczorki publiczne, urządzane na różne cele, gdzie rój ludzki szumi, bawi się, flirtuje, kokietuje, lśni klejnotami, lub błyskiem rozbawionych oczu i znowu zajada, pije, narzeka na czasy, tym razem nie na produkty spożywcze, bo je tu umyślnie z konieczności towarzyskiej przecenia, płaci z naddatkami, bo to na dobry cel, na wyjątkowe nędze, na biedne dzieci. Nie tyle dla celu, lecz skoro się tu zostało zaproszonym trzeba być, dla względów towarzyskich i nie wydać się gorszym niż inni, jeśli to możliwe, zaimponować nawet.
Widział prywatne herbatki i wieczorki, na których stoły nie uginają się teraz wprawdzie, lecz są dobrze zastawione.
I widział jeszcze towarzystwa rozbawione po wojennej niby kolacji tańczące ochoczo, z zastrzeżeniem ścisłego incognita.
Obrazy przesuwały mu się w myśli kalejdoskopowo, a on dumał, rozważał, porównywał te wizje jasne i wykwintne z innemi, które rysowały mu się w mózgu również plastycznie, bo były także odbiciem widzianej naocznie prawdy.
Oto ujrzał nędzną, zatęchłą suterynę, pełną brudu, błota, pełną ludzi i dzieci. Ludzie ci byli zczerniali, chudzi, straszni, z oczyma zapadłemi, ze zwiędłemi usty, w gorączce głodowej z przekleństwem za to, że żyją, że żołądek im się kurczy z braku posiłku, a ręce mdleją z osłabienia, niezdolne do pracy, której zresztą brak zupełny. Bo do znalezienia pracy trzeba sił i protekcji, kto tych warunków nie posiada, a jest biedny, ten ginie.
Widział suterynę brudną, cuchnącą, której ściany ociekały wodą i porastały pleśnią, w zgniliźnie zaś jej dogorywali ludzie z głodu i nędzy, trawieni chorobą.
Widział, jak na jednym barłogu, na przegniłej słomie, pod wstrętną płachtą leżał ojciec rodziny chory na tyfus, w gorączce i bez przytomności, a przy nim dwoje dzieci: jedno już martwe, drugie konające. Matka czarna i sucha jak wtór siedziała na kupie błota i śmieci, żując przekleństwa razem ze zgniłemi kartoflami. Na środku tej nory dwaj chłopcy niedorostki bili się pięściami po rachitycznych głowach o miskę jakiegoś płynu czarnego jak pomyje, zwanego zupą.
Gdy zapytano kobietę dlaczego nie chowa zmarłego dziecka, odrzekła apatycznie, że niema za co, „a że ta leży z nimi co chorują, to już wszystko jedno bo i oni tylko godziny swojej patrzą, — razem się wyniesie”...
Widział rzeczy nie do wiary, rzeczy grozą swą przechodzące wszelkie pojęcie okropności męki i nędzy ludzkiej.
Widział dzieci drobne i niemowlęta marznące dzień cały na ręku żebraczki, w lichych łachmanach, nie rozwijane od rana do nocy. Widział dzieci z poodmrażanemi członkami, ciała, jedzone żywcem przez robactwo i obrosłe brudem najohydniejszym, jak skorupą.
Widział młode dziewczęta, oddające się rozpuście tylko z biedy, popychane w nią przez własnych rodziców i bite gdy nie chcą iść z błota nędzy, w błoto hańby.
Widział starców niedołężnych, wygnanych przez dzieci swe z domu na żebraninę i moknących na deszczu od rana do późnej nocy.
Widział inteligentne stare kobiety, na kulach, żebrzące nieśmiało, ze wstydem, pchane okrucieństwem losu, koniecznością zaspokojenia głodu i mdlejące z wycieńczenia.
Widział obrazy straszne, sceny ohydne nie do zniesienia, nie do objęcia umysłem — a wszystko to w ośrodku kultury, w stolicy która jest źródłem prawodawstwa i regulatorem życia społecznego.
Kontrast straszliwy, bolesny, a na każdym kroku widoczny, uderzający swym tragizmem.
A oto i teraz w noc dżdżystą i zimną stoi szereg ludzi pod murami kamienic, w których są także ludzie, ale ci tutaj mokną na deszczu noc całą, by zdobyć ubogi posiłek — tamci spią smacznie w wygodnych łóżkach pewni, że rano jeść będą ile zechcą i co zachcą.
Wędrowiec zamyślił się boleśnie nad tą straszną niesprawiedliwością społeczną w ogólnoludzkiem zastosowaniu. Dreszcz grozy przeniknął go, do serca mu wsiąkał smutek bezdenny, żal, gorycz i przykra świadomość, że jednostka jest bezsilną aby usunąć z ustroju świata tę monstrualną, trwającą już od wieków kakofonję.
Ewolucja społeczna nie może zaradzić temu; czyż mogą jednostki?
Niewdzięczna rola dla szlachetnego ziarna idei i brak siewców, którzyby posiadali konieczny hart i wolę niezłomną, by wygładzać jako tako rażące nierówności gruntu. Trzeba siły i mocy do takiej niwelacji ludzkości, trzeba ukochania idei tej twórczej pracy, zgłębienia jej genezy i wiary, że nie jest utopją, lecz prawdą, będącą jeszcze w ukryciu, jeszcze nie wprowadzoną w czyn, ale ziszczalną, wołającą dawno o światło i odczucie.
