Prawda starowieku/Szumejowe gospodarstwo

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SZUMEJOWE GOSPODARSTWO

Gościniec, idący lewym brzegiem Czeremoszu Czarnego z Żabiego przez Krzyworównię, o jakie trzy kilometry niżej Krzyworówni przechodzi przez potok Warytyn i zaraz się potem rozwidla. Jedna gałąź, idąca na prawo tworzy dość równą drogę, wiodącą wzdłuż Czeremoszu ku Uścierykom w kierunku Kut, druga zaś na lewo, wzdłuż potoku Warytyn wspina się i wije przez stromą przełęcz Bukowca w kierunku Kosowa. Na pagórkach i stokach w tym rozwidleniu dróg i ponad nim znajduje się osada Jasienowo. Dzieje naszego kraju to dzieje rodów i domostw, i to niewielu. Czasem, bardzo rzadko, spływały się ich dążenia, po czym znów rozchodziły się. Pasterze mają wprawdzie corocznie wspólne sprawy i spotkania, święta i interesy, ale potem znów znikają czy to w chatach czy na pastwiskach, tak jakby wody wiosenne podnosiły się, wzbierały, łączyły się i znów zanikały. Zanim utworzyło się coś więcej niż gminy, przeważnie nawet zanim rody i chaty zrzeszyły się w gminy, już nasuwały się na nie obce ramy, co prawda z zewnątrz tylko. Chcąc zobaczyć dzieje licznych korzeni, które zaledwie zdołały wypuścić pędy, musielibyśmy po kolei przyjrzeć się wielu rodom i domostwom i opowiedzieć dzieje każdego. Za pamięci ludzkiej wspólnota ich była niewidzialna, chociaż mimo przelotne zwady nigdy nie były dzikie. Prawda starowieku to podstawa i dzieje tej niewidzialnej wspólnoty, to styl domostw-korzeni. Lecz w tym nie związanym i luźnym stanie żyła już społeczność wyraźna.
W czasach nam bliższych, w połowie XIX wieku — ale zanim jeszcze, w uderzeniu jednym po drugim, wtargnęły „nowe czasy“ — zasłynął Foka z rodu Szumejów. Życie jego było ruchliwe, właściwie nie wtłoczone w jego stan. Nie opierał się nowości, przeciwnie, uczył się chętnie i przez to, odnawiając stare życie, a nawet witając nowym spojrzeniem to wszystko, co dla ludzi miejskich stało się już codzienne i banalne, pociągał światłem nowości. Ożywiał i ciekawił sam każdego, jak gdyby nieustanną żywą rozmową pomiędzy różnymi czasami i witaniem się ich na rozdrożu. Takie spotkania rzadkie są w jednym człowieku. A przecież nie tylko oparty był we wszystkim o prawdę starowieku, także świadomie chciał ją wypełnić i odnowić.
Poznać jego dom i gospodarstwo w niejednym tak typowe, to poznać więcej niż połowę osobistości.
Foka Szumejowy z Jasienowa miał dwie chaty na stokach Bukowca. Jedna była wysoko na połoninie, niemal nad granicą lasu, druga zaś stara grażda, jedna z najstarszych chat w okolicy, była przeszło pół godziny drogi oddalona od potoku Warytyn, który wśród rumowiska ogromnych głazów przez się wytoczonych, przedziera się jasną, kryształową wodą ku Czeremoszowi. W tym miejscu, gdzie stroma i kręta droga, idąca wśród głazów i berd wąwozem Warytynu, z przełęczy Bukowca schodzi na równię, stoi z lewej strony wysoko wśród głazów kapliczka z wyrzeźbionym świętym, błogosławiącym z góry przechodniów, poniżej zaś, po prawej stronie drogi, olbrzymi głaz wielkości leśnej koliby, zwany „żydowskim kamieniem“. Nazwa pochodzi stąd, że stoczył się on przed wielu laty, podobno nakrywając wraz z konikiem i małym wózkiem młodego Żyda, nabożnego biedaka i wędrowca z bractwa chasydów, gdy wracał w stronę Kosowa. Jeszcze teraz po lewej stronie drogi wiele podobnych głazów sterczy wysoko, czyhając, zda się, na przechodnia. Miejsce puste i uroczne.
