Prawda starowieku/Chata
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Prawda starowieku |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1980 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Na Święty Wieczór, w dzień Narodzenia, kiedy tajna wieczerza się odprawia, udziela się ludziom i zwierzętom wiedza, znajomość prawd i przeczucie tajemnic świata. I starowieczna kolęda tak prawi o Gazdach, którzy ten świat i tamten urządzili:
Jak to przed wiekiem, przed pierwowiekiem
Idą zza góry, zza połoniny
Gazdowie święci, posłańcy boży. —
Przedzierają się przez szczyty i puszcze pod szczytami i idą na pomoc ludziom, gazdom ziemskim, jako ich goście, rozsiewając jasność po górach i lasach.
A pierwszy gazda Mikołaj święty,
A drugi gazda święty Jurijko,
A trzeci gazda — sam Jezus Chrystus...
Opisując pracę każdego z nich, jak pomoc niosą, pracując w polu, jak nauczają, jak ratują ludzi, pieśń opowiada dalej o trudach i cierpieniu Zbawiciela. Krople potu Jego wsiąkają w ziemię lub wiatr je porywa i niesie w puszczę. A gdzie padną — powstają caryny, wyrastają gospodarstwa.
Wietrowie bujni w puszczę zaniosą,
I stają w węgły strojne przeciosy,
Przeciosy strojne — dworzyszcza rojne,
Dwory, domostwa — jasne gazdostwa.
A dalej na modłę swoistą pieśń uprzytamnia męki Zbawiciela: wdzięczna dusza nieznanego pieśniarza, a za nim tradycja ludowa nie chce, nie może wierzyć, aby świat był niemy, głuchy wobec tego, co najbardziej ukochane sercem człowieczym, by był okrutny dla świętości jedynej, która raz zjawiła się na ziemi. Więc żadne drzewo puszczowe nie chce wziąć udziału w zadawaniu cierpień. Tylko jedna robaczywa iwa zgrzeszyła... I płyną łzy i krew człowiecza —
A gdzie łzy spłyną — tam zejdzie wino,
Winnice szumią — zakwitną modro,
Zakwitną modro — zarodzą szczodro.
— — — — — — — — — — — — —
A gdzie krew tryśnie, cerkiew wybłyśnie:
Trójwierch skrzydlaty — na oba światy,
Dzwony zadzwonią: światy się skłonią.
Pokłonią się światy przed tak wielkim trudem i ofiarą.
Pieśń daje nabożną pochwałę pracy i trudowi. Potwierdza śmiało, że tam, gdzie któryś z nas narażał głowę pod pioruny, pod lawinę, pod powódź i przeciw zwierzowi dzikiemu, gdzie trapił się, trudził i mozolił, zmagając się z puszczą, tam w istocie przed wiekami już wyprzedził go Syn Człowieczy, kroplę potu uronił, i naznaczył miejsce na chatę i dla budowania.
Jak szukać tych śladów?
