Prawda starowieku/Tańce i zawody

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TAŃCE I ZAWODY

Gdy tylko wrócił z wojska Foka, od razu zasłynął jako pierwszy tancerz, jako łegiń najpyszniejszy w strojach, i jako przewodnik po tołokach i w czasie robót. O strojach Foki długo jeszcze chodziły wieści po osiedlach górskich, po miasteczkach, po dworach pańskich i zamkach węgierskich. Miał taką chętkę strojenia się, że nawet na połoninę, dokąd niejeden dobry gazda idzie w starym, zniszczonym ubraniu, chodził wystrojony, i cały serdak miał pościągany błyszczącymi retizami. Tak samo później, kiedy był stary. Gdy wracał z połoniny, nawet konie jego odróżniały się od innych, tak były ustrojone kitami kosodrzewiny.
W owe czasy nie żałowano sobie chramów, ani zabaw, jak teraz co to wszędzie tylko po jednym biednym chramie się obchodzi. A wonczas w Żabiem były dwa chramy wielkie (na Boże Tiło i na letnią Bohorodycę) i w Krzyworówni także dwa (na czesną Ryzę i na Bohorodycę jesienną) i w Jasienowie po dwa. Wielu zaś ludzi chodziło na Iwana Kupała przez Czarnohorę na chram do Jasienia węgierskiego, o czym już dziś prawie zapomniano. Wszystkie trzy soboty Dziadowe w roku uroczyście obchodzono: wiosną, latem i jesienią. Wspominano pradziadów, czczono umarłych. Ludzie schodzili się na cmentarz z wszystkich stron, traktowali się gościnnie, zajadali ze smakiem, popijali zawsze winem węgierskim, gdy już biedni to tylko wódką. Na Wielkanoc nawet ksiądz święcił wino, albo i wódkę, umyślnie kropił flaszki święconą wodą, aby to nie zaszkodziło chrześcijanom, aby do grzechu nie przywiodło.
Foki nie brakło nigdzie, na żadnym świętowaniu, na żadnym zebraniu liczniejszym. A że Szumej postarzał się i Foka był właściwym gazdą na starej grażdzie, dom jego stał otworem dla wszystkich. A choć nie był przy drodze, każdy tam zajrzał albo i zajechał, aby dowiedzieć się, co się dzieje, aby się zobaczyć i nabyć z ludźmi. Foka, jak dawniejsi gazdowie górscy, nikogo nie wypuścił, dopóki go nie nakarmił, dopóki nie ugościł i nie przenocował. A czasem przygodni goście jakże się natańczyli i naweselili w starej grażdzie Szumejowej! Śpiewów się nasłuchali, muzyki i różnych opowieści. Nieraz zachodzili jacyś obieżyświaty, tak zwani „świtowany“, opowiadali nowiny. Czasem zjawił się taki dziad, co raz na kilka lat opuszczał swój wierch, powiastował o dawności, wskrzeszał ją przed słuchaczami. Jakby serce Wierchowiny zatętniło w starej grażdzie, jakby z zakamarków jej i z podwórców rozszeptały się duchy gazdów i junaków. Nie licząc się z kosztami, urządzał Foka świetne i huczne chramy. Przeszedł w tym jeszcze dawnych gazdów.
Wszędzie miał swoich pobratymów tanecznych. Spotykał się z nimi wszędzie, nieraz aż w Szigecie, dokąd chadzał na jarmarki, także w Polenach węgierskich, w Kosowie i w Wyżnicy. Gdy zeszli się pobratymi, to tak wytańcowywali, aż muzykantom palce puchły. A Foka z pobratymem tańczył i tańczył, czasem przyśpiewując, czasem strzelając dla ochoty. I tak przez całą noc do rana, a potem jeszcze do południa i jeszcze troszeczkę do wieczora, a potem znów przez całą noc.
Co tak tańczyli sobie? Dawne przygody swych przodków i swoje dzieje zobrazowywali. Rozmachiwali się na siebie bardkami, czy tańcząc, czy przysiadając, jakby się odgrażali, przerzucali bardki do siebie, jakby się wyzywali do boju na bardki. Potem, niby to po boju, jednali się, obejmowali za szyję i tańczyli w zgodzie. A potem pędzili gdzieś razem z podniesionymi bardkami, patrząc w dal, szukając wroga. Jakby razem cwałowali przez góry, zdobywali miasta, uciekali od pogoni. Potem dreptali na miejscu niemal, równo, powolutku, lecz mocno posuwając się naprzód, wciąż w koło, jakby spokojny żywot pastuszy przedstawiali. Znów zrywała się muzyka jak wodospad, jakby woda zahuczała ze spuszczonej zastawy. Odzywały się okrzyki, a w tym gwałtownym rytmie zaledwie chwiali się tancerze, mocno stojąc na nogach jakby na darabie mknącej. Taniec wciąż zmieniał się, nie był jednostajny. Powtarzał przeróżne dzieje: dawne i obecne.
Bieda tylko z tym była, że Foka zatańcowywał do upadłego każdego pobratyma, każdego pokonał w tańcu, zamęczył go prawie. O tym wszędzie sława poszła.
