Prawda starowieku/Rozłączenie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Prawda starowieku |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1980 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Było to w roku 1887, jesienią, na połoninie Kiziej pod Czarnohorą. Wiatr dobrze wiał, dął, wył, buszował przez kilka dni, chłostał, hulał i trzaskał po lasach, nałamał drzew i gałęzi, aż wreszcie wymiótł i wyczyścił niebo z chmurzysk. Pogoda złota stanęła na niebie — cicho, łagodnie, ciepło.
Trembity grały na „rozłączenie“. Gazdów i ludzi z dolin było dużo, a połonina rozbrzmiewając okrzykami zmieniła się. Radosne nawoływania szły z góry na górę, z połoniny na połoninę, od stai do stai, od koliby do koliby, od kosziery do kosziery. Daleko rozchodziło się donośne „wiwkanie“, jeden drugiemu odhukiwały okrzyki śpiewne i przeciągłe naśladowania głosu trembity. Latały te głosy z Kiziej na Pohoriwkę, z Pohoriwki na Gadżynę, z Gadżyny na Maryszeską, z Maryszeskiej na Młaki i Psariwkę, z Psariwki na Oziernyj i Kostrycz. Cały świat połoniński się nawoływał. Zdawało się, że te ogromne przestrzenie są jakoś połączone ze sobą na ten jeden dzień, a za głosem myśl ludzka polatywała z połoniny na połoninę, przeskakując nieprzystępne bory, puszczę wielkodrzewną i dziedziny staroniedźwiedzie, a także gęstwiny młododrzewu, jary, przepaście i berda. Tam to gdzieś siedzi niedźwiedź, który tego lata upolował sobie niejedną jałówkę, ale uszedł zręcznie rohatyny lub strzału. Siedzi w przepaściach leśnych, w syhłach albo gaurach, słyszy te głosy, szczurzy uszy albo śwista i dmucha z podniecenia. A wilk podnosi nos do góry i węszy. I nadal grają trembity, a starowieczne pistolety i krócice, błyskające ogniem, strzelają rozgłośnie i nadal głosy nawołują się z połoniny na połoninę.
Rano, raniutko słońce wstało. Skaliste żebra, oszronione leciutko pyłem śnieżnym, jak twarda zbroja lub kolczuga z lekka posrebrzana. Połonina faluje łagodnie, a potok Kizia, rodząc się na żebrach skalnych, spienionymi wodami skacze i hula wśród kiedrowego lasu. I wyśpiewuje. Na połoninie wykute w skale krzesło. Tam to siadywał przed laty najsłynniejszy z rycerzy-opryszków — Dobosz.
Na Doboszowym krześle, nad starym lasem kiedrowym, zakędzierzawionym, gdzie widać to prościutkie zielone i strzeliste, skupione w sobie drzewa, to znów wielkodrzewy rozczapierzone wężowo, nieraz wichrem i mrozem spalone do żółtości, tam siedzi sobie dobry gazda z Jasienowa, Foka Szumejowy, o którym pieśni do dziś dnia przetrwały. Kurzy fajkę i słucha, jak szumi puszcza w dole. Tam w dole, to prabór jak kościół uprzątnięty, przejrzysty, o potężnych kolumnach, to znów jakby wertep piekielny zawalony wiatrołomami, wywrotami potwornych korzeni, z ziemi wyrwanych wraz ze złomami skał, zarosły gąszczami, maliniakami, poryty dołami i pieczarami po wyrwanych korzeniach, zalany moczarami. Dobry las, Boży las, Bóg go sadził, a leśni duchowie lub niauki — wodnice z jezior podszczytowych — piastują go, przysłuchują mu się. I chyba Bóg jeden ścinać go będzie wichrami, gromami, choć zowie się, że to pańska własność.
Foka w swym życiu dużo gęstwin leśnych wyciął, wykarczował, niemało połonin z nich wyrobił. Niejedną carynkę sianokośną zagrodził tam, gdzie przedtem wilki się gnieździły. Niejedno i dla siebie i dla pana-sąsiada zrobił, a także gazdom-sąsiadom pomagał, doradzał. Ale teraz pomyślał: no, tutaj naszym sztukom koniec, amen! Ten las zostanie i wiecznie mu być! Ani ja, ani sam pan, ani cesarskie „felwartery“ nie dadzą mu rady. Nie damy i koniec. Bo nawet, gdybyś go ściął, na dół nie ściągniesz, nie wywieziesz i zgnije ci ścięte drzewo. Niech zostanie! Tak potrzeba, bo gdzie mu być, jak nie tutaj, gdzie się ta chudoba leśna i Boża podzieje.
Foka ma odebrać swoją trzodę na połoninie i należną mu bryndzę. Ma także sprawdzić stan trzód dziedzica z Krzyworówni i odbiór bryndzy dla niego. Ale nie myślcie, by w kraju rozległych dolin, długich stoków górskich, ktoś, jedynie dla wełny i dla bryndzy, wiele razy z dołu w górę i z góry w dół mozolił nogi końskie czy swoje. Powiadają przecie: „nie dla bryndzy bryndza, nie dla wełny wełna, ani pieniądz nie dla pieniądza“. Od dawna bowiem osiedla na Wierchowinie odosobnione jak wysepki w puszczy, choć poddane temu odosobnieniu, tak jakoś napięte są tuhą-tęsknotą do samego ludzkiego obcowania, jak naciągnięta do strzału cięciwa. Łączą je właściwie tylko płaje, szlaki dalekobieżne, niepozorne, lecz trwałe, co prawda dla wozów i kół nieprzydatne, lecz dla jazdy konnej dogodne. Te płaje ukryte, to kościec społeczeństwa i mapa dawności. Ale to wiedzcie, krajanie, i opowiedzcie w świecie wynalazcom, że na płajach tych taka tęsknota zatula oczy i nagle je otwiera, że widać od razu na zakręcie nie tylko tych ludzi, do których zajdzie się w ciągu dnia, ale i tych, którzy są całkiem daleko. Cóż dziwnego, że jeden z junaków starowieku, złotokędziorny pan watażko Dmytro z płaju pod Kremenystym na Hołowach, dojrzał starego cesarza chrześcijańskiego, który tak troskał się o nasz lud. A tamtemu drugiemu, staremu kudłaczowi, co się zwał Andrijko, z płaju na Dancerskim, poprzez skały otworzyła się od razu droga do Rzymu — tam gdzie pępek ziemi — a na jej końcu zaświecił bielutką głowiną główny chrześcijanin, sam papa-rymski, dziadek najmilszy, co wciąż dostępu do nieba pilnuje. Ach, na tych płajach tak samotnie, cicho, aż głucho pustynnie, że napada z lotu — jak na jagnię sęp, co zalatuje do nas z Siedmiogrodu, czarny z żałobnymi wisiorkami u lotek — taka sama tęsknota, co zaraz porywa i niesie wszystkie życzenia, co zaledwie kwilą. I zaraz zjawi się nie tylko papa-rymski i cesarz chrześcijański, to już łatwizna, ale ci wszyscy, których na żadnych płajach ziemskich nie spotkacie. Kości ich gdzieś nad Amurem albo w Alpach włoskich, w Londynie albo w Nowym Jorku, a te osoby same nie gdzie indziej, lecz po naszych płajach właśnie się przechadzają. Dawność obecna cieleśnie na płajach dniem, a nocą jeszcze bardziej. To nie przywidzenie żadne, i dawność, to nie przeszłość. Bo tak już jest, że im dawniejszy płaj, im więcej pokoleń po nim dreptało — lasem czy grzbietem, brzegiem czy stokiem, w opłotkach czy połoniną — tym pewniejszy, bo tak wydrążony a gładki, że nawet w noc ciemną nie wypuści człowieka ani konia. Ośrodki gazdowskie bywają zresztą samowystarczalne, a choć odległe, nawet zawiane — nie śniegiem koniecznie, lecz samą dalą, puszczą, a także gdzieś wysoko mgłami — wcale nie są bezprawne, jakby u jakichś Cyklopów. To niewątpliwe, że każdy na swoim własnym, osobnym prawie, bo powiada się: „Co pagórek, to insza ustanowa“, lecz w tym rzecz, że prawa i ustanowy każdego zakątka bez sprzeciwu poddały się jednemu powszechnemu prawu gościnności, gdyż mieszkańcy zakątków, rodziny samotne i ludzie samotni, czy wiedzą czy nie wiedzą o tym, tęsknią do obcowania, do ludzi. Dawniej więcej niż dziś, bo ze wzrostem ludności zbliżyli się przestrzennie. Lecz w owe czasy same spotkania, tak rzadkie w niektóre pory roku, nawet jeśli kierowały się podług gospodarstwa, były świętem. Więcej jeszcze niż wełny i bryndzy szukano nowin, słów, spojrzeń.
A oto tym razem, na dzień Rozłączenia Foka ma przed sobą rolę osobliwą. Ma zaprosić cały naród połoniński, gdzie kogo spotka, na wesele najstarszej córki dziedzica z Krzyworówni. I to dopiero początek dobrowolnego obowiązku. Bo jako jeden ze starostów weselnych przyrzekł przygotować i urządzić wszystko, co należy, do weselnego przyjęcia Hucułów. To zresztą nie jednorazowa grzeczność. Gospodarstwo, a nawet życie Foki i dziedzica spojone nie od dziś, Foka tyle nauczył się od pana, a pan tyle jemu zawdzięczał. Wesele córki dziedzica, to dla Foki, którego jedynaczka Hafija zmarła przed laty, obowiązek jak gdyby wobec własnej córki. Idzie on ku kolibie połonińskiej, a raczej ku koszierom, tam gdzie uwijają się dziesiątki mieszanników, gazdów z Żabiego, z Hołów, z Zełenego, z Krzyworówni i z Jasienowa. Zaledwie dojrzą Fokę, że ustrojony dla zapraszania, odwrócą się od swoich spraw, zamilkną, czekają. A on poczeka, aż go otoczą, i prosi jakby na swoje wesele:
„Ludzie delikatni, gazdowie chrzczeni, pobratymi z dawien dawna! Dziedzic, dziedziczka, panna i ja, prosimy was wszystkich na wesele, które zacznie się na Pokrowę. Kto przyjdzie z daleka, pomieszczenie znajdzie, niech go o to głowa nie boli. Będą wielkie muzyki huculskie z Żabiego, z Jasienowa i z Hołów. I będą trzy muzyki cygańskie z Bukowiny i z Węgier. I żydowska dla panów aż z Kołomyi. Będą nabożeństwa i służba Boża, będą zabawy i komedie różne, i takie ognie będą w powietrzu jak gwiazdy lub kwiaty świecące. Będą księża z całych gór i polscy księża z Kosowa i aż z Kołomyi. Będą panowie ze Lwowa, z Wiednia, z Warszawy, ze Słobody-Ropy, z Węgier, z Anglii i z Ameryki. I będą Żydzi z całych gór, sam rabin przyjedzie z Kosowa. Będą gazdy zewsząd, ludzie bogaci i biedni, nawet stary Fudor Giełeta, co to z panem niegdyś wojował, przyjść obiecał. Każda wiara według starej prawdy, podług miary, każda na swoim miejscu, jak godzi się w rodzinie.“
„Temu to grzecznie, czemnie was prosimy, zapraszamy! Kogo zobaczycie, proście, całe góry proście! Powiedzcie, że pan, pani dziedziczka i sam Foka jasienowski zaprasza. A kto z was łaskawy, kto z innych połonin ciekawy — przekazujcie — niech się zatrzyma koło Czerdaka, ja tam ludzi będę traktował i zapraszał na wesele“.