Świat ogromny, a nie ma w nim miejsca. Kto sam stanął wobec puszczy bez granic, tego pierwszym ratunkiem skryć się przed bezmiarem, otorbić się, spać. Zrazu powita go i przytuli byle suchy zakąt lasu, a tam we śnie tułaczym wyśni się mu własny kąt. Lecz pierwsza ulewa wypędzi go przed siebie. Dzieje wygnania w świat stare jak świat, a od wygnania zaczyna się szukanie schronu i budownictwo. Niegdyś przed wiekami — lecz może nie dawniej jak przed pięciu wiekami — cała ludność Wierchowiny powstała ze zbiegów, tułaczy, wygnańców. Od bezdomnego nikt lepiej nie pojmie, że całe życie trudzi się na wspinającej ścieżynie i szuka domu jak nagi człowiek okrycia, buduje dom jak dusza ciało. Dzieje budownictwa starsze od człowieka. Dlatego wygnaniec szuka postaci schronu, znajduje je, uczy się: oto dachy drzew, oto kopuły grzybów, wydrążone pnie, ślimacze skorupy. Dowie się niebawem, że zwierzęta w puszczy dzielą się na gazdów, na chudobę i na pustaków. Gazdowie budują, zapobiegają, chronią się i bronią, inne dają się pędzić i polować na się, a schron znajdują głównie w ucieczce. Lecz pierwsi śmiali tułacze zanim nauczyli się i zanim odważyli się budować, odkryli — idąc za lotem nietoperzy — jaskinie obwarowane, nieraz niedostępne. Takie, jak Cerkwy doboszowe, sklepienia i skrytki, wysoko na Synyciach, takie jak zaciszne i cieple komory Dobosza w Jamnej nad Prutem. Albo zamczyska skalne, jakby świątynie w Bołdach pod Doliną, w których znajdą się kąty, gdzie szepty, rosnąc w głosy, potem w chóry, uderzają i straszą przybysza. Tamże podziemne skrytki ze śliskimi schodami w głębi skał Mokrynu, gdzie grom wód przerazi, a burza wodospadów przepędzi natręta.
Jaskinia nie dopuszcza deszczu, wilgoci ni światła, jest sucha, ciepła i ciemna. Jest wzorem doskonałego domu. Jak ciało człowieka ma ona oko, lecz dla siebie tylko, aby wyjrzeć, śledzić, a nie aby kto przez nie zajrzał do wnętrza. Wewnątrz ciemna, w ten sposób odcina się od bezmiaru świata. Nie słońcem ogrzewa się ani oświeca, tylko watrą, gdy jej potrzeba. Dlatego po wiekach jeszcze przetrwała zasada, że dom choć obszerny, ma być ciemny jak legowisko niedźwiedzia, jak gniazdo dudka. Napastnik nie zna wejścia ani wnętrza, nie pozna go, nie waży się wejść, a gdy wtargnie, dostanie po łbie.
Dla najdawniejszych chat rąbano w puszczy kłody, ciosano je tamże, aby postawić dom w tym miejscu. Lecz choć wybrano i przygotowano budulec najlepszy, nikt nie wyrąbywał lasu od razu, tylko w ciągu lat. Bo takiemu co by wygolił las jak brodę, niespodzianie, nieraz w nocy, zalała wyrąb woda, co łakoma buchnąć ze źródła odkrytego rąbaniem. Tym mniej nikt nie stawiał od razu chaty na wyrębie. Naprzód trzeba długo badać, trza uczyć się, gdzie można wyrobić z lasu carynki sianokośne, gdzie ogrody a gdzie pastwiska. I jak je chronić, czy to pozostawiając dla zabezpieczania część lasu, czy podsypując je kaszycami od strony potoków i spadów wody. Toteż w przerzedzonej i przejaśnionej puszczy nikt od razu chaty nie założył. Niejeden przez całe pokolenie badał i doświadczał, nieraz przez dwa. Naprzód nocleg, między dwiema watrami. Potem szałasy z gałęzi, raz na jednym końcu obszaru, raz na drugim. Wreszcie koliby u obu kresów pastwiska, jedna górna tuż pod skałą, druga dolna tuż nad lasem, chroniona gęstym stokiem kosodrzewu, każda z watrą na ubitej ziemi. Potem pół chata, pół stajnia, pół skład siana, pobyt na jeden okres, zymarka do wypasu siana przez zimę, i podobna jej wesnarka, w zakącie choćby wysokim lecz tak wybranym, że nie dotrze doń lawina ani nie okrąży zamieć śnieżna. Mieszkanie pół-stałe, może doświadczalne dla chaty na przyszłość, z „hrubą“, to jest piecem na pół izby, na którym spać może kilka osób. I z okienkami ledwie widocznymi, chronionymi przez tęgie okiennice. I długo-długo trwa zanim gazdowie postanowią, gdzie mają zakorzenić stałe domostwo dla rodziny i dla rodu.