Aż raz zjawił się w Szigecie młodszy od Foki łegiń, rodem z węgierskiego boku, biedak jakiś i ubrany biednie, ale cóż to szkodziło Foce! Zwał się Myś, a na żart zwano go „Myś czy Mocak“, bo krzepki był chłopak. Ten dotrzymywał kroku Foce. Czego Foka nie próbował? I muzykantów zmieniał, by byli wypoczęci, świeży. I arkana tańczył godzinami, także tancerzy zmieniając, tańczył tak, aż podłoga się łamała. I kruhleka tak samo. Nic nie pomagało. Myś tańczył niestrudzenie. I zyskał sławę w Szigecie. Zagórscy ludzie chlubili się, że jeden z nich z samym Foką może się równać w tańcu.
Ale i na Mysia przyszła kreska. Raz przybył do Szigetu na jarmark młody Matijko z Krzyworówni, syn pobratyma Fokowego Fedora! Był to istny buczek jędrniasty, a nie chłopak. Latował wciąż wśród puszcz pod Czarnohorą. Gdy przychodził na połoninę, to tak sobie dla zakładu mocował się. I dla zakładu nosił w zębach pełną berbenicę bryndzy. Wygrywał zakład, ale wygranej nie brał. Zwady nigdy nie szukał, ale niechby go kto zaczepił! Prosty był to i szczery chłopak, do nikogo nie żywił urazy, a zaczepki nikomu nie podarował. Jakby to był także zakład: „ty do mojego łba się bierzesz? Haj, dajże i twego spróbować!“ Trzeba było jednak mieć zdrowe kości do takich prób, do bójki z Matijkiem, bo sam tak twardą czaszkę miał jakby ze stali. Ile go razy rąbali i walili obuchem po niej, a była coraz to twardsza i mocniejsza. W rzeczywistości nie myślał nigdy o bójkach. Matijko miał myśli pochłonięte marżyną. Myślał wciąż o krowach wszystkich, o tych baranach i o capach, które pasał, z którymi swe życie przepędzał. Ciągle wspominał ich jakby przyjaciół.
Gdy przyszedł Matij do Szigetu, jakby na żart spróbował się z Mysiem w tańcu. Oj, poznali zagórscy ludzie, jacy to junacy czarnohorscy z Liedczyny! Pokonał Mysia w tańcu. Nie miał śmiałości próbować się z samym Foką, liczyło się jednak, że i jego pokonał.
Matijko wstydził się o tym rozgłaszać, sam Foka za to opowiadał, że jemu równy jest w tańcu „Myś czy Mocak“ zza gór, a ponad niego i na całe góry tancerz pierwszy, to Matijko z rodu Iwankowych-Zełeńczuków.
Najmłodszy ze wszystkich Matijko przeżył wszystkich, dożył aż do nowszych czasów. Całe swe serce przelał na marżynę — dobrze się żyło na świecie tym bydlątkom, które Matijko piastował — a całą odwagę i junactwo na walkę z niedźwiedziami. Do późnej starości nie spał, broń Boże, w chacie ani jednego lata. Głowa jego z kosmykami jak u orła starego, pokarbowana razami, i w sercu karby głębokie dawności wyryte. Serdecznie wspomina i dawnych ludzi i dawną chudobę. Z jego pamięci jak z komory bogackiej nieraz czerpaliśmy te skarby, wieści starowieku.
Tak Foka tańczył. Długo wspominali te tańce ludzie jakby ostatni błysk słońca, dawnego szczęścia, dawnej słobody...
Od osiemdziesięcioletniej staruszki, Marijki Czornysz, jednej z ostatnich wygasającego pokolenia, słyszałem kiedyś, jak to Foka w młodych latach lubował się w tańcowaniu. Staruszka opowiadała żywo, z uśmiechem pełnym uroku: „Byłam wtedy może dziesięcioletnią dziewczynką, gapiłam się na Fokę, napatrzeć się nie mogłam. Nigdy nie zapomnę, jak wyglądał w wielkim starowiecznym, wysokim kapeluszu, jaki niegdyś nosili opryszki. A to kapelusz był obwiedziony szeroką mosiężną blachą, zza blachy zaś wystawały i wysoko powiewały pawie pióra. Kiedy tańczył i przechylał się w tańcu, przy ogromnym pasie, nabijanym gwoździkami, dzwoniły i dźwięczały łańcuszki i pistolety. On zaś był taki wspaniały i łaskawy. I dokąd wszedł, gdzie się zjawił, radość była, witano go jak wielkiego pana. E, mało to powiedzieć, chyba — jak cesarza. I gazdowie i panowie i starszyzna, urzędnicy i Żydzi, wszyscy nim się cieszyli, uśmiechali się, witali go serdecznie. Taki miał mir! A wciąż wędrował. Nie ma co mówić — powiadała staruszka — we wszystkim nie było odeń sławniejszego! Byli tacy, co go chcieli naśladować, nikomu się to nie udawało. Co słowo wyrzekł, co piosenkę zaśpiewał na tołoce, rozchodziło się to, rozpowszechniało po całych górach.“
I w późniejszym wieku tańczył Foka. Tańczył z ostatnim z Wasylukowego rodu z Hołów, gazdą dostojnym jak sam Foka, lecz małomownym, poważnym, nieprzystępnym dla obcych. Tańczyli sobie powolutku, poważnie, w milczeniu. I z Dmytrem Szekierykiem z Krasnojyli — gazdą zacnym, rozmownym, szczerym. Gwarzyli, opowiadali sobie, nie mogli się nagadać, popijali po trosze, tańczyli wesoło, znów gadali, opowiadali bez końca.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.