Prawda starowieku/Domarstwo

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DOMARSTWO

Chociaż od dawna już rozliczano się w gospodarstwie pasterskim, nie interesowało nikogo jeszcze rozliczanie dni roboczych. Ścisłe obliczanie pracy samej zaczęło się właściwie dopiero w tak zwanych butynach, czyli przemysłowych wyrębach leśnych. W domarstwie do niedawna jeszcze nie było roboty najemnej obliczanej szczegółowo i ściśle.
Człowiek, który gospodaruje w domu, gdy inni są na połoninie — zwie się — domar.[1] Gdy inni latują, przesiadują na tołokach, zymarkach lub wesnarkach, on — „domarzy“. Wszystkie pokosy trawy, karmienie chudoby koło chaty, roboty na podwórzu, w ogrodach i w chacie to domarstwo. W domarskiej robocie pierwszą rzeczą jest siano, bez niego nie ma zimowli marżyna[2], od siana wszystko zależy. Dlatego też okres sianobrania największego wysiłku wymaga. W domarskiej robocie stali najmici pracują na równi z gazdami. Hodowanie krów, dojenie krów i owiec, piastowanie cielątek — to najważniejsza ich robota przez cały rok. Dawnymi czasy byli to przeważnie ludzie, co zaszli z dołów, nieraz uciekinierzy. Tak zwaną symbrilę[3], najemną umowę służbową, zawierano dawniej na całe lata: na dziesięć lat, na pięć, rzadziej na dwa. Najmici nie pieniądze otrzymywali jako zapłatę, lecz ubranie, owce, krowy, czasem grunt. Toteż najmici należeli do rodziny. Zdarzało się nieraz i teraz się zdarza, że zdatny i pracowity najmita, usynowiony przez gazdę, odziedziczył jego majątek a nawet nazwisko rodowe. O najmitów dziennych, tygodniowych czy nawet okresowych było bardzo trudno. Żaden człowiek nie miał czasu ani pracy — na sprzedaż. Bo właśnie kiedy robotnicy są najbardziej potrzebni — w letni czas sianokosów, wszyscy pracują nadmiernie, pracują do nocy, przy księżycu, nieraz nawet przy lampach. Śpią bardzo niewiele, zaczynają pracę przy pierwszym brzasku dnia. Kiedy indziej znów czasu jest zbyt dużo, i wtedy praca nie ma żadnej ceny. Stąd też współpraca zawsze pochodzi z ochoty: Pomagają sobie krewni, sąsiedzi, pobratymi, znajomi, odwzajemniają się, jak komu wypadnie, zawsze dobrowolnie i chętnie, bez musu. Bywa i tak, że jeden daje za dużo, a drugi mniej, nie ma obliczeń pieniężnych, nie ma kupieckiego sumienia, co ciągle liczy pilnie, drugiemu w zęby zagląda i na palce patrzy. Może tak dawni ludzie by powiedzieli: „To świetny wynalazek, że pracę się oblicza, to dobrze i mądrze, że wyzysk niemożliwy“. (Bo nikt z nich nie podejrzewał, że ścisłe obliczenia pracy mogą służyć do tego, by wyżyłować człowieka, by wyssać go z sił żywotnych). „Ale, tak czy inaczej, i takie czasy były niezłe, kiedy można było robić i pomagać z życzliwości i przyjaźni. Wszystko robić z ochoty, a bez troski, czy kto komu nie nadrobił i nie nadpłacił...“
Powiedzmy sobie, że trudno by było z tak wolnymi ludźmi, o pracy tak rozrzutnej, a zależnej od dobrej woli, dokonać jakiegoś bardzo wielkiego dzieła. Właśnie przy wieży Babel ludzie rozeszli się, bo byli wolni, bo sami to sobie uroili, a gdy ich nikt nie zmuszał, każdy zaczął mówić swoim językiem, wielka budowa przepadła. Można się tym martwić, można chwalić niewolę, sławić ją pod niebiosa, ale wypada wątpić, czy niewolnicy zbudowaliby wieżę — aż do nieba. W naszych górach ludzie z ochoty i bez zapłaty budowali piękne krzyże przydrożne, kapliczki i cerkiewki. To oczywiście na miarę huculską — gdzież im tam do nieba...
Nie myślcie, że w życiu domarskim święta, tańce i zabawy mają mniejsze znaczenie niż robota sama. Ludzie, co połowę roku przepędzają w samotniach, po latowiskach, po stajach i chatach sianowych, myślą nieraz o chacie przede wszystkim jako o miejscu, gdzie można, jak się to mówi, „nabyć się“ z ludźmi, nagwarzyć, naweselić. W braku dziennych najemników zabawa właśnie ściąga ludzi. „Rąk roboczych“ nie ma. Nie ma w ogóle ani samych rąk, ani nóg, bo nie ma przyzwolenia na niewolę. Przypomnijmy, że w cywilizacji starożytnej niewolników nazywano andrapodon, noga ludzka czyli ludzkonogie stworzenie. Teraz dla odmiany „ręce robocze“. U nas, w braku cywilizacji, są tylko sąsiedzi i ludzie. Im bardziej samotni, nawet opuszczeni, tym bardziej skłonni, ba, nawet stęsknieni „nabyć się“ z ludźmi, nacieszyć się rozmową i zabawą. W zamian za to — w okresie gdzie nie mają własnej roboty — może i puszczę by wykarczowali w zabawie i wody górskie by zatamowali. Toteż w razie nagłości pracy i wobec jej rozmiarów urządza się tołokę, pracę połączoną z ugaszczaniem i zabawą.