Lecz domu trwałego — nie dla snu tylko, nie dla schronu, nie na jeden okres wyłącznie — potrzebuje dopiero człowiek z żoną. Między wygnańcem samotnym czy pasterzem wędrownym, co życie swe kieruje według ruchu trzód, a człowiekiem z żoną, jest taka różnica jak między światem, co ku jutru wcale nie spogląda i może prędzej czy później będzie skazany przez los wędrowny, a takim, co chce założyć jutro i pojutrze. Choćby wygnańcom wytępili całe ich rody, gdy pozostanie mąż z żoną — to początek nowej ludzkości. Wystarczą sobie. Potrzebna im tylko chata, nie jako schron wyłącznie, lecz jako ciało i postać rodu. To podwalina i dach życia aż do grobu i poza grób pokolenia dla rodu. Na pociechę nazywają u nas trumnę domowiną, a kto zbudował chatę na śladach Jezusowych i żył tak jak potrzeba na tych śladach, ten ma nadzieję, że po śmierci nie tułactwo go czeka, nie wygnanie, lecz dom. Przecie jak każdy, co pamięta o tułaczym losie człowieka, mieszkaniec Wierchowiny pozostanie ostrożny i czujny, choćby mieszkał w najlepiej chronionej i w najwygodniejszej chacie. Widać to po samej postaci chaty jak i po jej zamieszkaniu. Zatem gdy zapytać go, czy dobrze się mieszka, czy zdrów, nie inaczej odpowie jak: „Tymczasem dobrze, tymczasem zdrów“.
Co ma trwać długo, powstaje długo. Niech nas nie dziwi, że z budową nowej chaty nikt się nie spieszy.
O samym miejscu zdatnym, dobrym, błogosławionym i na budowę przeznaczonym, zwierzęta domowe, krówki i gazdy-karzełki, mrówki pierwsze wiadomość mają. Więc trzeba pilnie patrzeć, w których miejscach bydło lubi odpoczywać lub gdzie się gnieżdżą mrowiska, bo tam jest dobre miejsce na chatę. A wtedy jeszcze w tym miejscu niech sam gazda lub cieśla watrę rozpali i zaśnie przy niej: jeśli ma sny dobre, miłe i pogodne, zwłaszcza, jeśli mu się przyśni chudoba, jest to radosne potwierdzenie, że znaleziono miejsce przez święte moce wskazane.
I wtedy na tym miejscu zakopują krzyż ze smereczyny, poświęcony i okadzany kadzidłem.
Do budowy chaty wybrano długo przed postawieniem jej, okrągłe a równej długości bierwiona i równej grubości, im okazalsze, tym lepsze. Lecz nie w tym rzecz, by drzewko przez samą grubość było dobre. Ważne, by było rodem ze zdrowego, z twardego podłoża, jak się mówi „gęstolate“ czyli o latach — to znaczy słojach — zbitych. Takie kłody czasem koruje się od razu, lecz częściej przecina się je wzdłuż, tak jak są. Tak przepołowione słupy, z jednej strony obłe, a z drugiej płaskie, nazywają się protesy, czyli przeciosy. Niegdyś, przeważnie tuż po zrębaniu i na tymże miejscu, kłuto je na pół toporem i ociosywano mozolnie a gładziutko. Od niedawna dopiero przecina się je, oparte sztorcem na traczce, piłą, w ten sposób, że jeden robotnik stoi na górze, a drugi na dole. Choć to już jedna z pierwszych niby-maszyn, miarowy, lecz nie tak monotonny jak w maszynach rytm piły śpiewa wciąż nieco inaczej pieśń ku chwale człowieka; tą, której zuchowate nuty kończą się wyrzeczeniem a wyrzeczone krzepią się dziarsko: „wyrwać się! ach! darmo-na darmo! Poddać się — paść — nie-nie, wciąż jeszcze nie!“ Gdy protesy spadają jeden za drugim z traczki, niezwłocznie topory i bardy korują je. Jak gdyby oszczekiwały potwora świerka, jakby kąsały go, zdzierają zeń łuskę smokową, aż wreszcie spod powłoczek kory nie gada wnętrze się odsłoni, ani jucha smoka się wyleje, tylko zaświeci złoty miąższ świerkowy. Drzewo-przyjaciel, co przez ofiarę przeniosło się do ludzkiego świata, by go chronić i grzać. I nadal, podczas piłowania i korowania, z jego szczodrości wieje wonny pył i obłok zapachów. Tuż obok pracujących watra dymi i czyha. To zarży w ochocie łupu, to rozjuszy się w łykaniu: pożera łuski, szczapki i śmiecie drzewne. Uprzątnie wszelkie ślady pochodzenia, wieku i zgonu świerka i już tylko drzewo samo, nasze ludzkie drzewo, złoci się i pachnie.