Chód połoniński i Rozłączenie to prawie święto, ale wesele to większe święto, jednorazowe, zawsze inne. Zanim ludzie wynaleźli sobie teatry, bale, kluby, zebrania, koncerty, mieli wesele. A w górach huculskich dwa-trzy dni wesela, a jeśli dobrze pójdzie tydzień weselny, zastępuje inne zabawy i potrzeby. Cóż dopiero w owe czasy, cóż dopiero wesele córki dziedzica! Od takich wesel liczy się czas, podobnie jak jedni od stworzenia świata, a drudzy od Narodzenia Pańskiego, a inni jeszcze od niedawna, od wojny pruskiej, kryj nas święta Pokrowo! Bo wesele obiecuje nowy świat, nowe życie, tak jak tydzień stworzenia, jak świąteczny tydzień Narodzenia, a od kiedy jacyś wyskoczki Prusy, o których nikt nie słyszał dotąd, zagięli biednego cesarza w koźli róg, na koniec świata bardzo pokazuje.
Mieszannicy odwrócili uwagę od tego, po co przyszli. Żaden z nich nie gapił się ani na ogony, ani na dojki krowie, na bryndzę ani na rewasz, ani nawet na cielątka, bo na to zawsze czas, a święto ludzkie weselne najważniejsze. Ileż rąk z przodu, z tyłu, z obu boków wyciągało się do Foki, a on sam obracał się, jak mógł, jedną parą rąk ściskał każdą rękę, obdzielając wszystkich tak rzetelnie, że przypominał obraz mistrza kosowskiego, cud nie byle jaki, samo „Mychajłowe czudo“, a jak z obrazu widać cud serdeczności. Na tym to obrazie kosowskim ów wielki święty ma tyle rąk w różnym kolorze, jakby go naokoło gałęzie i konary obrosły. I to wcale nie głupio, bo jeśli byle drzewo może mieć tyle rąk, to i człowiek serdeczny, tym bardziej taki, co zaprasza na wesele podług starej prawdy, byłby szczęśliwy, gdyby mu tyle z serca wyrosło, aby podawał naokoło przynajmniej z dziesięć naraz, i to tak konarzyście i tęgo, aby nikogo z gości nie wypuścić. Po rąk uściskach chór uprzejmości pomrukiwał coś, jeszcze nie wiadomo co. A z niego dopiero coraz śmielsze życzenia wylatywały: „Obyście setki lat doczekali, że tak o nas dbacie.“ — „Obyście gazdowali na ziemi, a królowali w niebiosach.“ — „Oby cię, synku, Hospodnia ręka strzegła, taj błogosławiła“ — dudnił któryś starzec. Z życzeń płynęły słowa uznania grzeczne, serdeczne nawet na zapas, ale w sam raz, bez żadnej poufałości: „Aleście czemni, Foko!“ — „Aleście wspaniali!“ — „Udałeś się nam, synku“ — domruczał ten sam starzec. Gdy już rozgrzali się, uchodziło pytać coraz śmielej: któryż to kneź-narzeczony? Jakiego rodu? Skąd? Czym się zajmuje?
Foka odpowiadał, co wiedział, a o zajęciach narzeczonego, że odkrywa i wydobywa maszynami z ziemi ropę naftową, wyjaśnił zwięźle tyle, co chciał, aby nie zaleciało od tego zapachem jakiejś mody nowej, kto wie jakiej. Nie dopytywali zatem, bo skoro Foka ręczy, także takiemu przypatrzeć się warto. Tym żywiej pytali, kto będzie kucharzyć na weselu i jakie muzyki zaproszono.
Foka wyliczał chętnie, a gdy wspomniał skrzypka Suchońskiego z Hołów, szmer przeszedł przez tłum: „Suchońkij, Suchońkij“. Podniecali się jeszcze więcej, kłopotali się jeden przez drugiego, jak zdążyć na wesele, aby nie spóźnić. Im dłużej stali, tym swobodniej rozpytywali, nie szczędząc czasu, lecz Foka już spoglądał ku słońcu, jak każdy gazda, co liczy się z czasem. Spoglądał też ku samej kolibie, bo chociaż w dzień rozłączenia koniec gospodarstwa połonińskiego, a pasterze snują się po koszierach oddani obliczeniom i rozdzieleniu trzód, nie warzą już sera, Foka miał także w kolibie coś ważnego do spełnienia.
Tam bowiem zamknął się starzec Maksym z Jaworza, umyślnie zaproszony, aby uczestniczył w zagaszaniu watry. Gdy inni uwijali się w słońcu, Maksym sam jeden siedział w ciemnej kolibie. Inaczej mogłoby stać się coś niedobrego, czy to że duchy leśne obrażą się, potem zwąchają się z ogniem i z tego bieda, czy też, że sam ogień się obrazi. Maksym był pustelnikiem, mieszkał sam na stoku przeciwległego pasma, na śródleśnej polanie zwanej Jaworze. Szanowano go bezprzykładnie, bo nie tylko był znachorem, przemównikiem i wieszczunem, ale miał oczy najlepsze, jak mówiono rachmańskie. Nakłaniał do wiary rachmańskiej, aby nikt nikogo nie sądził ani słowem nieżyczliwym, ani spojrzeniem, ani prądem złości z dala nie dosięgał. I choć nie był groźny jak inni przemawiacze, sama jego obecność onieśmielała.
Wstępując z Foką do mrocznego wnętrza trzeba przypomnieć, że połonińska koliba, a raczej staja, jest budynkiem prostokątnym w „klucze“ złożonym z bierwion, które niezupełnie szczelnie przylegają. To daje jej przewiew nieustanny i chociażby podczas słoty natłoczyło się czy to pasterzy czy mieszanników, czy wędrowców z płajów, gdzie milami i dniami nie znajdziesz ni chaty ni dachu, wiatr połoniński przewieje zaduchę i dym. Staja nie ma pieca ani okien, oświeca ją tylko watra, co płonie nieustannie na ubitej ziemi. A choć dym uchodzi sobie przez otwór w umyślnie podniesionym skrzydle dachu, tak go dużo i tak gęsty, że przeciska się także przez szpary między bierwionami. Patrząc z zewnątrz, cała staja dymi nieustannie, zewnątrz dymem otulona. W krótszym boku prostokąta znajduje się wejście, drzwi jednoskrzydłe wąskie a tak niskie, że jeśli ktoś wchodząc choć trochę hardo trzyma głowę, uderzy się o odrzwia tak, że zaraz spokornieje. Gdy się wejdzie, watra naprzód oślepi jasnością, potem dymem zawrze oczy i gdy oddalić się nieco, po kątach ciemno do cna i dymno.
Między watrą a stają jest takie współżycie, że gdy pasterze oddalą się, węgle ugaszonej watry zimują sobie pod dachem i żadna ulewa ni roztopy ich nie rozmyją. Na wiosnę wystarczy iskra lub węgielek z watry zwanej żywą, a po odgarnięciu popiołu stare węgle ożyją i rozgrzeją. Czasami z konieczności gasi się watrę nagle, zalewając wodą. I wówczas jak zawsze, gdy przemoc ludzka miesza żywioły, zasyczą one na siebie wzajemnie z wściekłością. Sparzona woda ulatnia się, a watra cichnie wśród syku. Ale nie myślcie, że to całkiem bezpiecznie. Bo najgorętsze węgle jałowcowe albo z kosodrzewu, choćby je zalano wodą tak zimną i pewną jak Doboszowa, wybłyskują nienawistnie, dają sobie znaki. Zawęszy to wiatr albo inny jaki duch, zacznie dąć i kusić, a węgle mogą się rozhuśtać, rozhulać i spalą staję. Przez to samo i watra przepadnie, bo bez dachu ulewy, śniegi i roztopy rozmieszą ją w błoto. Cierpliwość i gaszenie po dawnemu przez świadomego, pożyteczne dla watry samej, dla stai i przez to dla ludzi.
Gdy Foka wszedł do stai, światło słoneczne wtargnęło. Zobaczył na chwilę postać chudą, wyniosłą, o długich białych włosach, o spokojnych siwych oczach. Po czym Foka zamknął drzwi, zostali obaj w mroku, tylko zarysy postaci odcinały się w świetle, co sączyło się przez szpary. Maksym kończył rozmowę z watrą. Człowiek był widzialny, a z watry tylko węgle jak oczy gasnące to otwierały się, to zamykały, to syczały, to szeptały.
Wędrując śladami Foki przypomnijmy jeszcze, co mówi watra sama o sobie i o kraju.
Najstarszym, najbardziej czcigodnym piastunem człowieka w puszczach i pustkowiach górskich jest ogień. Watra — stara nazwa ogniska u wszystkich pasterzy i górali, w niezmierzonych pasmach karpackich, u Rumunów, Rusinów, Węgrów, Seklerów, Polaków, Serbów, Sasów i Niemców. Watra to najstarsza macierz pasterza i górala. Powiada huculska kolęda, że po urodzeniu Jezusa „Bogarodziczka watrę skrzesała, nad tą waterką Chrysta ogrzała“.
I Hucuł od lat najmłodszych umie i lubi rozniecać watrę. Robi to łatwo, prędko i przy każdej sposobności, podobnie jak nowoczesny człowiek zapala papierosa. W pustkowiach leśno-górskich, gdzie wilgoć wstaje nieustannie, watra jest nieodzownym towarzyszem, przeto Hucuł przy najkrótszym odpoczynku w lesie, na połoninie, przy drodze, także nad rzeką roznieca watrę. Paliwo jest wszędzie, więc jadąc czy idąc górami połonińskimi widzi się po wszystkich szczytach i zboczach, nieraz z wielkiej odległości, fontanny i języki płomieni, siwe lub białe dymy watry, snujące się po lasach, połoninach, carynkach. Czasem wiatr skądś zaniesie wonny i krzepki zapach watry niewidzialnej. A gdy podchodzi się do stai, przedzierając się nieraz przez zawory kłód i głazów olbrzymich, z daleka już słychać wesołe trzaskanie watry; a gdy wejdzie się do wnętrza, słychać jak niespokojnie wciąż watra śpiewa, zawodzi, męczy się w spalaniu, wtóruje wichrowi połonińskiemu na nutę odwieczną. Szczególnej ważności jest ta watra połonińska, podsycana pieczołowicie, gdyż musi bez przerwy płonąć przez całe lato na ubitej ziemi, od pierwszego rozniecenia, a nie wolno jej dać zgasnąć ani na chwilę. Olbrzymie kłody kosodrzewiny, jałowca i świerka stanowią jej pokarm, a oczy przybysza, nieprzywykłe do gryzącego dymu, ronią łzy bez przerwy. Lecz choćby natłoczyło się luda nad miarę, chociażby jakiś chory czy zakażony się znalazł, dym tak go wytrawi, a ogień wyparzy chorobę, że nie odważy się pokazać rogów ani nawet różków.
