<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MORZE

Następnej wiosny na Święto Rachmańskie kto tylko przyłożył ucho do ziemi, usłyszał dzwonienie tak wyraźne jak nigdy dotąd. Uwiadomiony o tym Dobosz przez cały dzień biegał po bukowinkach, po carynkach i po połoninach. Wszędzie to samo, przykładał ucho do ziemi i wszędzie słyszał dzwonienie tak wyraźne jak nigdy i coraz wyraźniejsze.
Niewyraźne i mgliste są wieści o tym, jak Dobosz wyruszył ku wschodowi słońca, ku stepom, ku morzu z garstką wybranych towarzyszy. Był wśród nich wędrowiec i bywalec — Mychajło z Ukrainy, i srogi Dżemyga gazdowski syn, i przemyślny śmiałek, biedackie dziecko, Iwańczyk Rachowskij i twardy obieżyświat, majster mazurski Jasiek Sęk, ojciec licznych dziatek i Sulatycki-Sędogórski młody szlachetka, z pańskiego rodu, którego losy — kto wie jakie — między ludzi lasowych zawiodły.
Szli jarami Dniestrowymi, kilka razy przeprawiali się przez Dniestr. Puścili się ku stepom. Nocami jechali, a dniami odpoczywali, leżąc wraz z końmi w lasach bodiaków. Tylko orły stepowe zauważyły ich i krążąc nad nimi, towarzyszyły im odtąd ciągle. Doszli w końcu do brzegów morza.
Wielka tęcza jak brama rozwieszona jaśniała nad morzem.
Nazwał je wtedy Dobosz morzem weselnym, morzem „dużym i dużnym“ — to jest tęgim i tęczowym. A zganił — jak przekazują — nazwę morza Czarnego.
Szli dalej skałami, ku wyspom się kierując. Nikt nie umie powiedzieć, jak daleko zaszli.
Tam zobaczyli lwa skrzydlatego z błyskającymi oczyma. Spłoszyli go, widać, z gniazda skalnego. A on się zerwał, furkotał skrzydłami, jak wiatrak wielikański, z daleka walił w nich światłem, ale nie ośmielił się uderzyć na junaków.
Na skalnych teatrach — tak wysokich jak teatry Szpyciowe w Czarnohorze — spadających na tysiąc sążni przeszło prosto w dół ku morzu — zobaczyli mieszkania ludzkie sprzed wieków, już może przed tysiącami lat opuszczone. Skały podziurawione tymi komorami i otworami wyglądały jak sito ulów trzmielich lub jak wejścia do mrowisk potwornych. Morze tęgie i tęczowe — uderzało o brzegi falami tak potężnymi, jakich jeszcze nie widziały oczy junackie. I przelewało się barwami od czarności sępiej aż do białości mlecznej. — Nad przepaścią morską stali tak ludzie górscy i konie połonińskie. Wciągali pełną piersią słone powiewy morskie. Patrzyli na wszystkie strony. Widzieli stepy bezkresne, urodzajne, mogące wyżywić nieprzejrzane rzesze. Widzieli zatoki z białego kamienia błyszczącego, z cudownymi drzewami, tak szerokimi, jakich nawet w puszczach nie było. I winne grona, pnące się w pobliżu po skałach, wyspy zielone z czarodziejskimi sadami, które samo słonko tam wyhodowało. I tedy posłyszeli: nie spod ziemi, lecz z daleka od wschodu słońca, dzwonienie zza mórz. Tętniły dzwony rachmańskie, niosły się dudnieniem potężnym przez morze, a potem rozsypywały się w jasne piosenki dzwonkowe. Pozdejmowali kapelusze junacy. Błogosławili tę chwilę, kiedy ich poznała i powitała święta zamorska Wierchowina. Dziękowali Świętym niebieskim za ten znak.
Dobosz zaś wdarł się na Chmurce Gromowej na cypel skalny, wiszący w powietrzu nad falami, do którego tylko wąska szyjka skalna prowadziła. Potrącone nogą konia kamyki osypiska spadały w przepaść do zatoki.
Przekazane jest na chwałę Dobosza młodziutkiego — to właśnie: Gdy patrzał Dobosz ku skałom dalekim, gdy spoglądał na Skałę-Dziwo, na Skałę-Mnicha, na Skały-Sieroty, w kołysce falowej uciszone, gdy patrzał ku zachodzącemu w stepach słońcu krwawemu, gdy ogarnął wzrokiem i sercem stepy, straszliwe stepy, jakby za wielkie dla człowieczego rodu, gdy znów spojrzał ku białym i zielonym wyspom — wtedy to, zwierzając się Chmurce Gromowej, wyciągając ramiona ku słońcu, wśród grzmotu fał tę pieśń zaśpiewał ostatnią, zapowiedź Doboszową, której ułomki do dziś się przechowały.