Przed ustawieniem chaty cały materiał jest już dopasowany według planu i miary, a wręby na węgłach przeciosów powycinane jakby to były zabawki jakiejś dziatwy wielkoludów. Gdy nadal schną przeciosy, przęsłami ponad sobą poustawiane w wysokie trójkątne rusztowania, trasuje się i ubija miejsce na chatę. Na czterech węgłach, często w miejscu, gdzie wykarczowano korzenie, kopie się cztery doły, dwa metry w głąb i pół metra szerokie. Tu chata ma puścić swoje korzenie w ziemię: w te doły sypie się głazy i kamienie, często przynoszone z daleka, z potoka, a czasem z rozbitej czekanem skały podziemnej, i ubija się mocno tak zwaną doubnią, to jest kłodą w kształcie ogromnego, drewnianego młota. Ubija się tak, że powstają niejako cztery słupy kamienne, mocno tkwiące w ziemi i nieco wystające.
Na nich dopiero stają ciosane podwaliny chaty, pod które potem, już raczej dla ozdoby, a mniej dla wzmocnienia, podkłada się równo i symetrycznie kamienne płyty w kilku warstwach.
Gdy się już ustawi podwaliny, siadają wszyscy: rodzina, sąsiedzi i pomocnicy. I słuchają, wysłuchują, jaki znak, jaka wróżba, przepowiednia co do szczęścia i przeznaczenia chaty, choćby z daleka się objawi.
Gdy słychać głosy piękne i łagodne, gdy konie zarżą, bydło zaryczy lub wiatr łagodny i cichy powieje, wróży to szczęście i błogosławieństwo. Ale niedobrze, gdy dolatują głosy niemiłe, ostre, dudnienie i świst wichru, grzmoty, pisk i krzyk jastrzębia lub szczekanie psa. Wtedy proszą gazdowie przemównika lub wieszczuna, aby odwrócił zamiary wrogich sił. A on spełnia przemowę, „mówiąc w czas dogodny a milcząc w czas lichy.“ I wyzywa, wyklina, odwołuje niebezpieczne prądy i napaście:
„Aby szły sobie za morza, bawiły się w piaskach złotych, kołacze jadły i wino piły, bylice-niebylice prawiły, ale woli niebios się nie przeciwiły i przed nią, nie przed ludzkim zachceniem ustąpiły.“
Tego dnia, zwłaszcza popołudnia, po ustawieniu podwalin, już więcej się nie pracuje, lecz świętuje się osnowanie chaty przy muzyce i tańcach. Przy watrze płonącej na miejscu budowy, wśród podwalin stawia się stół. Jedni gwarzą, ucztując przy stole, a inni tańczą i przyśpiewują.