Tylko raz do roku i tylko na połoninie rozpala się watrę żywą. Dawniej zapalano ją także w chacie, w Wielki Czwartek zwany Żywnym, i przechowywano ogień aż do wyruszenia w połoniny. Żywej watry na połoninie nie roznieca się ani krzesiwem ani też zapałkami siarkowymi, lecz innym prastarym sposobem. Oto bierze się suche okrągłe drewienko i na jednym końcu rozkłuwa się je na krzyż. W tę szparę wsuwa się hubkę i tymże końcem zakłada się polanko w okrągły ciasny otwór z boku pionowej kłody, tkwiącej w ziemi. Drugi koniec polanka wkłada się w jamkę deszczułki, którą się je przytrzymuje, po to, aby ciasno obracało się w kłodzie. Następnie polanko owija się mocnym powrozem, a dwóch ludzi ujmując oba końce powrozu, wprawia polanko w ruch wirujący, aż się zajmie.
Gdy ogień żywy pocznie się i narodzi, znaczy to, że żyć zaczęła staja, że połonińskie życie się poczęło. Ogień żywy jest tętnem stai, staja cielesną pokrywą watry.
Gdy polanko zajęło się, odgarnia się z popiołu tęgie węgle zeszłoroczne, węgle jałowcowe, kosodrzewne, dawniej także cisowe. Zaledwie dotknie się ich płonącym żywym polankiem, rozjarzą się gwałtownie, wystarczy kilka sucharów, by wybuchnęła watra. Watra stara i nowa zarazem.
Po wielu latach dziewięćdziesięcioczteroletni Matij Zełenczuk z rodu Iwankowych, rówieśnik Foki, choć nieco młodszy, tak pouczał nas młodych o rozniecaniu watry żywej: „Ci, co kręcą polanko muszą się dobrze napocić, tak namęczyć, że ledwie dyszą. Jeszcze pierwej nim żywa watra zadymi, oni są już na pół martwi. Ale gdybym był ze dwadzieścia lat młodszy, tobym wam pokazał przedstawienie to, że aż hej.“
Gaszenie watry połonińskiej, rozstawanie się z ogniem, który całe lato grzał i karmił pasterzy i był ich warsztatem codziennej pracy, tym bardziej nabiera cech obrzędu.
Po wejściu Foki Maksym przerwał rozmowę z watrą. Lecz watra westchnęła znów i niezwłocznie Maksym stęknął nad nią miłosiernie i doszeptał:
„Choć gaśniesz — nie zgaśniesz, nie zginiesz a zaśniesz. Twe węgle nie zginą — przebędą przez zimę. Na zimę ci ścielę kołyskę w popiele. Na wiosnę znów żywa twa siostra prawdziwa, obudzi cię ze snu i węgle twe wskrzesną. Choć gaśniesz — nie zgaśniesz, nie zginiesz — a zaśniesz.“
Watra zacichła, węgle zamykały się bez szelestu. Maksym poczekał chwilę, wzniósł oczy i ręce w górę i modlił się:
„Ojcze święty, pozwól mi odejść do chat ziemskich w spokoju, niech ogień twój święty nie szkodzi mi nigdy. Jeśliby zaś szkoda zeń przyszła, spraw, by w nich nie zgasła wiara, cierpliwość i śmiałość. I niechaj wszelkie twory niespętane i hulające na uwięzi trzyma twa święta moc. Amen.“
Otwarli drzwi na oścież, światło wtargnęło i Foka zwrócił się do Maksyma z powagą, cicho, dostojnie.
— Sławien-jeś, Maksymie! Bądźcie łaskawi, nie pogniewajcie się, nie odmówcie. Pan dziedzic, pani i ja Foka prosim was, ojcze Maksymie, na wesele. Pobłogosławcie młodym. Od waszych dłoni szczęście spływa, światło na wszystkich.
Maksym, który zwykle bardzo mało mówił, popatrzył z pobłażliwym uśmiechem na Fokę, skinął głową i nic nie odpowiedział. Znaczyło to, że się zgadza.
Foka skłonił się przed starcem, wyszedł z koliby. Oczy obmyte łzami od dymu zabłysnęły ponownie. Śpieszył się, powędrował jeszcze do Doboszowej krynicy, oddalonej o pół godziny od stai. Tam nabrał do drewnianej baryłki wody ze źródła. Tak obiecał pannie młodej. Na weselu nie powinno braknąć wody czarnohorskiej, a panna młoda chciała tę wodę spod szczytów poświęcić i zabrać ze sobą w dalekie strony. Bo pieśń weselna tak głosi:
A bodaj ta mołodeńka taka wesełeńka,
Tak jak u tij Czornohori woda studeneńka.
„Woda studeneńka“ — gdyby ją nalać do metalowej manierki, nie można by jej chyba długo utrzymać w rękach, bo i tak Foka niosąc ją w cisowej berbeniczce zmarzł rychło w ręce jakby od bryły lodu, przytwierdził przeto baryłeczkę sprzążką do grubego pasa. Doboszowa krynica jest bowiem lodowata latem nawet w największy upał, za to nie zamarza w zimie i jest wówczas jedynym źródłem, które można odgrzebać spod warstw śniegu. „Woda wesełeńka“ — bo w ponurym kotle czarnohorskim wypływa nagle bardzo obficie spośród olbrzymich głazów, grubo pokrytych mchem. Wybiega niespodzianie, zagwarzy, zanuci, błyśnie i znów się skryje. Zdradza tym wytryskiem, że w głębiach nieruchomych skał toczy się i czai morze podziemne, co tu i ówdzie błyśnie okiem morskim i zaraz zażmurzy się. Bo idąc w górę głazami dosłyszeć można w skale szemranie i dudnienie. Dlatego w słońce czy w mróz, w letnie południe czy w zimowy poranek, Doboszowa krynica, rodem z wód podziemnych, nie troszczy się o prawa świata słonecznego. Za to ma sławę wody wieszczej i jest gdzieś przemównik taki z siłami podziemnymi zmówiony, co zna słowo, by przemienić ją, a raczej przywrócić jej moc, co scala, co do życia przywraca i odmładza. Zanim zjawi się taki, podziemne gwarzenie z piersi ziemi wyciąga z piersi człowieka przechodzącego obok źródła westchnienie: „Tyś woda, tyś biała, tyś czysta, tyś cała, tyś święta, tyś żywa, tyś woda prawdziwa.“ — Zapewne w niejednej chacie, i kto wie jak daleko od Czarnohory, przechowuje się dla ciężkiej godziny, dla choroby, nawet dla umierających, wodę ze źródła Doboszowego. A gdyby ktoś na obczyźnie miał ze sobą tę wodę, nawet pod starość, to kto wie — —
Powoli, łagodnie szemrząc spływała fala ludzi i bydła ku dolinom. Zaledwie weszli z płajów połonińskich w puszcze, pastuchy i gazdowie, trzymali, zwłaszcza z tyłu pochodu, broń w pogotowiu, stare rusznice i szerokopyskie muszkiety, gdyż wiedzieli, że wilcza łaja puści się jak zwykle za trzodami i towarzyszyć im będzie aż do osad i wsi, starając się urwać co można. Ze wszystkich połonin napływały podobne fale i spotykały się na płajach lub też dalej już na drodze nad Czeremoszem. Foka zatrzymał się tam, gdzie Bystrzec wpada do Czeremoszu, w karczmie zwanej Czerdak, gdzie poprzednio zamówił większą ilość piwa, dużo kołaczy żydowskich i tytoniu, celem ugaszczania ciągnących ze wszystkich połonin ludzi, których zamierzał prosić na wesele.
Czerdakami zwano niegdyś strażnice, które miały za zadanie nie przepuszczać ludzi uciekających z okolic zadżumionych przez przejścia górskie. Czerdaków tych, które nieraz leżały już rozwalone po lasach i puszczach, obawiano się zabobonnie, mówiono, że leżą tam pomarli na dżumę i wszedłszy do tych rozwalin można by ją zbudzić. Ale w owych czasach Czerdak przy ujściu Bystrzeca był wprawdzie samotną, ale zupełnie pogodną przystanią, gdzie po zejściu z górskich pustkowi i bezdroży można było pokrzepić się piwem, bułką żydowską, dostać tytoniu i usłyszeć najnowsze wiadomości ze świata. Wódki widywano na Czerdaku mniej jeszcze niż w najsurowszym klasztorze, bo także piwo sprowadzano z Kosowa tylko na tak wielkie i rojne uroczystości, jak połoniński chód, rozłączenie i chram bystrzecki na świętej Anny. Poza tym, o ile nie było w pobliżu robót leśnych, Czerdak był schroniskiem bezpłatnym, jakby klubem i świetlicą, nie karczmą. Arendarstwo Czerdaka, to honor nie interes. Toteż arendarz Etyk i jego rodzina widywali głównie takich gości, co chronili się chociażby na galeryjkę od ulewy i zawiei, a nie takich, co by zamawiali coś, kupowali i płacili. Przywykli do tego, bo sami jak wszyscy inni paśli i doili krowy, sadzili ziemniaki, później kukurydzę, o tym tylko rozmawiali, radzi takim gościom i wdzięczni, że ich nie zapominają, odwiedzają. I cóż by mógł Etyk sprzedać w swej gospodzie? Mamałygę, mleko i bryndzę, to co każdy miał u siebie w chacie. Tylko raz na tydzień, jeśli się ktoś pośpieszył, mógł nabyć wielkie dziwo, białe bułki, bo Etyczka piekła co tygodnia. Czasem, nie częściej niż raz na miesiąc, Etyk sylabizował i tłumaczył swym gościom gazetę, która zwała się „Niedziela“, a rzadziej pozostawione przez któregoś z leśników czasopismo „Łowiec“. Na żydowskie święta Etyk stawał się uroczysty, opowiadał, ale tylko wybranym, podania o Żydach górskich, o chasydach, o wielkim Rabinie i młodziutkim Jekely, co szukał jego śladów i Bożej księgi w skałach. Etyk wyznawał, że jest podwójnie szczęśliwy, że nie mieszka ani na szczycie gdzieś pod wiatrem i w chmurach, ani na wsi, ni w miasteczku, w hałasie. Między ludźmi, bo na rozdrożu, a przecież „cicho“. Prawdę mówiąc, ani między ludźmi ani cicho. Samotna gospoda Etyka posiadała dwie gościnne izdebki, w każdej po dwa łóżka. Rzadcy bywalcy gospody, co sypiali na dobrych łóżkach, chwalili je, ale skarżyli się na huk Bystrzeca, że po nocach nie dawał im spać.
Na wesele w Krzyworówni wybierał się Etyk z rodziną jak inni. Tym gorliwiej pomagał Foce w traktowaniu i zapraszaniu.