Trzeba wyróżnić ją z pośród chaosu pompatycznych haseł, opierających się jeno na słowach.
Powódź takich haseł zalewa rozegzaltowane umysły ludowców i demokratów, ale są to piany na niezgłębionym nurcie, płynącym z odwiecznych źródeł, poruszanych archaicznemi prądami.
Piany burzą się do czasu, poczerni wsiąkną, zasymilują się z nurtem i giną. Więc nie pian, lecz fali o hasłach ideowo-narodowościowych potrzeba, całego nurtu, by humanitarne dążenia cywilizacji zdobyły swój święty cel. By ludzie wszyscy poczuli się ludźmi, by zapanował idealnie we wszechświecie duch-człowiek.
Gdy większość zapragnie wyżyn i tęsknić za niemi będzie, wyżyny się opanuje, zastosowując je do spraw i potrzeb ideowych i kulturalnych w nowej, odrodzonej ludzkości; wówczas i pleśń wiekowa opadnie, znikną mgły i stęchlizna; wzejdzie nowe słońce wyzwolonej z oków idei i potokami swemi, płonącą kaskadą światła i ciepła zaleje, obudzi zapali ludzkość. A ona sam a wówczas przejrzy i ujrzy wszystko i zrozumie i odczuje, gdzie jest jej czyn.
Zadumany wędrowiec widział w wyobraźni szczęśliwe pokolenia, którym danem będzie żyć w pełni światła. Zapatrzył się w tę wizję, jak w czarowną złudę fata-morgany.
Z boskich objawień cudu przyszłości ocucił go przykry, wstrząsający dreszcz, czysto fizyczny, z chłodu i wilgoci. Przepiękne wizje wymarzonych ideałów znikły niby zdarte ręką brutalną. Zobaczył znowu przed sobą „ogonek“ w bladym świcie mglistego poranku. Dzień rzucił na twarze tych ludzi trupi, straszny refleks. Stygmat biedy, zmęczenia i kompletnej apatji osiadł na rysach. Po stacie chyliły się naprzód śmiertelnie znużone.A obok nich otwierano sklepy, zgrzytały żaluzje, ubierano wystawy okien. Rozpoczynał się zwykły ruch dzienny.
Oni stali, czekając.
Nadeszła chwila, że,,ogonek“ wolno posunął się naprzód, ludzie stojący na samym jego końcu nabrali otuchy. Źródło żywnościowe otwarto.
Obok szeregu ludzi bogaty sklep spożywczy. — Wystawa wspaniała strojna w bażanty, obwieszona wykwintną zwierzyną, pełna frykasów. — I tu zaczął się także ożywiony ruch. Wchodzili doń i wychodzili zamożni klijenci, dźwigając z zadowoleniem mniejsze lub większe paczki, kupione na wagę złota.
Paru żebraków, nędzarzy podsunęło się bliżej by korzystać z hojności tych, których stać na zbytki.
Zamyślony wędrowiec patrzał na łachmany biedaków, na ich zczerniałe twarze, na głód wyzierający z ich oczu, zapadłych i bez barwy.
Bardzo rzadkie padały fenigi do ich rąk sinych, trzęsących się z głodu; rzadkie i niechętnie rzucane.
Wyszła ze sklepu dama strojna w lutry i sobole, z twarzą jasną, wesołą, z wyrazem sytości i zamiłowania do gastronomicznych rozkoszy. Za nią szedł posłaniec obładowany zwierzyną i górą paczek.
Pochyliły się do kolan sytej damy odkryte głowy starców, nędzarka z kwilącem niemowlęciem na ręku wyciągnęła do niej chudą swą dłoń, z rozdzierającem błaganiem w oczach.
Dama w lutrach spojrzała gniewnie, niecierpliwie otworzyła worek i jęła w nim gorączkowo szukać drobnych. Wpadł jej pod palce papierek dziesięciomarkowy... chwila namysłu — i schowała go głębiej, — ruchy już gorączkowe, złe, — znowu papierek — piąć marek — chwyciła w palce, wyciągnęła ramią. Siny, biedny szpon żebraczki zadrżał z radości, wysunął się chciwie, lecz krągłe ramię w lutrach cofnęło się, — pięć marek — to zadużo! dla nędzy?...
Szukanie w worku już wściekłe, nagle — trzask, worek się zamknął, znikł w sobolowej mufce, dama zrobiła ręką ruch lekceważenia, gniewu i szybko odeszła, szeleszcząca, woniejąca, świetna i...spokojna.
Żebraczce opadła dłoń, dziecko kwiliło żałośnie. Ze sklepu wyszedł subjekt i odpędził brutalnym krzykiem żebraków od drzwi sklepowych.
Wędrowiec patrzał, widział i czuł, że krew napływa mu do serca wartką falą, pędzona okrutnym bólem, czuł że dusza mu zbladła z goryczy i wstydu. Źrenice mu dziwnie zapiekły, jakiś czerwony płomień wybuchnął mu w oczach, zgroza, potworność tego co widział porwała go jak burza, dłonie zwarły mu się w pięści, unosił go gniew, szał gniewu człowieka za ludzką krzywdę, za poniewierkę ludzi — przez ludzi. Wszak ci biedni, ci nędzarze mają także prawa, prawa ludzi i żołądki ludzkie, — a oni cierpią głód?!..
Jak w obłędzie runął na wystawę sklepu.
Posypało się szkło rzęsiście. . . . . . . . . . . . . .
............
Postacie z „ogonka” i żebracy stali w osłupienieniu, bez ruchu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.