Każdy człon chaty to postęp jej myśli. Na podwalinach stawia się naprzód odrzwia, bo chata nie ma być pudłem. Wejść i wyjść — oto skrót losu człowieczego. Dopiero wokół odrzwi „wiąże się“ przygotowane przeciosy. Zostawiając, to jest wycinając otwory na okna, wciska się „kluczem“ jedną kłodę na drugą, wypukłą częścią na zewnątrz, a prostą do środka. Składana chata rośnie jak skrzynia. Otwarta i jasna schnie nieustannie, przewietrza się nie tylko przez drzwi i okna, przede wszystkim od góry, od nieba, bo dach się jeszcze nie urodził.
Ciągle jednać, spajać ciągle, to wytyczna. Gdy przeciosy są dobrane i spojone ściśle, zewnętrzna ściana równo faluje tęgimi kręglakami, a wewnętrzna jest jedną gładką deską. Lecz choć w jedności tej znikają prawie krawędzie spojeń między słupami, mozaika żywych słojów i przekrojów drzewa zachowuje się nadal i na zawsze. Powikłane linie i rysunki ślimacze, podłużne dzieje wzrostu drzewa, jednorazowe jak wszelkie dzieje, takie a nie inne, w każdej kłodzie! Bronią się one długo przeciw murszeniu, ostają się nawet gdy drzewo czernieje, a w późną starość rozpadają się podług linii owych słojów życia.
Po dobraniu kłód widać, że budowla zawarta jest już w samym drzewie, bo jedno życie troszczy się o drugie, czeka aż się spotkają. Widać także, że ten, kto wyszukał drzewo gęstolate, już zaczął budowę.
Tym bardziej po wiązaniu przeciosów, stosownym czy niestosownym — nietrudno poznać, czy składał chatę mistrz cierpliwy, co spoił rysunki przeciosów w jedną ścianę jak gdyby w obraz dziwny zagadkowy a mądry, czy może partacz bez pamięci, co pomieszał przeciosy i złożył byle jak. Rzecz w tym, że mistrz i to taki, co nie troszczy się o pismo papierowe, ani nawet o numery i dlatego nic nie notuje ani nie numeruje, zapamięta każdą deskę i zna każdy przecios. Dlatego nieraz podczas budowania przemawia do nich po cichu, upominając tak: „Nie figluj, bracie, i nie chowaj się, bo ty tutaj należysz, a tamten drugi niech mi się nie pcha pod ręce i niech poczeka cierpliwie.“ Mistrz sam czasem nawet nadaje przeciosom imiona według ich rysunków i wzorów, nawet gdy już są w obrazie. Ten „listostrojny“, a tamten „deszcz równoległych strun“, a ten trzeci to „zlewisko strumieni“, a tamten czwarty „cały w kłusie“, bo jeden łuk w wyścigu wyskakuje ponad drugi. Stąd gdy będzie spać przy ścianie, czy sam gazda czy gość, przed snem zatopi się w inny obraz i przekrój. I każdy z nich inne sny w nim wzbudzi, a gdy potrzeba, inną trwogę zagasi. Gdy w przekroju otwierają się szerokie przestrzenie między liniami, sen ma gdzie wędrować daleko i swobodnie. Ale gdzie między liniami za dużo ciasnych i krętych uliczek, takiego przeciosu lepiej nie dawać tam, gdzie będzie spoczywać głowa śpiącego, bo sen może się wcisnąć w te duszne uliczki. Za to tam gdzie skrzydła ponad skrzydłami rozpędzają się do lotu, dla snów szlak najlepszy do innych światów. Nie tylko wszakże stosowne są szlaki szerokie, także przytulne, takie jak kołyski co chronią przed całym światem.
Taki, co wędruje w snach, będzie wdzięczny mistrzowi za szlaki i za schrony. Co prawda rzadko kto pamięta samego mistrza i jak się nazywa. Prędzej już zeklnie partacza, co przez roztrzepanie, sny zwęża albo przekręca. Ale ten, co umie czytać obrazy przekrojów — odczyta mistrza, pozna go wszędzie. I wie, że spobratymował się z drzewem. Sam mistrz cieszyłby się po cichu, że go odkryli, nie po pustym rozgłosie, lecz po dziele, to znaczy, że zbliżył drzewo do człowieka i odnalazł wspólnotę snów, bowiem drzewo hałasu nie znosi, nawet wcale go nie rozumie.