Uroczyście, z naciskiem i poważnie powtarzał Foka formułkę zaprosin, łagodnie wciągając ludzi do karczmy lub podchodząc z wysoką szklanicą do przechodzących. Dwóch starych gajowych dworskich z Krzyworówni i dwaj przybrani synowie Foki, jak się mówi hodowańcy, byli mu w tym pomocni. Zaproszeniom i ugaszczaniu towarzyszyły radosne okrzyki i grzeczne wiwaty na zdrowie gazdy Foki, dziedziców i panny młodej. Co chwila odzywały się trembity, bez końca wiły się tęskne koloratury fujarek. Znów tyle rąk witało się z Foką z wszystkich stron, a on znów uwijał się jeszcze ruchliwiej niż na połoninie, jak gdyby mnożyły mu się ręce na podobieństwo gałęzi, podług sławnego a prawdziwego obrazu z Kosowa. Przecie z ugaszczaniem samym był kłopot niemały. Co komu podał szklanicę, zachwalając, że piwo dobrze chłodzone, a Etyk uwijając się jak ojciec rodzony i najmita w jednej osobie, powtarzał: „oj, jak chłodzone, sam lód“, a tamten zaproszony nadymał się honornie: „Nie, dziękuję, nie mogę, za gorąco“. Inny znów gość przechwalał się: „Zostawcie, nie siłujcie, napiłem się ja tego piwa w swym życiu“. A kto mógł wiedzieć, czy kiedy w ogóle pokosztował piwa. Napracował się Foka, zmęczył się prawie, toteż młodzi hodowańcy, gdy to spostrzegli, dalejże łapać ludzi za porządkiem za plecy, przychylali szklanki do ust, aż każdy, czy chciał czy nie chciał, gol-gol wypił. Nie żartował także dworski pobereżnik Łukien, co choć człek niezły — dużo sierot trzymał w chacie — krzykliwy był taki, że wszystkich kłusowników wypłoszył. Co krzyknął któremu gościowi do ucha, to tamten łykał piwo, o mało się nie zachłysnął. Etyk cmokał, z zakłopotania, a Foka spojrzał kwaśno i zaraz zaprzestali, a drugi pobereżnik Semen, jak to Bojko, ciężki i zgodliwy, tłumaczył: „Oj, tak zapraszać trzeba, zapraszać długo“. Widząc to goście ocenili, że Foka nie szczędzi czasu, szanuje obyczaj, a mody nowej się strzeże. Popijali raźnie. Jeszcze długo ciżba ludzka tłoczyła się wokół Czerdaka, po galeryjkach, na schodkach i u zejścia na drogę. Zatrzymywały ją pogwarki, opowiadania, szeregi ciekawych zapytań i nowin. Z daleka wyglądała połonina, żebra skalne owijały się mgłami, a w dole Bystrzec rwał, szumiał i pienił się.
I dalej w dół toczyła się rojnie i gwarnie ludzka i bydlęca ciżba. Jak strumienie wlewają się do Czeremoszu, tak z wszystkich płajów wlewały się fale chudoby na drogę nad Czeremoszem, wypełniając ją po brzegi. Tysiące krów i koni, nieprzejrzane czeredy owiec posuwały się z wolna naprzód, pozostawiając połoniny. Tylko tu i ówdzie w odległych od siebie samotnych zymarkach pozostali pasterze z bydłem przy sianie, którego nie można zwieźć z powodu wysokości i braku dróg. Zostaną tam do Bożego Narodzenia, a inni przyjdą do siana z bydłem na przedwiośniu przy końcu lutego. Może patrzyli tęsknie za odchodzącymi, może szukali ich oczyma daleko nad rzeką, na drogach? Jedyna pociecha, że karmią swą chudobę sianem tak miękkim, czystym i soczystym, jakiego nie znajdziecie po wsiach. Także z drogi ten i ów zadzierał głowę ku wierchom, jakby mu za mało było całego lata. Nasi wędrowni pasterze posiadają coś, czego nie mają ani ludzie osiedli ani koczownicy. Są swobodni, wędrują sporo, ale nie są bezdomni. Nie są jednak na zawsze wtłoczeni w swój kąt, jakby w klatce, a przecież przez to, że posiadają stałe siedziby, nie są pozbawieni miernika wysiłku i pracy, nie znanego koczownikom. Także pasterze, którzy pozostają w zymarkach miesiącami, choć nie mają do kogo słowa przemówić, czynią to z własnej woli dla swojej własnej chudoby, chociaż dnie coraz krótsze, choć ciemność czyha zewsząd i choć czasem podczas powrotu przed Bożym Narodzeniem muszą podkładać krowom pod nogi koce, aby wybrnęły z zasp. I ci, chociaż nie są przykutymi do chat „domarami“, nie są przecie koczownikami. Bo tak sobie tam daleko na górze wymarzą, odnowią i oczyszczą chatę, sąsiadów, rodzinę, towarzyszy i dziewczęta, nawet cielęta i źrebięta, które zostały w domu, tak to sobie wszystko wymalują, jak najlepszy malarz z Kosowa albo z Riczki. Tylko, że malarz lubi ukraść, czy nogę czy rękę czy plecy, a gdy go ganią, wykręca się, że nie widać, bo zasłonięte. A tym samotnym z zymarek obraca się obraz z wszystkich stron i kręci się tak jak świat na tratwie pod Sokolską skałą. Są w ciągłym śnie i tak jak młody pies we śnie raz radośnie zaszczeka jakby już-już doganiał i chwytał zająca, a zaraz potem zajęczy boleśnie, jakby mu uciekł w ostatniej chwili, tak u tamtych z zymarek tęsknota raz zaszczeka wesoło, a raz zaskowyczy.
Cienie czaiły się, skradały się, postępowały drogą, a miejsca oświetlone słońcem uciekały. Przeto pochód pośpieszył się, a ludzie wymykali się z Czerdaka. Raz jeszcze błogosławiło rozłączeniu skłaniające się ku Czarnohorze słońce, łaskawe, pobłażliwe, grzeczne. Niejeden z pasterzy oglądał się, po czym obracał się na drodze całym ciałem i kłaniał się w pół. Zapewne niejeden mruczał modlitwę tak czy inaczej: „Słoneczko święte, lice Hospodnie, Wyście gazda światowy, watah doskonały, a nas znosicie-cierpicie od dawna i ciągle jeszcze. Z mraki wyprowadźcie, obrońcie i sława Wam. Amen.“
Gdy Foka był zajęty zapraszaniem i częstowaniem, konie jego i towarzyszy stały uwiązane promieniście wokół Czerdaka, wysoko nad topielą szumiącego Bystrzeca. A właśnie przechodziło jeszcze drogą stado koni, wracających z połoniny. (Warto pamiętać, że jeszcze po latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w samym Żabiem było więcej koni niż w nowszych czasach w całym powiecie.) Konie w stadzie szły dotąd równo, rozważnie, prawie jak w zaprzęgu. Tylko źrebięta, najniesforniejsze ze wszelkiej młodzi, jak zawsze odstawały i odlatywały. Skoro jednak konie z gromady zwęszyły obce konie obok Czerdaka, zarżały całym stadem jak gdyby gromem i zaraz odpowiadały im konie od Czerdaka. Widocznie górskie konie, podobnie jak ludzie, podminowane są tęsknotą do sobie podobnych a odległych. Dlatego na targach górskich, kiedy sprowadzi się sporo koni z najdalszych zakątków, gdzie pasły się dotąd same, taki grzmot toczy się przez cały dzień, jakiego chyba na żadnych innych targach się nie słyszy. Myśli się mimo woli, że dlatego utożsamiają u nas grom z koniem w powiedzeniach i w zagadkach jak ta: „Kiń biłobokij zabrył w Dunaj hłybokij, jak zairżał weś świt zaznał.“ Lecz mówi się także, że raj koński na ziemi na tym samym się zasadza co ludzki: raj, dopóki z daleka, a z bliska biją się i kąsają. W pośpiechu przeto wybiegano z Czerdaka, aby odpędzić konie ze stada, tłoczące się ku koniom uwiązanym, na to, aby tuha końska po ziszczeniu nie uszkodziła jednako tęskniących i wytęsknionych.
Aby przybliżyć ten koński świat, prowadząc dzisiaj ku dalekiemu krajowi swoich i obcych, nie tylko tych, co przemierzyli niegdyś jego płaje, także tych, co o nich zaledwie słyszeli, a nie zawąchali ni żywicznych zapachów ni dymów, nie zasłyszeli grzmotu stada piersi końskich, ukażmy najstarszego przewodnika-konia. Bo powiadają o dawnej Wierchowinie: „las, Hucuł i koń“. Las chronił, Hucuł parł przed siebie, koń prowadził. Jakiż koń!
Piękne i szlachetne plemiona lub jednostki ludzkie są w wielkiej mierze, lub tak nam się przynajmniej wydaje, niespodzianym stopem sprzeciwieństw czy odległych różnic, jakby dziećmi jakiegoś cudownego przypadku. Podobnie piękna i mocna rasa koni huculskich wydaje się nam dziełem owych cudownych boskich sztukmistrzów, działających w przyrodzie, których my z nieświadomości nazywamy „przypadkami“. Tak różne cechy w sobie łączy. Z jednej strony nieoczekiwaną tęgość, muskularność i siłę, z drugiej — zgrabność taneczną, prawie akrobatyczną, rozwagę, wytrawną ostrożność w badaniu niebezpieczeństw terenu, ale także ogień i nieokiełzaną wściekłość dzikiego mustanga, który potrafi atakować groźnego nawet wroga, stając dęba, to uderzając przednimi nogami, to wierzgając. I łagodność cicho czułych, wyrzeczonych oczu, jakby uśmiechniętych przebaczająco.
Dzieckiem jeszcze marzyłem nieraz o tym, by stać się koniem: takim spokojnym, łagodnym srokaczem, którego białe plamy śniegiem się wydają przy kontraście pasów brunatnych lub czarnych. Lub takim dumnym karoszem, o bujnej grzywie, rżącym radośnie, jak cyrkowiec stającym co chwila dęba, to znów wierzgającym psotnie w powietrzu. Przeskakuje płoty jeden po drugim, ale kiedy trzeba — i sam to widziałem — przechodzi ostrożnie, krok za krokiem, po zgniłej, śliskiej desce wysoko nad urwiskiem ponad spienioną głębią. Albo delikatnym bułankiem o białej grzywie z ledwo dostrzegalnymi żyłkami i kropeczkami. Takim, co wrażliwy, rozpieszczony, nerwowy jak dostojna panienka. Wyciąga szyję jak łabędź, spogląda przed siebie lękliwie, drży cały, a cudownie śmiały w biegu i w galopie. Marzyłem o tym jak o szczęściu prawdziwym: jakież to ziszczenie piękna być koniem.
Kilku wiernych i czułych przyjaciół zyskałem pośród koni. A były tam także inne, podziwu godne istoty końskie, o których przyjaźni nawet marzyć nie śmiałem, tylko w cichości podziwiałem ich piękną dumę, cudowną poezję ruchu i rytmu, którą posiadały w każdym calu. A potem — będąc chłopcem — chciałem już tylko opiewać konie i przyjaźń moją rozszerzyłem na wszystkie konie, starałem się odgadnąć duszę, charakter i dolę każdego konia, którego spotykałem.
Wiele utworów muzycznych oddawało mi rytm i piękno koni: wir bitwy, gonitwy stada po rozległych połoninach, zmaganie się z wilkiem; ale także rytm cichego pochodu po miękkim trawiastym płaju, rytm pojenia i kąpieli, rytm cichy paszy nocnej i zaciszne ciepło stajni końskiej. Toteż z żalem spostrzegałem z czasem, jak wiele sztuk potrzeba, aby oddać poezję konia.
Z pieśnią o koniu dobrym, wiernym, śmiałym i pewnym, ale dumnym, łatwym do urażenia, bo właściwie nigdy nie był ujeżdżony, o koniu-przewodniku, o koniu-stróżu należy przystąpić do opisu Wierchowiny i jej dawności. Jest taka pieśń, stara kolęda, która nam śpiewa przy zwrocie roku, gdy świat się odnawia:
Któryż to piastun, co dziecię kołysze,
A uszkiem złotym szept serca słyszy?
