Prawda starowieku/Ksenia czy inna

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSENIA CZY INNA?

Pieśń przekazuje, opowieść szeroko się rozwodzi o kochance doboszowej, o żonie Zwinkowej z Kosmacza. Mówiła tak słodko, powoli i śpiewnie, jak i dziś śpiewają, mówiąc dziecięcym głosem, jak dzwoniąc głosem nęcą i czarują niewiasty huculskie. Nigdy niczego nie rozkazywała, nie żądała, nawet nie mówiła stanowczo, tylko prosiła, a raczej nie prosiła, tylko z cicha zapytywała, pozwalała się domyślać. Wiedźma taka słodka, jędza miodowa, biesica cukrowana! Nie płakała nawet nigdy, jak to baby umieją. Całą kapelę grającą wypłakują jękiem, łkaniem zawodzą, płaczem wycieniowują, aby głupiego chłopa za serce targać. A ona popatrzyła tylko czasem na Dobosza oczyma pełnymi łez. I już było po nim. Potem zaś znów jej oczy niebieskie, szeroko otwarte, patrzyły spokojnie, łaskawie, bez żalu. Ale i nieprzenikliwie, a nawet jakby z surowością zadumy głębokiej. Podobne były te oczy, łagodne i surowe zarazem, sierpownicom modrym, co latem przy ścieżkach, na carynkach kwitną. Patrzyły z takąż słodyczą spokoju, ale i jakby z chłodem nieodgadnionym. Tak, jak to jeziorko Niesamowite pod Turkułem w Czarnohorze w pogodny dzień letni niebu wielkiemu się otwiera.
A im łagodniejsza była Ksenia, im bardziej grzecznym słowem, szeptem-powiewem słowa, muśnięciem rzęsy, spojrzeniem cichym rozprószyć umiała burzę i gniewność doboszową, tym więcej lgnęło do niej serce wdzięczne. I kto wie, po co to wszystko tak robiła? Czy miała podziw dla młodości i sławy doboszowej? Czy też ciche poczucie siły, by mieć u swych nóg Dobosza, którego nikt nie mógł przemóc? Są tacy, co powiadają inaczej i pieśni właśnie tak głoszą: „Suka to była, chciała się gzić i puszczać z najpiękniejszym na całe góry łeginiem. A gdy wyciągnęła od niego dość skarbów, gdy miała go dość, prędko go zmarnowała, zgubiła“. Lecz są i takie głuptaki, co przedstawiają ją, dumną gazdynię kosmacką, jako narzędzie jakichś żandarmów, a nawet żandarmów austriackich, kiedy jeszcze o żadnej Austrii nikomu się nie śniło. A z aktów znów inaczej udowadniają inni, na podstawie zeznania samego Stefana Zwinki, który jak niejeden mąż w dziejach ludzkich, o żadnych miłostkach swej żony nic nie wiedział, a nawet wręcz im zaprzeczał. Tak więc na podstawie zeznań męża, który zawsze wszystko wie o swej żonie najlepiej, nie tylko czarno na białym mamy w papierach udowodnione, że Ksenia nie znała w ogóle Dobosza, ale że i Dobosz wcale się nie kochał, a tylko wciąż myślał o napadach, nie wiadomo po co i dlaczego.
A może tylko skarby i klejnoty do całego jej czaru były potrzebne. Bo przecież nie chciała porzucić swego gazdy, nie chciała iść z Doboszem aż na Czarne Morze, na stepy wielkie, na skały i wyspy. Czy też bała się życia ludzi lasowych i wiedziała, że najlepiej na gazdostwie bogatym będzie rozkwitać jej piękno. Ale, choć dzisiaj wszyscy przeklinają Zwinkową żonę, choć wymyślają jej, depcą ją brudnym słowem i twardym, jakby butem hajduckim podkutym kopiąc, nikt nic nie wie o niej, nikt nic pewnego powiedzieć nie umie. Nikt też nic nie wie o jej czarze, o jej pięknie.
Znosił Dobosz wszystkie skarby, jakich jej się tylko zachciało. I jeszcze inne skarby jej oddawał. Oto zwierzał jej wszystkie swoje tajemnice. Ciągnęła go ona jak śmierć słodka, jak dno jeziorka Niesamowitego. Komuż miał odkryć wszystkie swoje tajemnice jak nie tej słodkiej śmierci? Z tych zwierzeń wiedziała już wszystko: o orłach zwiastunach, o toporze gromowym, o zielu wielikańskiem, o sokach tego ziela i o radach staruszka. Wiedziała też, jak to można wszystko odczarować. Skąd się bierze moc doboszowa i dlaczego go nie można zranić? I jak to można odmienić... I jak to te włosy złote wielikańskie ukryte są wśród czarnej gęstwiny kędziorów. Gdyby je wyrwać? Już byłoby inaczej...
Ale ilekroć Dobosz pełen serdecznej wdzięczności opowiadać jej zaczął o nakazach falowych — nie słuchała. Mgłą znużenia zasnuwały się jej oczy — nie rozumiała, co mówił. Tyle tylko chciała wiedzieć, aby go mieć w rękach. A co i dlaczego, to jej nic do tego. I dlatego nigdy się nie dowiedziała najgłębszej tajemnicy. Chociaż i Dobosz przy jej śpiewankach zapominał na chwilę nawet o chórach falowych. „Tyś najpiękniejsza gra dzwonkowa i śpiewaneczka tyś falowa“ — tak do niej mówił. A gdy doń słodko szepnęła: — Ołeksoczku! — już siła wielikańska w nim malała, już słabość niemrawa wślizgiwała się w młode członki. Może już i sam słyszał, jak zaczyna banować matka-Wierchowina za swym synem, co z wodnicą-niauką się skojarzył i gdzieś jakby na dnie Niesamowitym, igra z nią, pieści i całuje.