Na zakończenie wiązania wciska się na nie prawidła, długie, szczególnie ciężkie przeciosy, naprzód po obu stronach drzwi na pół chaty, potem na odrzwia i okna, na całą długość domu aż obciążą i spoją ostatecznie to, co powstało. Lecz wypustek przeciosów — zarówno podłużnych jak i poprzecznych — tych, które wystają z wiązania, nie odrzyna się równo ze ścianą chaty jako nieużyteczne. Przeciwnie, aby nie pominąć sposobności ozdoby, zachowa się je, modeluje w misterną postać odwróconych schodów, co pną się aż pod dach. Nie dla podparcia dachu, bo ledwie go musną! Za to wznosząc się w zygzaku, na kształt schematu strzelistego drzewa, wspierają wznoszący się ruch chaty potwierdzając, że to nie nora, tylko ludzka myśl, wzlot ku górze.
Od podwalin wznieść się do dachu, to myśl przewodnia budowy. Dach chroni z góry i z boków. Po to jest stromy, aby wyrywał się wiatrom, otrząsał się łatwo z deszczu, zrzucał z siebie grad i śnieg. Ale ma także ogarniać i grzać i po to załamuje swe linie, wygina je nawet kilkakrotnie. Otula chatę jak suknia, jak ciężka manta lub gugla weselna, najbardziej podobny zbroi pancernej, bo jakby z łusek składa się z deszczułek z drzewa wydartych, dranicami zwanych, złotych, gdy nowe, srebrnych, gdy postoją. Czasem, gdy rozszerzające się skrzydła chaty poczernieją już i łuski scalą się, widać dobrze, że to skrzydła ptaka, co zapobiegliwie ochrania swe gniazdo przed wrogim nalotem. Jednak już w ciągu budowy, gdy chata rodzi się dopiero, pieści ją dach jakby ducha co bierze na się ciało, jak matka dziecko, jak oblubieniec żonę w tańcu weselnym. Dlatego gdy podczas budowania dociera się do dachu, stroi się go w choinkę weselną obwieszoną jaskrawymi włóczkami, wstążkami i papierkami.
Chata naśladuje poprzeczny przekrój ciała człowieka. Jej front i tył są o wiele szersze od boków, ma przekrój prostokątny, nigdy kwadratowy. Z przodu, czasem z boków są jej oczy-okna, tył jest bezwzględnie ciemny, nieraz dla ochrony zasłonięty od wiatru jakby ogonem, długim spadem dachu, nieraz aż do ziemi. Toteż wszystkie chaty stoją plecami do wiatru. Po szczytach i w miejscach wystawionych na silne wiatry obciąża się dach ciężkimi płytami i kamieniami. Wyjątkowo zasłania się chatę umyślną zastawą z dranic na to, by chwytała pęd wiatru, zanim uderzy w chatę.