W gwiazdy spogląda i z gwiazd miarkuje,
A w skałach progi kopytem kuje,
Ponad śnieg jako płomień wylata,
A ślad ogonem srebrnym zamiata?
Gdzie Hucuł, tam i koń, nie ma Hucuła, nie byłoby człowieka w górach, w czarnych puszczach i złotych czapach połonińskich, gdyby nie koń. Przebywanie wielkich odległości, przynoszenie ciężarów do rozrzuconych i wysoko obok pastwisk górskich położonych chat huculskich nie byłoby możliwe bez konia. Wertepy i berda, zwory i jary, wszystko to w dużym stopniu nieosiągalne bez konia, gdyż pasąc się od źrebięcia po wąwozach, gąszczach, stromiznach, huculskie konie panują nad lękiem, a osiągają przy tym zdolność przechodzenia miejsc niebezpiecznych, bo umieją wspinać się, czołgać i przysiadać w stopniu rzadko spotykanym w rodzie końskim.
Lecz prawdę mówiąc, wierzchowcem jest koń huculski głównie dla swoich, dla tych, co go karmili w chacie i pieścili od źrebięcia. Dlatego nie buntuje się przeciw kobietom. A choć przymuszony i ściągnięty żelaznym wędzidłem, czego dawniej nigdy nie czyniono, bezwładnie nosi niemiłego mu jeźdźca, ale tak chytrze, że nieraz zrzuci go przy sposobności, bądź w rozpędzie uderzy nim o drzewo albo ściągnie zębami z siodła.
Powiada stare przysłowie perskich pasterzy, uwiecznione w Zend-Aweście: „Przez rozum psa istnieje świat“. A my, dzieci gór, patrząc na ten świat górski, rozpamiętując, jak powstał i wykluł się z puszczy czarnej, bezdennej, bezmiernej, puścił korzenie, jak zabudował się na carynkach i pastwiskach wyniosłych, jak wdrapał się pod chmury na niedostępne dawniej połoniny, jak się utrzymał i trzyma dotąd, winniśmy zawołać: „Przez rozum, przez śmiałość, przez szlachetność konia istnieje ten świat. Posłuchajcie, jak dziarski rytm kopyt rozlega się wśród puszczy! Utorował tutaj drogę i jest zawsze bębnem pochodu pionierskiego człowieka.“
Carynkowymi, miękkimi płajami, leśną grząską lub kamienistą dróżką, zimą wśród głębokiego śniegu, po lepkiej jak guma półzmarzłej grudzie, po lodzie i wśród roztopów, ze stromych stoków, z chaty samotnej, chybocząc się ostrożnie, stawiając każdy krok jak obliczony, idzie raźno i wesoło koń. Niesie, jak ruchoma kolebka, małe dziecię do dalekiej cerkwi, do chrztu. I tak od kolebki służy całe życie człowiekowi huculskiemu. Aż wreszcie na wyczerpanym i znużonym koniu ze zwieszoną głową, zza gór przyjeżdża na szczyt do chaty ksiądz, aby oddać ostatnią posługę duszy, która odchodzi.
Połoninami, puszczami, po wertepach, po skałach bieleją kości koni, które odbyły już swój wiek, zakończyły dolę, spełniły zadanie. Pieśń chwałę im śpiewa, a smereki chwieją się, czerpią soki z ich krwi wsiąkłej w ziemię, rozszumiają się.
Konie, to szczególna ozdoba i duma Huculii. Nadmiar koni u nas uzasadniano rzekomym pochodzeniem kaukaskim ludności, bo podobno spośród wszystkich plemion górskich w Europie, może w związku z osadnictwem tak rozproszonym, jedynie Huculi byli jeźdźcami od wieków. Stąd niejeden zwyczaj, stąd strój, także strój kobiet, zamiast spódnicy zapaski przystosowane do konia.
Lecz podstawa pasterstwa to owce.
Po koniach drogę nad Czeremoszem wypełniły szczelnie bryłami żywopłynnymi, ciepłe i kosmate fale owiec. Ciszej, gęściej, a nie mniej bujnym zagonem, niż gdyby fale Czeremoszu wystąpiły przejściowo na stromy brzeg, na drogę. Owce nie tylko ważko ciążyły nad drogą, przelewały się szerzej i wyżej w górę po stromych stokach, dokąd by żadna powódź nie dotarła. Sypały się także głęboko w dół nad samą wodę. Chyba tylko morze podskalne, gdy wyleje się kiedyś z pępka ziemi, tak będzie władać zwycięsko, i tak spokojnie igrać-zagarniać. Tymczasem, ściśnięte pod przełęczą Palenicy, drzemie sobie. Tylko czasem budzi się i szpieguje, to tu, to tam, raz jednym morskim okiem, raz drugim.
Owczarze pośpiesznie usuwali z drogi przeszkody, przede wszystkim przepędzali bez litości wszelkie inne zwierzęta, aby się nie płoszyły owieczki, aby się, broń Boże, nie stłoczyły, aby się nie zlękły. Wybiegali naprzód, zaklinali jadących w przeciwnym kierunku jeźdźców, aby poczekali gdzieś na boczku w schowku, aby nie krzywdzili drobiąt, aby wiaterek lęku nie naleciał na owieczki. I tamci w zrozumieniu usuwali się, czekali cierpliwie. Inaczej może przeklęliby ich owczarze, a na pewno długo by zapamiętali, jacy to pohani ludzie ci z zakrętu nad Czeremoszem. Tak podnieceni i zafrasowani owczarze zaledwie witali się z ludźmi spotkanymi, a wcale nie serdecznili się grzecznie i podług zwyczaju, bo całe serce otworzyli troskom o owce. Ten i ów zerkał nawet nieufnie ku Czerdakowi, czy jakieś oko ludzkie zanadto ostre nie razi owiec z ukrycia. Tymczasem owce, pewne takiej opieki, jaka im potrzebna, rozsypywały się swobodnie, jak gdyby znalazły się w ojczyźnie swego rodu, na pustkowiach skalnych. Po czym znów się zbierały, a uspokojone zabiegami i troskami, nadal ufnie się toczyły z pluskiem jednostajnym: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Owczarze uspokajali się także, dobywali zza pazuch fłojer, i kręte, przenikliwie smętno-ufne owcze nuty napełniały ciasny jar Czeremoszu. A ten i ów lubując się owieczkami, zaśpiewał do wtóru fłojer aż echo odbijało z drugiego brzegu: „Oj oweczki, nebyleczki, pysanyj boteju!“
I naprawdę z Czerdaka nie padło ani jedno ostre spojrzenie. Gdy okrzyk „drobięta idą“ przebuszował przez dom, Foka przerwał swe zajęcie i wyszedł na ganek. Stamtąd, z dawnego Czerdaka, tak dobrze było spoglądać z wysoka na drogę. Za Foką wybiegali inni, także Etyk. Stłoczyli się na ganku, w takiej ciekawości, jakby w tym raju owczym Wierchowiny kto wie jak od dawna już nie widzieli owiec na oczy. Ale powtarzać umiłowanie, to daje ciągłą nowość. Westchnienia zachwytu i współczucia sypały się z Czerdaka: „Ależ to botej tęgi, tysiączka jak nic“. I dalej: „Maleństwa lube!“ „Zmęczą się! Jagniątka najgorzej. Taki szmat drogi!“ — Etyk pokazywał: „Oj, patrzcie, jak ta nakrapiana kuleje. Pomóż jej Boże“. Foka lubował się maleństwami w milczeniu. Jak o tym opowiedzą następne księgi, już od chłopca, jedno lato za drugim, przebywał z owcami w dalekich pustkowiach sam jeden, wędrował z nimi, troskał się o nie, czulił się z nimi. Owczarz zostaje na całe życie owczarzem. Także Fokę uformowały owce. I później już gdy w młodości sam jeden bez broni, z łuczywem tylko, odwojował od niedźwiedzi puszczę, jak mówiono, wypełniał słowa Księgi świętej: „Z niedźwiedziami igrał, jak z jagniętami w młodości swej.“
Znawcy udowadniają, że współżycie ludzi z owcami jest podstawą cywilizacji. Jakież współżycie? Której cywilizacji, ludzkiej czy owczej?
Przypatrzcie się wielkim botejom i potężnym czeredom owiec, wiosną lub jesienią gdy sypią się te ciągi nie tylko nad Czeremoszem, połoninami, płajami, stokami i jak tam te postacie gór i szlaków, nazwane są w piętnastu językach Europy, od Bałkanu przez Karpaty, Alpy, aż po Pireneje. Leją się i toczą fale owiec nie tylko w ostatnich tysiącleciach, lecz już od najbardziej zamierzchłej starożytności. Ciągle wzbierają, a zawsze bardziej pokorne niż wody rzeczne lub morskie. Bo wody swobodne, uderzając o przeszkody, buntują się, grzmią, szaleją. Wody też groźne, ustępliwie nieustępliwe, czyhają, syczą, podmywają, a fale owiec nie odbijają się, nie rozpryskują, nie tańczą jak wody, a przecie przenikają wszędzie, nawet bardziej nieodparcie wdzierają się na każdą przeszkodę. A gdy się wedrą, nie tryumfują, nie uśmiechają się w słońcu jak wody zwycięskie, lecz dalej bez przerwy monotonnie płyną, pluszczą, dzwonią: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Każda z nich, to przecież żywot odrębny, a do gromady tylko, do fali należą. Fale z tysiąca czułków trwożliwych, rozedrganych, trzepoczących się nieustannie, fale żałośnie bekliwe a zwycięskie. Jednakowo w dół i pod górę, przez puszcze-wertepy, śladami, płajami, drogami, poprzez brody, gościńcami, ścierniskami, poprzez rogatki, rynkami, ulicami wielkich miast, ku dworcom, ku rzeźniom, wciąż, nieustannie płyną przed siebie: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Wody nie twarde, wody przycichną, ale nie dadzą się ścisnąć ani oswoić. A fale owiec nie tylko pokorniejsze od wód, także posłuszne. Gwizd pastucha, trzask bicza, strzał pistoletu, zwrot kozła-przewodnika, jeden ruch barana kieruje falą owczą. Wstrzymuje ją, jakby znakiem nagłym ktoś wstrzymał wodospad, i jakby pastuch fal, skinieniem lub zawołaniem, kazał falom wspinać się i wciągał je na szczyty. Także, gdy fala owcza rozleje się przez drogę lub przez pastwisko, pastuchy łatwo ściągają ją z powrotem do kupy. Czasem, gdy pastuch jest niedbały, zdarzy się także baran marny, ani wybrany ani nie uznany, przewodnik stada przez to, że jest. Taki to w baranim rozpędzie zaprowadzi stado w rozhukane wody.