Oj, koniu, koniu, Chmurko Gromowa,
Ziemia przed nami odkryta — nowa! —
I ziemia — nowa i świat wieliki,
Tam nie ma ludu, nie ma władyki.
Tam błyśnij Chmurko! zagrzmij kopytem!
Porwij mnie z mieczem i z jasnym szczytem.[1]
Tam królem będę, królów namnożę,
Ludy rozplenię jak złote zboże.
Zamki zbuduję — i złote wieże,
Stepy uśmierzę — miasta rozsieję,
Tum z skał ci wzniosę, Boża Dziecino!
Szczęście rozleję jak święte wino.


∗             ∗

Wracali już z wyprawy, kierując się ku Dniestrowi, na próżno szukając go w spalonym, zwęglonym przez pożary, czarnym, bezlitosnym stepie, na próżno wypatrując bez przerwy na jasnym niebioskłonie choćby cieniów rodzonej Wierchowiny. Wówczas to ognista spiekota słońca i pożaru, dławiąc oddech i przypiekając stopy, ogarnęła junaków i ich konie. W spalonym stepie ani śladu wody, ani śladu kałuży nawet. Pragnienie rosło w nich nieznane dla ludzi i zwierząt z Wierchowiny, nie przeczuwane nawet przez nich, rosło, rozsadzając głowy i piersi. Padły wszystkie konie wierchowińskie, przywykłe do obfitych źródeł i do wody lodowej. Orły zaczęły się przybliżać i zniżać. Siadały, by zaglądać w końskie oczy, umęczone, zgasłe daleko od połonin. Tylko Chmurka Gromowa nie poddawała się. Lecz już i ludzie słabli. Pierwszy zaczął się słaniać najstarszy wiekiem Jasiek Sęk. A po nim niestrudzony, groźny Dżemyga. Na próżno brali ich na konia towarzysze. Spieczone usta kąsały własne ręce, ssały krew własną. Aż wreszcie wyzionęli ducha. Zgasł Dżemyga i zginął chłop mazurski Jasiek Sęk, w sieroctwie dziatki zostawił. Szeptem błagał Pana Dobosza, aby o dziatkach jego pamiętał. I Mychajła nie poznały stepy rodzone, pochłonęły i jego. I dalej spiekota i pragnienie — grały jak piec ognisty, dzwonem piekielnym dudniły, jakby nie to samo boże słoneczko, co na Wierchowinie, lecz inne smokowe słońce tu gorzało.
Dobosz nie porzucał ciał towarzyszy na pastwę ptaszyskom stepowym. Ostatkiem sił, wraz z Iwankiem odpędzali ptaki, a nocą kopali doły, grzebali ciała i sypali mogiły. Sławili nockę bożą, promienistą, a ciemną, łagodną matuleńkę stepową, kojącą jak dobra śmierć.
Sędogórski ledwie wlókł nogi, wyglądał jak bodiak sczerniały, lecz zawsze coś opowiadał, gwarzył, żartował. I tak ich pocieszał. Powiedział wtedy sam Dobosz, że chwalić trzeba ród rycerski, jeśli to jedno tylko ma, że samej śmierci w oczy się śmieje. Zginął Sędogórski nim dotarli do Dniestru.
Tylko dwaj synkowie biedaków Dobosz i Rachowskij i tę biedę przetrzymali. A z nimi Chmurka Gromowa, koń pański wschodniej krwi, wytrzymał ogień potwora słonecznego i przebrnął przez czarną pustynię zwęgloną.
Gdy wreszcie doszedł ich odległy szum fali Dniestrowej, zapłakali zaschłą źrenicą. Płaczem witali fale siostrzane. Zarżała donośnym głosem Chmurka Gromowa. Gdy dopadli wody ludzie i koń, położyli się na wodę, żłopali ją, chłonęli, bulgocąc i smakując, chlustali się w rodzonym żywiole. Nawodzili może na pamięć, jakie to szczęśliwe, łaski bożej pełne są te potoki górskie, co roztapiają się w słoneczne południe letnie w falach Czeremoszu, gdy woda z wodą, fala z falą się przenika. Modlili się do niej, sławili ją, wodę-wodyczkę, najstarszą caryczkę — świętą Jordanyczkę — słowem i pozdrowieniem dziękczynnym. Potem ujrzeli już bladosine cienie gór na zachodzie. Odpoczywali w jarach Dniestrowych. Strząsali ze stóp gorący, czarny popiół stepowy, z duszy oddech płomienny śmierci. — —