Całość chaty nie tonie bezbronnie w otoczeniu zieleni czy bieli zimowej i nie gubi się w podmurowaniu. Odcina się od terenu jak odrębne ciało, co więcej, zamyka się zakutana, nawet opancerzona. Szczególnie dawne chaty zawierały się zawzięcie niby twierdze, czasem nie byle jakim obwarowaniem. I chociaż nowe, jasne i otwarte zadawalniają się tylko odkrytymi galeryjkami — celem odgrodzenia z przodu i z boków — przecie opłocenia ich, starannie zamknięte furteczkami u wejścia i u wylotów, zachowują charakter izolacji. Co prawda, wierch każdej furteczki zdobiony jest, dziecinnie jakoś, rzeźbionymi z drzewa krzyżykami, czasem kółkami lub figurynkami. I tak samo wesoło wyskakują ku górze z opłoceń, galeryj — na węgłach i przed drzwiami — ochocze kolumienki. Zanurzają się w dachu, wcale nie dlatego, by potrzebował ich podparcia, lecz że tak ładnie, że rade z nim zatańczyć. Bez tych ozdób i przybawek, sam pancerny dach i tak trzyma się kupy i sensu, za to pod jego skrzydłami wszystkie owe galeryjki, kolumienki, furteczki i cięte wypustki protesów, pnące się wzwyż, dokazują przystojnie, jakby uspokajały: „Z takim jak nasz stary można się pobawić.“ Z tym wszystkim, także nowsza, wesoła chata nie przestaje być schronem niezawodnym, schowkiem przed ulewą, zamiecią i powodzią. Jak starożytny korab wynurza się z tła nieba, z zieleni lub bieli, a czasem nagle spośród mgieł gęstych a nieruchomych wychyli się, podpłynie ku nam i zaprasza: „Wsiadajcie prędko, tu bezpiecznie.“
Szczególnie obronne, nawet warowne były chaty dawne, zwane grażdami. Widocznie budownictwo grażdowe istniało od dawna i trwało wcale długo, bo umiejętność zwierania i spajania budynków znalazła osobliwy wyraz w mistrzostwie dachów, daszków, skrzydeł dranicowych i wieżyc. Nowe chaty igrają światłem i jasnością, lecz i grażdy nie wyłącznie tylko bywały surowe i poważne. Jak misterne kołyski swych rodów lubowały się w różnych skrytkach i zakątach, w grze cieni i mroku. Im dalej od świata, im bardziej własne światło, im bardziej grażda jest jakby dalszym ciągiem rzeźbionej jaskini, tym bardziej swoja jej dola. Dziś jeszcze po przysiółkach oddalonych od gościńców a oszczędzonych przez wojnę, ukazują się zdziwionemu wędrowcowi obwarowane i zawarte szczelnie zameczki drewniane. Nieraz podobne kapliczkom o powyginanych uroczo kopułkach, daszek do daszku nachylony przyjaźnie, półpiętrowe — półprzyziemne gniazda-zacisza, a cacka budowlane. Bywają grażdy obszerne i malutkie, w szczegółach styl ich nieco samowolny, każda nieco inna, ale zasada ta sama, że po obu stronach chaty otacza je tabor zabudowań gospodarczych z dachami niższymi od chat a spadającymi na zewnątrz. Tu i tam, gdzie tylko zdołają się wepchnąć, tulą się do nasady chaty, a wybiegają poza nią. A ona, niby opierając się na nich bokiem dachu, bierze je pod skrzydła i tuli do siebie. Stąd skrzydła te zowią się przytuły. Zwarcie, szczelnie, nierozerwalnie jak rodzina dachów, jak czubate a harde pisklęta garną się do swej wielkiej kwoki dachy przybudówek. Wpajają się pod przytuły, a zgodnie przedłużają ich linię, łamiąc się i gnąc się ciągle a faliście. Chciałbyś zapytać: czy to jedno ciało, czy zwarta gromada w obronie? Nieraz im jeszcze i tego mało: Szeregi budynków otaczają się palisadami krytymi przez strome daszki, co spadają na obie strony, a pod daszkiem kryją się w palisadzie otwory jak małe okienka. Dzięki nim palisada ma wygląd strzelnicy i niejednokrotnie bywała obronną strzelnicą. W środku palisady góruje nad nią brama dla obrony i dla wypadu.
Czasem dwie chaty stojące naprzeciw siebie stanowią dwa boki taboru, gdy tył wypełniony budynkami gospodarczymi w nieprzerwanym szeregu, a przód zamyka palisada z okienkami i z wysoką a krytą u góry bramą. Bywa, że dwie chaty rodzinne łączą się galeryjkami krytymi bez żadnego taboru. Wszędzie przejawia się opór do wznoszenia pięter, a skłonność do budowania wszerz i do spajania — zawsze w zgodzie z terenem — gromadek budynków i kompleksów chat. Zwierają się one, trzymają się kupy, a na zewnątrz pokazują zęby. Z daleka sterczy tylko główny dach chaty czupurnym grzebieniem rodu, jej hełm zasłonięty palisadą jak maską lub przyłbicą.