I owce pójdą za nim ślepo, dadzą się unieść i toną — nie gorzej niż ludzkie stada — a które wyratują się z topieli, ciągną dalej bez zemsty i bez skargi. Nawet gdy wilki napadną, gdy od razu rozszarpią capa przewodnika, a potem, opętane głodem i odurzone krwią, rozedrą w szale dziesięć razy tyle i więcej owiec niż mogą pożreć, jeszcze nie koniec boteju. Bo gdy trzoda rozbita rozsypie się jak ziarno z rozdartego worka, przytomny pasterz także wówczas wybije czy przepędzi wilki. I na nowo ściągnie gwizdem — strzałem — krzykiem z powrotem owce do gromady. I dalej, po krwawej rzezi, zdziesiątkowane płyną pokorne, posłuszne i dzwonią i dzwonią i pluszczą: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Najpoddańsze ze wszystkich zwierząt oswojonych, najdawniej ujarzmione, dlatego znijaczone. W przeciwieństwie do dzikich rodzajów owiec, nie walczą, nie bronią się. Nawet ciężarne owce, niedbałe o samoochronę, ronią nieraz płód w tłoku. Bo znijaczył je kiedyś jakiś lęk potężny, złamał ich samoobronę. Wierzą tylko w lęk, płoszą się byle czym. Bać się, uciekać byle gdzie, oto ich drogowskaz. Ochrony szukają tylko w ciżbie. Dają się zaganiać, rozpędzać, zatrzymywać, łapać, strzyc, doić, zarzynać, i dlatego są podstawą cywilizacji. Dzikie owce wełny nie mają, tylko sierść, a od wełny nic cieplejszego dotąd nikt nie wynalazł. Jej wytwórczość na całej ziemi przewyższa milion ton. I cóż za to wszystko zaskarbiły sobie u ludzi, jakie uczucia? Znawcy udowadniają, że postęp cywilizacji nigdy jeszcze nie począł się z uczuć, lecz z zamysłu, z wynalazków, ze zdobyczy. Bo samym uczuciem chociażby moralnym, nikt jeszcze nikogo nie ogrzał. Tym mniej nie wynalazł wełny ni tkaniny. Cześć znawcom, hodowcom także, zwłaszcza tym, co łagodni dla owiec, bo zrozumieli, że łagodność jest najlepszą polityką wobec owiec. Przeto nie biją ich, podobnie jak maszyn swych nie biją ani nie męczą. Tylko karmią owce coraz lepiej, uzależniając je coraz ściślej, w myśl zasady hodowlanej, że owca jest kasą, a im więcej do niej się włoży, tym jeszcze więcej z niej się wyciągnie. Przeto choćby na złamanie karku poleciała cywilizacja, jedna, druga i setna, boteje i czeredy owiec będą płynąć naprzód bez przerwy: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Bo gdy się rozwalą i zapustynią miasta i osiedla, gdy zbraknie ciepłych owczarń, a nawet gościńców i mostów, z całej skoszonej cywilizacji ostoją się głupie owce. Poniżej wymogów i nawyczek hodowli potoczą się odwrotnie niż wody, lecz niemniej zawzięcie, ku szczytom i pustkowiom, gdzie ich ojcowizna, ku nieużytkom. Wcisną się, gdzie coraz zimniej, ponad granicę traw na granicę życia, w martwotę strzaskanych skał. I tam zwyciężą. Po rumowiskach Gorganów, gdzie nieustannie sypią się z łoskotem lub dudnieniem ruchome głazospady, gdzie osypiska i suche lawiny dawno zasypały las i wszelkie trawy, gdzie nawet stare zadomowione głazy pokrywają swą spleśniałą goliznę zaledwie żółtymi brodami lub wiechciami i czuprynami kęp, tam w całodziennym ruchu płyną i skubią stada owcze. Jak wody gną się podług zagłębin i garbów, lecz oporniejsze od wód, bo nie zaciekają. Tu urwą korzonek zeschły, tam schrupią grzybek, tam borówkę, tam listki bruśnic, i toczą się dalej. I choćby zapustyniły się także góry, owce przetrzymają i utrzymają człowieka. Boją się najmarniejszej psiny, płoszą się przy szeleście szczura górskiego, ale tam wysoko, ponad linią życia, docierają na granice śniegu, ponad śniegi wiszące, pod urywające się skały. Te znijaczone trzody pchają się bez lęku zarówno pod lawiny jak i pod pioruny. I dalej jednakowo, jak w dostatkach hodowli zsypują się wraz z lawinami głazów, same jak żywe głazy, i płyną, pluszczą, dzwonią jednakowo: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
A przecież, choć na tych falach owczych toczy się i znów wytacza się cywilizacja, czyż można powiedzieć, że ludzie cywilizowani zaskarbili sobie dla serca i dla ducha jakieś wspomnienia owcze, choćby kędziorek czy włosek jako godło na pamiątkę całego rodzaju owczego? Nie tylko hodowcy ograniczają swą wdzięczność wobec tak nudnego zwierzęcia do karmienia, doboru i ciepłej owczarni. Tym bardziej nikt inny z ludzi cywilizowanych nie uważa owiec za towarzyszy jak inne zwierzęta. W dodatku, gdy o to zapytać, nie mogą się nadziwić, że przeszłość niegdyś wybrała sobie jagnię jako godło i jednomyślnie chórem głosują, że nie był to wcale wybór szczęśliwy. Tak jakby przeszłość, przechadzając się przed sklepami godeł, grymaśnie wybrała godła, tak jak się wybiera kożuch taki czy inny. Co więcej, im wyżej wznoszą się ludzie w cywilizacji, tym soczystszą pogardę — szczerze czy nieszczerze — wkładają w słowa: „owczy pęd“. Czy dla wywyższenia się łatwego? Czy raczej, by sobie samym ustawić ostrzegawcze tablice przeciw upadkowi w takie znijaczenie, którego sami dokonali, w zwierzęcość oswojonych owiec?
Jednak pasterze huculscy, jak przed tysiącami lat izraelscy, nie poprzestają na tym. Bo któż wie, co się objawi czy przyśni człowiekowi na pustkowiach w burzę piorunową, pod grozą lawiny śnieżnej czy skalnej zasowy? Któż wie, jaki obraz wstrząsnął nim i naprowadził na porównanie z losem owiec doli człowieka, gdyby raz, porażony przerażeniem, uznał, że jest bezbronny. Co gorsza, gdyby uznał, że jest głupi, bo nic mu nie pozostało, tylko przytulić się do kupy sobie podobnych. Może także zakarbował się na zawsze w sercu owczarza obraz matek-owiec, które biegną za owczarzem becząc żałośnie, gdy im zabierze jagnię, bez daremnego sprzeciwu, jak gdyby zginął w nich wszelki poryw tej śmiałości, którą daje macierzyństwo. A ciągle na nowo powtarza się i powraca przed jego oczy ten zaczątek rodzaju owczego — jagnię. Ciche jagnię, co ledwie plącze krzywymi nogami, a drepcze za owczarzem, śmiało tuli się do niego: „masz mnie“. Biega za nim krok w krok, pcha się do koliby, także do chaty, wspina się ku oknu, zagląda i beczy: „wpuśćcie, to ja“. Więc chociaż pasterz wie, że nie rozumu i nie rozumienia należy oczekiwać od owiec, powie, jak niegdyś Pasterz izraelski: „Owce moje znają mnie, słuchają mnie, wierzą mi“. Bo Stwórca zadziwił pasterza pokazując mu jagnię, szepnął mu zapowiadając, tak po pastersku, po huculsku: „Szymbałe-szymbałe! Cóż to za zagadka?“ I pasterz zgadywał przez wieki. By zgadnąć, przygarnął jagnię, darząc je tym, czego mu nie może dać matka, znijaczona lękiem i kupą. Ośmielił się i odgadnął: oto obietnica Stwórcy. Tak jak niejednemu młoda małpka swym obliczem uprzytamnia troskę oblicza ludzkiego, troskę bardzo ludzką. Tak jak w dziecku dopatrzeć się można czegoś, co się nie ziści, lecz wskazuje ponad człowieka ku Królestwu Niebios, tak pasterz dojrzał w jagnięciu coś, co ziści się lub nie, lecz co napina uwagę słuchacza szeptów i łowcy zagadek. Przeto dosłucha się modlitwy — choćby jemu niepiśmiennemu jedynie trawy ją wyszeptały — tej, którą stary prorok izraelski śmiało wygłosił, jak napisane jest: „Poślij, o Panie, jagnię na władcę ziemi“. Bo jagnię śpiące pod bokiem owczarza i biegnące za nim krok w krok, stało się obrazem nie lęku, jak kropla z ciżby trwożliwej, owca, co zeń wyrośnie, lecz obrazem ufności. Stało się kluczem pytajnym do serca pasterza: czy otworzy się najbardziej bezbronnej ufności? Stąd godło jego. Dlatego napina czujność do tego stopnia, że pozostawi całą trzodę i pójdzie szukać po pustkowiach jednego jagnięcia. I będzie tak radował się bez żadnego wstydu, jak niegdyś dobry Pasterz izraelski: „Przyjaciele, radujcie się ze mną, bo oto odnalazłem jagnię zgubione“. Napnie tak czujność, że stanie po stronie jagnięcia, a przeciw złym pasterzom. Bo choć jagnię jest mu powierzone i posłane, wzorem dla niego jest Ten, który je posłał i powierzył zagadkę, Pasterz doskonały, sam Stwórca. Bo napisane jest także: „Patrzcie, mówi Pan, oto ja sam będę szukać mych owiec rozsypanych“. Dlatego pasterz, chociaż chętnie da owcy połknąć gniazdo os lub szerszeni, by ją podniecić jakby kieliszkiem wódki, na to, by była ostra, by dziarsko szukała paszy, najmilszego mu jagnięcia nie będzie drażnił, nie wychowa tak, aby się zmieniło, ucząc je: „Buntuj się, jagniątko, wyzwól się, stań się baranem dzikim i twardym!“ Nie! Zasłuchany w zagadki i w obietnice, głosi: „Jagnię zwycięży“.
Ileż jeszcze wiedzy o rodzie owczym chowa pasterz, o tym szczególnie, co zakrywają tysiąclecia oswojenia! Ale nie śpieszy się rozpowiadać.
Boteje oddalały się od Czerdaka, znikały za zakrętem Czeremoszu, a tylko urwane pieśni pastuchów, umyślnie coraz głośniej śpiewane, dolatywały:
Jakaż tota połonynka weseła — weseła —
To znów:
Na zełenij połoninci, zełenij — zełenij —
I jeszcze bardziej z daleka:
Oj zaświty misjaczeńku, zaswity — zaswity —
Na ti lubi połonynky, na ti krasni cwity.
I wreszcie na pożegnanie:
Budut naszi spiwanoczky po horach spiwaty
A my budem, towaryszu, po switi błukaty.
Z ganku Czerdaka leciały za botejami spojrzenia i westchnienia, jakby niejeden doganiał tęsknie swe owczarskie młode lata. Wreszcie fala połonińska przetoczyła się, poszczególne gromadki wymykały się z głównej drogi nad Czeremoszem ku jej odnogom, ku przysiołkom i chatom usadowionym na odległych wierchach. Sporo upłynęło od razu starym a długim płajem wierchowym, co sięga aż na Podgórze, ku tym dziwnym osadom wojackim, Berezowom, jak się tam one zwą wszystkie: Berezów Wyżny, Średni, Niżny, Bania Berezowska, a promieniują na takie osady jak Tekucza, Szeszory i inne. Wszystko to zaścianki szlacheckie, z nadania królewskiego, i to już z początków XV wieku, jak roszczą sobie dokumenty po Berezowach zachowane. Cóż za tajemnicza wędrówka tym starym płajem, z dziedzin kiedry i kosodrzewu w królestwo ciepłych bukowin, spod śniegu w sady podgórskie, z jednego klimatu w drugi! Lecz główna fala pochodu poruszała się dalej aż ku widłom obu rzek albo przez przełęcz Bukowca ku ciepłemu Kosowowi i nawet dalej na doły.