Tak to ględzą tu i tam, wciąż inaczej, sobie samym przeczą, a tylko doświadczeni ludzie rozumieją i mocną myśl mają o tym, taką: to nie ta, to nie ta sama. Pod spodem, pod wszystkim trwały oczy niebieskie, zanadto rozwarte. Ich szukał Dobosz, nie żony Zwinkowej, Kseni. Praktyczni ludzie, ci szczególnie, co pobyli samotnie w naszych puszczach i połoninach, wypróbowali, że w samotności Leśna — czasem Niauka — czyha na męskie pragnienia, tęsknoty i myśli, najzawzięciej na te co są całkiem pod spodem. To nie bajka, nie podanie jakieś ani zabobon, tylko taka prawda, że kości trzeszcą i palą się, aż trzeba je odrąbać.
Czasem podsunie się leśna biesica tak bliziutko, że zaledwie dosłyszy jak zawyje tęsknota, zaraz wślizgnie się i bierze na siebie jej postać. I dobrze, zaraz ją uspokoi, ukołysze tak na miesiące, może i na lata. A coraz zawzięciej się wkleszcza i niektóry zmiarkuje za późno. Wyrywa sobie potem przez lata jej korzeń. Nie pozbędzie się jej nawet w domu na piecu, przy ślubnej żonie, dopóki jedna żywa nitka korzenia w nim tkwi. A inni ludzie, choćby najbliższa rodzina, nic nie wiedzą aż usłyszą w nocy, po północy, łopot skrzydeł tej, która z niego krew wypija. Niejeden wyszastał się przez taką miłość z męskiej mocy, a potem chodził oszalały z językiem wywalonym, tylko ślina mu ściekała po brodzie na przerażenie i ostrzeżenie innych. A inny był dzielniejszy, odrąbał sobie tę rękę na której nie dostygło jeszcze, dostygnąć nie chciało, ciepło ostatniego uścisku Leśnej. Albo też, aby pozbyć się, twardo i okrutnie włożył rękę do watry bukowej w kolibie, a gdy zwęgliła się, odrąbał ją. I natychmiast odskoczyła Leśna, koniec. A on tak dotąd chodzi po świecie bez ręki. Mało który miał szczęście natknąć się na przemównika wielkiego a serdecznego, który by go uleczył żywą watrą, żywą wodą i żywym słowem.
Także Dobosz był człowiekiem lasowym i zaledwie skosztował słodyczy już w samotności targały nim pragnienia, trwały pod spodem, zjawiały się czasem i znów znikały.
Przeto ludzie doświadczeni tłumaczą tak: czasem podszywała się pod tamte oczy Ksenia Zwinkowa, ale najwięcej Leśna biesica. Gazdyni kosmacka czasu nie miałaby wciąż latać z Doboszem po łąkach, po lasach. Chyba wyrwała się kiedyś z chaty na chwilę, na godzinkę, na pół dnia lub pół nocy. I jakże by jej nie wyśledzili nasi strzelcy, co czorta samego wyśledzą? Potem zapewne miała go dość, chłodniała i za to, że Ksenia chłodna, na tamtą Leśną ciskał się i wściekał. A Kseni był wdzięczny za szczerą miłość Leśnej, nie wiedząc, że to nie ta sama. Taka wdzięczność. A dlaczegoż Leśna garnęła się doń tak? Bo to także była dusza samotna, wypędzona z ojcowizny i, kto wie, może w ciało kwiatowe wygnana. Z kwiatowego rodu, z dzwonkami, z storczykami i bławatkami posiostrzona, kwiatów wodzirejka, z zapachem kwiatowym, z wszystkimi lekami, ale i z całym szałem jadowym, jaki w trójzielu się kryje. Gdzieżby tam baba mogła być taka? Baba to także z człowieczego rodu. Krzyczałaby, drapałaby, gdy ją męczył i kości chciał łamać — hulawy głuszec, taki zalubiony. Złościłaby się, gdyby inne dziewki koło niego się kręciły! Gdzie tam! Uśmiecha się wdzięcznie i patrzy gdzieś daleko w zadumaniu łaskawym. Tak jakbyś wielki prochowy nabój w jezioro Niesamowite wystrzelił. Pluśnie to, tryśnie pióropuszem fal i znów gładko, pogodnie, śladu nie ma. Na pewno znikała na święto Rozihry tam pod Stawiorą, w zawiei kwiatowej, kąpała się w jeziorkach zapachów, w tańcach kwiatowych się zabawiała. I od nich przynosiła zapach kwiatowy i jad trujezielny.
Wielkie jest podobieństwo, że ciało i dusza takiej były kwiatowe. Kwiatowe ciało — pełne tajemnic, schowków, zakątków czarownych. Pełne szkatułek z klejnotami, jakby klejnocików małych, co otwierają się i zamykają na słowo lub znak. Wysypiesz trochę pyłu złotego — to już w mowie kwiatowej oznacza przysięgę, że kochać będziesz — wiecznie. A znów gdy innego płynu, zielonego słodkiego kleju dotkniesz, to jest śmiertelna obraza kwiatowego wstydu. I tak sam nie wiesz, kiedyś związał się wiecznie, kiedyś wstyd podeptał, kiedyś popełnił przestępstwo.
Ileż przestępstw? Dwa a może trzy, a może tylko jedno główne?
Lecz wyrywał się Dobosz swej doli jak mógł. Młody był i cały świat górski był młody jak rzeka młoda, której wody ojcowskie nie wykuły jeszcze gościńca. Przebijały się te wody, buszowały, wdzierały, zapuszczały zagonami fal, kto wie którędy i po co?



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.