Dawniej miało to cele wyraźnie obronne, niejedna chata zasłynęła z rozpaczliwego oporu przeciw napadom, później długo jeszcze służyły grażdy przeciw nalotom dzików i wilków. Z jaskiń i z mieszkań starowieku zachowały do dziś obronę mroku. Z konieczności mroczne są zarówno izby, jak pooddzielane jedno od drugiego podwórza grażdy. Grażda jest nie tylko mroczna, także sucha, ogranicza wszelkimi sposobami, skrzydłami i rynnami z drzewa, dostęp deszczu i śniegu. Zarówno dojście do grażdy jak i jej wnętrze, bywa wymoszczone ogromnymi płytami. Widok ich rozmiarów wzbudza zdumienie i podziw, gdzie można było wyszukać tak wielkie płyty i jak je tutaj przydźwigano.
Łąki i ogrody, otaczające chatę, są zawsze ogradzane tak zwanym „woriniem“, rodzajem oparkanienia, gdzie w wysokie do sześciu metrów dochodzące paliki, poustawiane parami, a związane „hużwami“, to jest paskami, jakby powrozami z drzewa, wkłada się w poprzek przęsłami, jedna na drugą, trójgraniaste ociosane belki — bez jednego gwoździa. By skuteczniej opierały się wiatrowi, ustawia się worinia w zygzaki. Z daleka świecą się i wiją łąkami te srebrne nitki przez cały horyzont, z góry spod nieba, aż ku głębokim kotlinom. Przez cały kraj szeregami biegną wysokie paliki antenom podobne. Rozchylają ramiona, wyciągają ku niebu, lecz rzadko padają. Choć dmą na nie wiatry z zachodu, ze wschodu i z północy, choć grają na nich wszystkie śpiewanki Wierchowiny, raz śmiechliwe, raz jęczące, czasem miłe, czasem groźne, worinia wywijają się, tańcząc w szeregach bez końca, dziarskie, niezwalczone.
Gdy nowe domostwo na swoim własnym pagórku ustanowiło swoje prawo, złota chata błyska z daleka znad czarnych puszcz jak kropla rosy wydarta z samego słońca, a okienkami po nocach świeci, przenika ciemność i prowadzi jak latarnia ponad fale puszczowe.
I wówczas gdy chata gotowa, a gazdostwo już zagospodarowane, na Święty Wieczór, w dzień Narodzenia, kiedy tajna Wieczerza się odprawia, znów przychodzi On, święty wysłaniec na przegląd gospodarstwa. Aby obejrzeć poczęte przezeń dzieło i czy dobrze nim zarządzają. Chcąc sprawdzić dorobek, który wyrósł z kropli potu Syna Człowieczego, obchodzi każdy zakątek, gwarzy z wszelką chudobą, wypytuje ją i błogosławi jak duch życia.
Wówczas, rok na rok, nie tylko oczyszcza, także pociesza lud swój: Nie narzekajcie, bracia, gdy ścinacie po wierchowinach drzewa olbrzymy, szponami smoczymi w ziemię powpijane, co wiszą na urwiskach nad waszymi głowami. Nie trwóżcie się karczując puszczę smokową i narażając się co chwila, że jak robaka was zgniotą i w przepaść cisną kłody. A gdy mozolicie się nad budową chat dźwigając tramy potężne, nadwyrężając kości i mięśnie, i kiedy głowy suszycie nad ich zagospodarowaniem — doli nie klnijcie: Gazdowie święci, robotnicy Boży, przed pierwowiekiem to wam ukazali. W tym miejscu trud wasz spaja się z ich trudem.