Czarny Czeremosz, zwany też Czarną Rzeką, rodzi się z wielu źródlisk, także z moczarów, z ciągle skraplających się mgieł i z ros wiecznych, tam pod wielkim działem wód między trzema krajami. Płynie ciągle borem wielkodrzewnym, zbierając z puszcz i połonin wszystkie wody tego kąta.
Rzeka Czarna, bo otula ją czarność nie końca ani zagłady, lecz wstydliwego poczęcia. Im więcej w ciągu wieków puszcza czeremoska nassała się światła z piersi słońca, tym czarniejsza, tym tęższy jej mrok. Kopuły leśne nie dopuszczają światła, co obraża i zdziera wstyd. Czarno z wierzchu, a wewnątrz królestwo cieniste zieleni, co wyzieleni każdy żywot. Także fale Czeremoszu są jak aksamit zielonosrebrny, a tak przejrzyste, że ukazują dno nawet w głębinach. Królestwo zielonych cieni, przytułków, schowków i gniazd, zielono przytuli i ukołysze każdy żywot: zieleń się, ciesz się i cicho siedź. Dla zieleni każdy żywot miły, nawet piękny, a żaden nie jest wstrętny, bo jak matka żadnego z nich nie powstydzi się, ani się nie wyprze. Nie odrzuci żadnego: zabieraj się, tyś nie nasz, nie zielony. Bo każdy tam zielony, nadziejny. Cóż dziwnego, że w gniazdach tych i w kieszonkach leśnych wciąż marzą i gwarzą o Rachmanach, że tysiące tęsknot rojami wyrywają się ku Wschodowi, pod słońce, do krainy rachmańskiej. Bo tam, na najwyższych górach tej ziemi, takie srebrno-niebieskie światło włada, co nie zatapia, nie nijaczy, ani nie oślepia. Tylko otula to co bliskie, to co tylko na wierzchu, w zasłony przejrzyste, a za to wyciąga z rdzenia żywota każdego ukryte iskry ogniste, najżywsze. Nie tylko wyciąga, także przybliża to, co najdalsze, bo oczy samych świętych Rachmanów przebijając zasłony przyciągają z daleka co najlepsze. Przeto każdy z nas nad Czarną Rzeką, liść czy ptak, gad czy człowiek, owca czy orzeł, dalekosiężnymi oczyma przenikany i grzany, siedzi cicho tymczasem w zieleni i ufa. Bądź taki, jaki jesteś, jakim cię Bóg stworzył, ale nie zrób Mu wstydu.
Czeremosz rozdziera i rozdziela dwa pokrewne pasma, Kostrycz i Kryntą, i przebija się przez ich odnogi wodospadem, który nazywają Huk. Niegdyś był groźny dla spławów, obecnie rozsadzony dynamitem. Tym to jarem Czeremoszu, zwanym Krasny Łuh, wiedzie droga na Żabie i tamtędy posuwał się pochód z połoniny.
Z tyłu za pochodem jechał Foka na karym huculskim ogierze. Od lat widywano go na takim karym ogierze własnego chowu, jakby to był ciągle ten sam. I wspominano, że Foka dwukrotnie zwyciężył na takimże ogierze w wyścigach świątecznych ze święconym od cerkwi jasienowskiej do rozdroża na Waratynie.
Koń był osiodłany w drewnianą tarnicę obficie rzeźbioną, z drewnianymi także rzeźbionymi strzemionami, podścieloną grubymi kocami, a przepasaną wzorzystymi popręgami. Wbrew zwyczajowi, wzięty na ostry munsztuk z łańcuszkiem, od kiedy zjechali ze ścieżek na drogę, koń wyrywał się nieustannie, tańczył wciąż, męczył się i męczył gazdę. Foka jechał ze swoją drużyną. Tuż za nim posuwali się z wolna konno młodzi hodowańcy, których konie i kapelusze przystrojone były w długie różnobarwne wstążki, znak, że zapraszają na wesele. Tuż za nimi jechali konno obaj dworscy gajowi Łukien i Semen. Na blachach ich umieszczonych ma piersi widniały oznaki, herb właściciela: goła panna jadąca na niedźwiedziu. Z tyłu dreptało kilku chłopaków dla posyłek i obsługi.
Foka był ostatni na drodze i nie śpieszył się do chaty. Dość już się naśpieszył w swym życiu, zaczynając w młodości swej od zawodów tanecznych w trzech krajach sąsiednich. Tymi krokami i skokami, co je z rozmachem wydreptał w tańcach, mógłby zajść chyba pieszo do Wiednia, może i do Rzymu. A jak śpieszył się i uwijał jeszcze przed kilkunastu laty, kiedy ukończył udany wyrąb najpotężniejszego lasu i kiedy mu się udał spław drzewa, jakiego u nas nikt nie widział, wodą aż do Mołdawii, na sto[1] mil z górą. Nie tak dawno minęło mu lat pięćdziesiąt, a już przedtem stracił rodzinę i przyjaciół. A choć nie był to człowiek, co widywał bitwy mordercze, ani taki, co znał śmierć jako kosarza zawodowego, bo przecież służbę wojskową odbył jak gdyby paradę w Wenecji, przecież od lat śmierć krążyła naokoło niego i skradała się, muskała i porywała znienacka. Lecz strat nigdy nie uznał. Nie chciał uznać rozrzutności życia. Nie prawował się z Bogiem, ale nie pocieszył się. Prawował się z dolą, inaczej i odmiennie niż pasterze czy chłopi, co tak posłuszne ucho mają dla kroku konieczności i doli. Foka tańczył przeciw konieczności i przez to wyszedł poza świat pasterzy. A tak się jeszcze zdarzyło, że ze wszystkich bliskich pozostał mu tylko jeden sąsiad, pan-dziedzic. I jedyną pociechą, której doczekał, ze „swoich“, jakby z rodziny, było, że zapraszał na wesele córki przyjaciela, tak jakby sam ją wydawał za mąż. Tym gorliwiej pilnował obyczaju, ba, nawet wskrzeszał to, co gasło powoli. Także dlatego był ostatni na drodze.
Twarz Foki poważna a niezmiernie pogodna wzbudzała zaufanie. Czarne, gęste a długie włosy zaledwie przyprószone siwizną, odmładzały go. Także oczy jego, choć spokojne, nie spopielały jak węgle zmarnowanej watry, lecz gotowe do błysku, rozpłomieniały się nieraz i zagrzewały innych. Zapewne rozjarzała je i wyzywała do błysku obecność ludzi, bo wydawało się, że ten, któremu życie zabrało wszystko, co najdroższe, nie patrzy wstecz poza siebie ani nawet w siebie. Któż to mógł wiedzieć, lecz ludzie czytali na jego obliczu: człowiecze, mów śmiało, czego ci potrzeba. Dawniej do obrzędów wkładano maski, a niektórzy tłumaczyli, że takie fałszywe oblicza potrzebne dopiero od kiedy ludzie znijaczyli się i pomieszali. Lecz Foka bez maski przewodniczył w obrzędach. Mówiono o tym: po cóż takiemu maska? Lico i czoło mocne jak wysoka brama cisowa, otwiera się, kiedy trzeba, i przygarnie, a kiedy zamknie, nie puści, choć drap się na nią.
Ludzie górscy pamiętali także długo i szczegółowo i wspominali dokładnie stroje Foki z takiej czy innej okazji. Pamiętali, wspominali, bo sami przepadają za tym, by stroić się, świętować, co nieraz słusznie wytykają im współplemieńcy z dołów, ludzie trzeźwi i pracowici, jak tego wymaga sama ziemia, czy Obertyńska, czy Horodeńska, czy to nad Dniestrem, czy i na Podolu. Ziemia bujna, urodzajna, do dobrowolnej niewoli pracy zaprzęgająca. Tacy ganią nawet Hucułów: „Ot, tym czubatym heretykom i próżniakom pustym uroiło się Bóg wie co, jak gdyby byli panami, kozakami...“
„Czubatym“? Jakże słusznie, bo sami górscy ludzie do tego się przyznają. Powiadają bowiem: „Strój ma być ściśle podług zwyczaju. Przebierać się w inne, obce, zmieniać strój jak jakiś inny, nie swój, to ohyda, to zmienić skórę, to jakby obskubać koguta do golizny i nalepić mu wronie pióra. Ale strój każdy ma być trochę inny, osobliwy. Bo kogut nie wrona. Tylko kiszki kogutów są jednakowe, a czuby, skrzydła, ogony, pióropusze, chociaż kogucie u każdego, przecie u każdego trochę inne. Inaczej kury miałyby go za nic, a jastrzębie też. A tak jak jest, to kury mu poddane, a jastrzębie jeden drugiego piskiem w locie przestrzegają: baczność, bo tam na dole ten pyszny czerwony czort.“
Według owych wspomnień, Foka jadąc zapraszać na wesele ubrany był od głów do stóp w jaskrawy strój: kraszone spodnie czerwone z bardzo grubego sukna, a na plecy miał narzucony taki sam serdak. Pod serdakiem koszula gruba wyszywana, włożona na spodnie, a przepasana skórzanym pasem potężnym, co sięgał aż pod pachy, a nabijany mosiężnymi kółkami i gwoździkami wyglądał jak starożytny pancerz. Zgrabny kożuch bez rękawów w zielone puszyste kwiaty z włóczki przystrojony, a zdobiony wycinankami z barwnej skóry, a także świecącymi guzikami i skórzanymi darmowisami, wsuniętymi w naparstki mosiężne. Obciskały go skrzyżowane na piersi retizy, to jest cienkie mosiężne łańcuszki, u dołu przez kółka pasa przewleczone, na to, aby podtrzymywały pas. Także przylegały ściśle do kożucha dwa białe rzemienie szerokości dłoni, nabijane gęsto guzikami w równoległe szeregi. Również rzemienie spadając z ramion krzyżowały się na piersi. Na jednym z nich przewieszona była z prawej strony prochownica z uciętej nasady rogów jelenich, zdobiona gwiazdkami. Na drugim zaś, lewym ramieniu spoczywała prostokątna torba, pokryta posrebrzaną łuską metalową. Za pas włożył Foka dwie krócice dwustrzałowe, wysadzane perłową masą, a także dwie bardki czyli topory. Jeden opancerzony mosiężną blachą, rytą we wzory geometryczne, a drugi stalowy, ostry, lecz z ostrzem zaopatrzonym w ochraniacz skórzany i z drzewcem ściśniętym mosiężnymi pierścieniami. Z szyi powiewała w tęgi węzeł związana chustka jedwabna, barwy buraczkowo-czarnej; złociła się puszystymi frędzlami. Z daleka świecił na piersi ciężki krzyż czworokątny, dziurawiony w gwiazdki, w krzyżyki z gwiazdek, a rzeźbiony w postacie świętych. Obok niego, ledwie widzialne spod puszystej chustki, świeciły się podobne, nieco mniejsze krzyżyki o wadze niemałej, zawieszone w dwa rzędy. Duży czarny i wysoki a półsztywny kapelusz opasywały mosiężne blachy. Pawie pióra gęsto na blachy zatyczone powiewały nad kapeluszem. Spodnie u dołu były ciasno ściągnięte włóczką. Lekkie chodaki skórzane, tak zwane postoły, okrywały stopy, a były z przodu zakręcone zadzierzyście ślimakowato, jak jest w zwyczaju wszędzie nad Czarnym Czeremoszem. Bo pieśń głosi: „Hucuł się obuje lekko, lekko chodzi, tańczy“.