Tam właśnie znajduje się stroma ścieżka, zdążająca od Bukowca ku domostwu Foki, od razu pnąca się w górę. Grażda Foki stanowiła już w owym czasie, który opisujemy, raczej kompleks chat i budynków zawikłany dziwacznie, ale organicznie, i połączonych ze sobą za pomocą korytarzy krytych i krętych lub otwartych galeryjek w kształcie podłużnych altan. Pierwotnie zamknięte obejście grażdy zostało przez to rozsadzone. Zamknięty, ciemny ganek łączył starą grażdę z nową chatą, w skos w tyle położoną, do której przybudowane były nowsze budynki gospodarcze. Z tyłu zaś były nowe i duże stajnie i obory, połączone gankiem otwartym z jeszcze jedną chatą, jasną i nową, zaopatrzoną w dość duże okna. W niej mieszkali po latach przybrani synowie Foki.
Z przodu starego obwarowania jeszcze jedno osobne podwórze, a dalej niemały budynek, chroniony zewsząd, bo pośród wielu węgłów, w miejscu dawnej komora nowa przeto jasna, lecz już od sklepienia daszków nad gankiem mroczna, a wewnątrz ciemna, bo bez okien. Tam przechowywano większe zapasy żywności: całe szeregi beczek, berbenic i małych baryłek, w mich bryndza, masło, mleko kwaszone, zapasy ziarna i mąki, łoju, wosku i jasnozłotego przędziwa. Na półkach porozrzucano niezliczone kłody rewaszowe, karbowane i ryte na deszczułkach obliczenia z połonin i robót leśnych. Tam przesiadywał niegdyś dniami, szczególnie zimą, ojciec Foki Maksym, milczek, co zamiast mówić, rewaszował, rozmiłowany nie tylko w obliczeniach pasterskich i wyrębowych, także w pamiątkowych karbach dawności, z różnego drzewa stosownie do ich zawartości. Sam Foka, mimo że podczas wyrębów nauczył się dokładnie zawikłanych obliczeń, nie nabrał do nich upodobania. Dalej za tym budynkiem znów małe podwórko, na nim tuż przy komorze, pod strzechą w szeregach ule. Pod daszkami ogrodzenia chowano wszelkie narzędzia gospodarcze, drewniane i żelazne. Stamtąd już widać było olbrzymi sad.
Tak z biegiem lat rozrosła się stara grażda. Miała oprócz starego ogrodzenia jeszcze pięć zamkniętych podwórców, dwa z przodu a trzy z tyłu. Z jednego zamkniętego podwórka na drugie wchodziło się przez chaty i budynki. Z boków był dostęp przez niskie bramy. Każdą bramę nakrywał wysoki, stromy daszek. Do obu stron grażdy od zachodu i od wschodu słońca tuliły się ogrodzenia grażdowe, młodsze lecz bardziej rozrosłe, szersze i jaśniejsze od podwórek. Tam to gnieździły się poddasza, piwnice, składy opału zawsze pełne bukowych polanek, równo poskładanych i podręczne składy paszy. Wiadomo, że pożar nigdy nie wybuchnął w tych zakamarkach. A dość byłoby iskry, aby chata spłonęła. Rzecz w tym, że takie domostwo trzeba umieć zamieszkać, czuwając z nie mniejszym napięciem jak niegdyś w puszczy w obronie przed dzikim zwierzem, a potem przed najazdami. Na noc zamykano wszystkie bramy i wówczas każde podwórko grażdowe było jakby małym światem dla siebie, niewidocznym spoza osiedla. Z wnętrza zaś podwórka nic nie było widać, tylko niebo i dalsze góry.
Grażda zbudowana z najgrubszych kłód rębanych na tymże miejscu, pamiętała dawne czasy. W innych chatach zazwyczaj przypada na wiązanie ściany dziesięć kłód, a każda ściana grażdy składała się z czterech. Cieńszych kłód wówczas w pobliżu nie było. Okna były malutkie, poukrywane zapobiegliwie, jakby budujący miał chęć wyraźną ukrycia ich tak, aby móc widzieć nie będąc widzianym. Chata przestronna i wygodna miała wiele chowków i kątów, dobrze ukryte z tyłu drzwiczki i własną komorę z podziemnym wyjściem. Tam w tej piwnicy zimowali podobno opryszki, pobratymi zaprzyjaźnieni z przodkami Foki. Jedna strona chaty postrzelana była kulami z jakiejś starej broni, również pamiątka przyjaźnienia się z opryszkami, których tak zwana „rowta“, to jest kompania osobliwej, ciągle po górach latającej straży bezpieczeństwa — nakazanej gminom przez urzędy cesarskie — zaskoczyła tutaj i osaczyła w czasie zabawy junackiej u pobratymów.