Hej! żwawy był Dobosz. Niespożyty a rześki jak woda. Młodość zeń biła jak źródło. Nad Dniestrem to jeszcze jak dziecko płakał za towarzyszami, skarżył się i żalił. Dziatki Sękowe wciąż mu się widziały, rączki do niego wyciągały. Aż postawił nogę na ziemi Wierchowińskiej! aż przyszedł nad uroczysko słobódzkie, na pierwszą połoninkę swoją, rodzimą — Waratyk! Aż zobaczył stamtąd czuby Czarnohory, płatami śniegu pokryte! Oglądał się to na wschód słońca ku stepom i dołom, to ku Czarnohorze, łącząc je wzrokiem. I już znów gotów był nowe hufce skrzesać toporem gromowym, zebrać naród cały, skoczyć na groźne stepy, uśmierzyć je, podścielić pod nogi człowiecze. Płynęły świeże powiewy od szczytów i miodowe zapachy łąk. A on ściskał Iwanka z radości, obejmował konia i śpiewał sobie, aż grały echa górskie: „Oj koniu, koniu, Chmurko Gromowa, Ziemia przed nami odkryta — nowa!“
Posuwając się dalej ku górom, ujrzeli tam na rozległej połoninie Rokiecie, jak przy watrze pasterze i opryszki tańczyli, jak się zabawiali i wywijali dziewczynami w tańcu. Weseliły się skrzypce, cymbały i dudki. To znów fłojery grały przy wtórze wichrowym. A kozy patrzyły z ciekawością, przytupywały nóżkami jakby coś rozumiały z tego.
Dobosz i Rachowskij z ukrycia z radością oglądali pobratymów. Rachowskij rzekł do Dobosza: — Patrzaj dobrze Panie watażku. To sobie zapamiętaj, gdy chcesz nowe ziemie otwierać, stepy jakby zasiewać ludźmi i dzierżawy zakładać: nie ma ludu, co by tak się radował życiem jak ten. Żyją tak sobie, dla nikogo, dla świata. Jak ptaki w pobratymstwie z wiatrami, z chmurami, z puszczami. Ten skarb jeszcze im dodałeś, tęś słobodę im darował, żeś panów przepędził, że nikt im głowy nie zawraca, nikt tej radości nie mąci — dopóki jest radość...
Niepostrzeżenie wysunął się Dobosz z gęstwiny leśnej i nagle znalazł się w gronie tańczących.
Końca nie było okrzykom radości. Strzelano bez przerwy z pistoletów na powitanie Dobosza. Chłopcy i dziewczyny skakali przez watrę, wywijali kozły, tańczyli w prysiudach wokół niego. A wciąż palili z pistoletów opryszki, aż odpowiadały hukaniem połoniny Liszniowej, bliższe Gorgany i dalekie kosmackie góry.
Rozłożono watrę, strzelającą na wysokość dobrego drzewa. Był to znak umówiony, że Dobosz wraca. Po pewnym czasie zapłonęły na połoninach co bliższych podobnie wielkie watry. Dawały one znak dalszym, coraz dalszym górom, jedne drugim i dalsze następnym, że Dobosz wraca. Tak to, tej nocy znaki watrowe przeleciały przez całą Wierchowinę, aż na wołoski bok, aż na węgierski bok. Radośniej, szczerzej od lubki najsłodszej wyciągnęła doń ręce Wierchowina.
Lecz wieść ta odbiła się od Grahitu kosmackiego echem złowrogim. Radość — strzaskana, wróciła echem wielokrotnym, niesamowitym.
Wieść taka: że jeszcze przed odejściem ku stepom wyrwała mu włosy złote, wielikańskie, lubka, zdradliwa Ksenia. Że w zmowie z mężem przygotowała kulę ze złota stopionego z jarą pszenicą i miodem, poświęconą w dwudziestu czterech cerkwiach i na może dwudziestu czterech nocnych obchodach z niaukami czarowaną. Że czeka nań zasadzka i śmierć od zdrady w chacie Zwinkowej.
Nietrudno uwierzyć, bo Ksenia spokrewniona z Giełetami z Bereżnicy, takiego rodu co przechytrzył i przewyższył wszystkich opryszków. I sami chwalą się, że dotąd każdego zwabili w pułapkę i zrobili mu koniec.
Błagali Dobosza pobratymi, aby nie szedł do Kosmacza, gdzie zdrada i czary piekielne nań czyhają. Sami pójdą, rozniosą chatę toporami, na mak porąbią sukę zdradliwą. Ale zakazał tego Pan Dobosz. Pognał sam do Kosmacza. A za nim, śladami leśnymi się trudząc, pośpieszali pobratymi-junacy.





  1. szczyt — tarcza.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.