Jest miarą znaczności, rzeczą honoru gospodarza, urządzić przyjęcie jak najlepsze, by ochoczość, z jaką pracowano, nie doznała zawodu, by zachować kredyt i zaufanie na przyszłość. Już w czasie pracy zanoszą domownicy w pole lub do lasu jedzenie, napitki i tytoń dla pracujących, ugaszczają, zapraszają jak najgościnniej, przemawiają uprzejmie i serdecznie, usprawiedliwiają się, prawie zmuszają do ucztowania. To podnieca ochoczość, wytwarza w czasie pracy nastrój pełen wesołości i żartów, współzawodnictwo, tak że całość przypomina raczej zawody sportowe. Po całodziennej wytężonej pracy następuje zabawa: muzyka, tańce, śpiewy, opowieści, swoiste, górom tylko znane zabawy towarzyskie, wypełniają jej treść. Tańczy się wszędzie, w chacie, w sieniach, w stodole lub na dworze.
Miłość tańca jest powszechna, ogarnia całe życie huculskie. Tańczą także ludzie dojrzali i poważni, nawet starsi wiekiem. Pieśń opowiada o gaździe, co tak zawzięcie tańczył, że zbawienie swoje nawet przetańczył.
Tańców huculskich jest wiele. Najpowszechniejsze jest koło, taneczny krąg, zwany hucułką: kilka lub kilkanaście osób, trzymając się za ramiona, porusza się w mocnym rozmachu, przyspieszając tempo coraz bardziej, aż do zawrotności. Czasem muzyka od razu wpada w wir, wkręca weń tancerzy, czasem stopniowo doń dochodzi. Mężczyźni urozmaicają taniec, przysiadając i tańcząc tak w przysiadach tuż przy ziemi, podskakując szczupakiem ku górze, wykrzykując, śpiewając, strzelając z pistoletów. Wewnątrz koła tańczy czasem luźnie jedna lub kilka par. Czasem, gdy krąg porusza się potężnie, lecz równo i monotonnie jak koło rozmachowe, zamknięci wewnątrz koła tancerze szaleją coraz bardziej.
Najdziwniejsze są tańce samych mężczyzn. Jest taniec opryszków, tak zwany arkan, pełen dziarskiej rytmiki z gwałtownymi zwrotami z uchwyceniem stosownej chwileczki do zwrotu, jakby myśliwiec cel chwytał, z gotowością do uderzenia nagłego, błyskawicznego. Jest prastary taniec zwany kruhlek, w którym tancerze wirują z podniesionymi toporami. I w kruhleku i w pląsach świątecznych na Boże Narodzenie widać, jakie znaczenie miała dawniej w tańcu, ku zdumieniu obcych — broń. Opowieści stare przekazują, jak to dawniej podrzucano ostre i ciężkie kilofowe bardki w tańcu, że wciąż świszczały groźnie nad głowami. Jak strzelano podczas zabawy tanecznej tak, że nic nie było widać od gęstego dymu. I znów jedna bardka za drugą wesoło podlatywała w górę i jedna za drugą spadała, ale jakoś nie zdarzyło się, by ktoś kogoś zaciął lub uszkodził.
Dla ludzi i rodzin mieszkających daleko, tołoka jest zdarzeniem niemałej wagi. Młodzi się bawią, chłopcy zbliżają się do dziewcząt, poważni ludzie wymieniają myśli. Nieraz śpiewa się nowo ułożone zwrotki, o jakichś zdarzeniach, co żywo poruszają ogół. Czasem — powiastuni, bajarze lub przygodni opowiadacze przykuwają uwagę, jakby czarują całe zebranie jakąś bajką, legendą, opowieścią. Starzy gazdowie opowiadają wspomnienia i podania o dawności, o starowieku.
Siedzą staruszkowie, dymy z fajek, fale dymu rozsnuwają się, rozciągają w mgły i chmury połonińskie. Rozstępują się ściany chaty, ukazują się — ścieżki nad urwiskami i hufce opryszków na koniach bujnych, junacy w blachy mosiężne pookuwani, baszty zamków węgierskich na skałach i szkłowe pałace smokowe wirujące... Albo też zasiądzie na środku izby opodal ogromnego pieca z kominkiem wśród dźwięku cymbałów i skrzypiec stary siwy gazda z długimi włosami, słuchacze poobsiadają ławy, stołki i przypiecki, a on śpiewa, recytując, i tak pieśń opowiadać zaczyna: „Posłuchajte dobri ludy, szo choczu kazati.“





  1. Gospodarować w chacie — domaryty.
  2. Marżyna lub marha — słowackie murha, węgierskie marha — bydło rogate.
  3. Z greckiego symbole, od pasterzy wołoskich.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.