Grażda była gniazdem rodu. Była także gniazdem szeptów i tak ją zwano. Wiadomo, że są dwa rodzaje szeptów. Takie co trzymają się miejsca, budzą się czasem i szastają się jak domowe węże. I inne, co wędrują skądś z daleka w sieć jak zwierzyna. Czasem szept taki rozgwarzy się długo, że trudno za mim nadążyć, a czasem tylko uroni po słowie: „po co tak?“ „zostaw to“, „śmiało“. O tych pierwszych domowych szeptach mówi się, że nie umierają, bo trzymają się rodu. Kto wie dlaczego? Bezpiecznie nic nie twierdzić na pewno, lepiej zaczekać. Któż nie rozumie tęsknienia? Ale nie godzi się ani wzywać szeptów zaklęciami i zmuszać je, aby się odkryły, a jeszcze gorzej, bezbożnie nawet, byłoby odżegnywać się, przepędzać je, tak jakbyś je miotłą wymiatał. Któż tak obchodzi się z umarłymi?! Nie trzeba ich ani przywoływać ani płoszyć. Ale wzdychać wolno. Stamtąd z kątów szept — a stąd od człowieka westchnienie, cóż można więcej? Ludzie mądrzy, a najwięcej ci, co delikatni, uczą nas, że dusza nie umiera. Nie nam to rozstrzygać, bo Bóg i tak sobie z nami poradzi, jak zechce. Jeśli jest taki, jak nas uczą, to na pewno łaskawy, nawet grzeczny. A jeśli straszny, zechce karać, męczyć czy tylko straszyć, to i tak nic nie pomoże, choćbyś umarł na amen, a śmierć cię twardo zaklepała jak gwóźdź w ścianie. Zbudził cię raz do życia, to i jeszcze raz potrafi. Tylko to jedno warto wiedzieć, choć trudno: czy jeśli ród rozdzieli się, gdy rozejdzie się po świecie daleko, słowem, kiedy rozsypie się, czy wówczas i szepty także rozsypią się, czy może zwołują się? A może nie mogą się dopędzić? Ale przecie i na to jest rada, bo wędrujące z daleka szepty nieraz wpadają w sieci.
W górze grażdy, u szczytu dachów, co siedziały okrakiem jeden na drugim, zbierały się szepty jak w pudle muzykalnym. Byle co mogło je zbudzić i rozegrać.
Nie myślcie przecie, że grażda słuchała tylko własnych starych szeptów. Słuchała i czuwała wszelako i na wszystkie strony. Tak tylko a nie inaczej można w niej było mieszkać, bo była obronna. Nie tylko słychać z niej było jak z myśliwskiego stanowiska, także widać z niej było na wszystkie strony, bo znajdowała się blisko grzbietu pasemka. Nikt nie mógł zbliżyć się niepostrzeżony. Starożytne, tęgie i rozłożyste buki, pamiętające Dobosza, podpierały opalisadowanie grażdy. Dalej zaś, koło nowych chat bieliły się brzozy, jaśniały modrzewie, pochodzące już z nowszych czasów. Na dole o jakie dwieście kroków poniżej chaty, w zacisznym i słonecznym ustroniu był duży sad.
Ponad Kiczerą, powyżej lasu, niedaleko od szczytu Bukowca, stała górna, wierchowa czyli „wyżnia“ chata, w zacisznym miejscu, frontem ku południowi. Chata nowa, ale stała na miejscu najstarszej osady jasienowskiej, która istniała dawno — jeszcze przed powstaniem grażdy. Jeszcze las prastary szumiał na miejscu, gdzie stoi grażda, gdy tu na górze już było obejście.
Nowa chata, stojąca tam teraz, jasna, biała i pachnąca jeszcze świeżym drzewem, stała wśród rozległych polan sianokośnych, widzialna z daleka. Miała też szeroki widok na okoliczne szczyty, na najbliższy Pisany Kamień, na góry w stronę Kut, na Synycie i Cerkwy w stronę Krzyworówni. Czuby Czarnohory ukazywały się z daleka, a w dole, głęboko w jarze szumiał Czeremosz. Lecz z powodu rozległości i sfalowania łąk, nie było widać Czeremoszu i jego doliny. Głównym zadaniem górnej chaty było gospodarstwo sianowe w dość dużych rozmiarach. Caryny wydawały pięćdziesiąt stogów siana. Prócz tego były tam różne poodgradzane pastwiska. Na nich wiele wesołej młodzi: cielątka, źrebaki i jagniątka — poodgradzane od siebie kolejno.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.