Strój cały kusy, do skoku, do konia, do tańca. Fałdy głębokie, lecz bez zmarszczek, bo sukno się nie mnie. Rozmaszysty, i szeroki, i obcisły, i godny, i dziarski, ciężki a sprężysty, powiększał barczystą postać Foki niemal do rozmiarów olbrzyma. Z daleka świeciło się wszystko, jaskrawiła się czerwień, błyszczała złotość, a z bliska szczękało i chrzęściało uzbrojenie, brzęczały i cerkotały ozdoby, retizy i krzyże, w powiewie zaś lekko szeleściły pęki pawich piór. Wszystko zapowiadało: Foka Szumejowy jedzie. Takim widywano i witano go wszędzie, na połoninach, na płajach i na drogach. Wiadomo zresztą, że witano go serdecznie nie tylko w swoim kraju. Starsi ludzie opowiadali, że już w roku 1848, kiedy miał zaledwie lat kilkanaście, witali go w Szigecie panowie i magnaci węgierscy. Bo ukrytymi ścieżkami, sam jeden przeprowadził zbuntowany oddział Madiarów, co uciekali z Galicji na pomoc Koszutowi i powstaniu węgierskiemu. Przeprowadził pod nosem dwóch armii w pościgu. Udało mu się, wrócił zdrów. I odtąd po latach honorowali go panowie węgierscy w Szigecie i papryką, co sparzy język, i winem gorącym, co kości do tańca rozrusza.
Wiadomo także i to, że podczas służby ochotniczej w Wenecji, co wówczas jeszcze należała do monarchii, młody żołnierzyk Foka znany był wśród Wenecjan, bo ludzie tam bardzo dobrzy, czemni, jak się to mówi, a gdy im Foka płacił za wino Szumejowym watażkowskim złotem — płacił, czy kto chciał, czy nie chciał — nie gniewali się wcale, ściskali go i klepali.
Jeszcze przed kilkunastu laty w Mołdawii, w Gałacu nad Prutem nie tylko witali go, ale i płacili, ci, jak ich zowią, Anglikanie, choć okropnie chudzi, widocznie całkiem wymokli, gdzie tylko jaka woda, zaraz z niej ciągną zawzięcie straszne pieniądze. Jakżeby go nie witali, kiedy im przywiózł na falach Czeremoszu i Prutu cały swój las, całą flotę tratew, a takie drzewo, jakiego ani tu ani tam nikt nie widział.
Może by go też witali gdzieś wśród obcej nie naszej wiary, czy to w Jerozolimie czy nawet w Berlinie. Ale to chyba najdziwniejsze, że go witano jednakowo radośnie we własnym kraju nad obu Czeremoszami, że nikt się nigdy nie znudził tym witaniem, że jednakowo pośpiesznie otwierali mu serca, niby bramy wjazdowe, jak przedtem tak później. Jeszcze teraz tak wspominają: „Nie było takiego i nie będzie. Znajdźcie, panowie, takiego, choć jednego pokażcie na świecie Bożym. To była wspaniałość i delikacja“.
Podziwiano go tak, że nie zdziwiono by się, gdyby wówczas znudził się nagle zbyt długą drogą i frunął sobie ogierem z drzewa na drzewo, a ogier zarżałby gdzieś z wysoka nad głowami płoszącej się chudoby. Czarów u nas obfitość, tych różnych prądów, poczynań i czynków, i jak się to wszystko rozmaicie nazywa. Czarami ani żadnym innym cyrkiem nikt u nas nie da się olśnić. I prawdę mówiąc, gazda niezależny, chociaż szanuje czarowników i nie obraża ich nigdy, ani z nimi się nie zadziera, woli się bez nich obejść. Tak właśnie czynił Foka, co będąc chłopcem jeszcze chadzał do dziada gromowego na wierch Ihreca, ale wcale nie po to, by praktykować jako czarownik. Tylko po to, aby dać się oświecić, że naokoło nas wszystko kiwa, szepcze, ciągnie nas za włosy, za ręce albo za poły, aby nas przestrzec, aby pokazać, że przyszłość najbliższą czy dalszą można odgadnąć. Foka wypełniał sam wszystkie obrzędy tajne i jawne według starej prawdy, ale do czarownika żadnego nigdy nie chodził, ani razu. Podziwiano go właśnie za to, że nie fruwał z drzewa na drzewo, a przecie co dnia powracał do dawności, odnawiał ją i odmładzał. Po tym poznać gazdę. Był ostatnim z rodu Szumejów, a już kilkanaście lat po jego śmierci opowiadano sobie (i nawet zapisywano, jak świadczą o tym książki niby ludoznawcze), że był on dziadkiem słynnego watażka Dobosza, z czego by wynikało, że żył w początkach XVIII w. A pół wieku później, już za naszych czasów, zaliczono go wraz z dawnymi do największych ludzi starowieku.
Był ostatni na drodze, choć bez trudu mógłby wyminąć i wyprzedzić pochód połoniński.
Witano go i wówczas wszędzie w dzień Rozłączenia i, choć już droga była wolna, ani on ani towarzysze jego nie mogli wziąć rozpędu. Bo wszędzie, przy ujściu potoków do Rzeki, a ścieżek do drogi, czekały nań mniejsze lub większe gromadki. A on wszędzie zapraszał, tak ważnie-poważnie, a tak wesoło i swobodnie, i z tak zagarniającą, mocną słodyczą, jak tylko jeden Foka umiał pod słońcem.
Najwięcej ludzi zebrało się na wielkim rozdrożu żabiowskim, tam, gdzie, jak wyliczają, zbiega się dziewięć dróg, płajów i ścieżek. To miejsce próby i tam mogłoby dobrze zawirować w głowie, jak zawirowało przed kilku wiekami Białemu Watahowi, takiemu, co był naprawdę watahem doskonałym, bo połączony pępowiną niewidzialną naokoło, zaglądał do serc wszelkiej żywociny aż do dna, tak jakby z brzegu Czeremoszu patrzył przez przejrzyste fale. Ale doli nie miał. Poszedł nie swoim płaikiem, przeto przedwcześnie zjawił się na wierchach biały wiatr spod północnej gwiazdy i wymroził mu tysiące chudoby, którą mu powierzono. Z takiego nieszczęścia, w tym właśnie miejscu, na Rozdrożu, przeklął Boga i zaraz dziewięć dróg zawirowało mu jak kołowrotek. Przepadł. — Lecz Foce, choć i on stracił wiele, jeszcze więcej, nigdy i nigdzie nie zawirowało. A bywał przecież w świecie między wszelką wiarą, między dukami i między biedakami, między biskupami i między żołnierzami, między generałami i między cyganami, między rabinami i między drapichrustami, między Anglikanami od drzewa i między Rumunami, i u Metropolity, i u Ojca Świętego. I wówczas na Rozdrożu wszelaka wiara nań czekała. Huculi i Żydzi, mężczyźni, kobiety i dzieci, żandarmi i finansi, szarapatkowie i rzemieślnicy, ludzie wędrowni, zarobnicy, a także dziady żebracy z dołów, co przyszli na odpust Bogurodzicy do Krzyworówni, każdy inaczej powykręcany. Foka ucieszył się. I znów tak samo, ale troszkę inaczej wszystkich witał i zapraszał. To pamiętano i powtarzano po wielu latach. Karosz wciąż gryzł wędzidło i tańczył, ruszyli już, a jeszcze biegły za nimi dzieciaki. Wszystkich przepędziła jasnowłosa dziewczyna. Zabiegła przed ogiera i ani rusz, Foka musiał stanąć. „Weźcie mnie na konia“ — piszczała. „A ty czyja, jak się nazywasz?“ — „Ja Krengla, Joseńkowa wnuczka, weźcie!“ Foka pochylił się i jedną ręką posadził dziecko przed sobą. Koń płoszył się i dmuchał, bo reszta dzieci dreptała za nimi, domagając się piskiem, aby je wziął także. Krengla spoglądała zwycięsko z konia. Kto zna ustronne zakątki Czeremoszu, dziwiłby się, skąd tyle dzieciarni tam się wzięło. Na szczęście dorośli dopędzili, zabrali dziatwę z drogi, ściągnęli też Krenglę z konia, uprowadzili dzieci wśród ich krzyku i płaczu. Po pięćdziesięciu latach z górą stara już wówczas Krengla wspominała to dokładnie.
Pocisnął konia, hodowańcy i gajowi za nim, a chłopaki dreptali jeszcze raźniej i na wyścigi. Pośpieszyli się, jeszcze za dnia byli w Krzyworówni. Dwór nie tak dawno przerobiono ze starej obwarowanej stannicy i dlatego nazywano go „stannicą górską“. Zachowano obyczaje forteczne o tyle, że było kilka bram i że zamykano je starannie. Goście z połoniny zatrąbili, po czym strzelali z pistoletów. Otwierano im pośpiesznie, jedną, potem drugą bramę i zaraz zamykano pośpiesznie, bo podwórze przed stajnią wypełniła nowo przybyła z połoniny chudoba. Znów trąbiąc i strzelając z pistoletów wjechali przed dom.
Schodząc ze schodów, witał ich pan Krzyworówni, wyprostowany i wysmukły, choć siwy już, ziemianin polski, o niebieskich oczach, o łagodnej, ściągłej, nieco schorowanej twarzy. Zrównoważony, lecz smętny też, a małomówny — pierwszy gazda górski.
Za nim na półpiętrowym, dość wysokim ganku stała w tłoku rodzina skupiona, lecz w oddaleniu należnym, wokół obszernego fotela, na którym siedziała sędziwa dama, matka dziedzica, zwana przez wnuki Bunia. Słońce już zaszło dawno, lecz fioletowa jej suknia słoneczniła się i promieniowała, jak gdyby cała jej duma rodowa skupiła się w tej sukni. Nikt nie odzywał się, nikt nie śmiał odezwać się, dopóki go Bunia nie zagadnęła, i nikt się nie ruszył bez jej zachęty. Dopiero gdy dziedzic zeszedł na dół, zerwała się zaraz najstarsza jego córka, ulubiona przez Bunię, i zeszła za ojcem. Dyscyplina naruszyła się do tego stopnia, że wszystko, co żyło, żona dziedzica, krewni, dzieci dorosłe i małe, domownicy, a także psy, wysypało się bezładnie w dół ku gościom z połoniny. Witano się gwarnie i długo, i powszechnie. Wyłączono jednak przezornie od powitania rzekomo oswojonego młodego niedźwiedzia, zwanego Brus, i najzupełniej oswojonego, ale tylko w stosunkach z ludźmi, nie ze zwierzętami, rysia zwanego Smyk. Jeszcze zanim otwarto bramy, zamknięto je pośpiesznie do furdygi, to jest do aresztu z kamiennych głazów, który znajdował się w dolnym sadzie. Ten nieco ponury pomnik surowych czasów, jeszcze przed stu laty przeznaczony dla dzikich napastników, teraz miewał tylko chwilowe zastosowanie dla takich domowników jak Brus i Smyk.
Ponownie otwarto na oścież bramę od ogrodu, w tym jednym dniu trzody połonińskie miały dostęp wszędzie. Witano je jeszcze dłużej niż ludzi. Krowy, grymaśne jak zazwyczaj, poszły od razu do młynówki, pewne, że i tak o nich zapomną. Brodziły po wodzie, popijały ją, a tymczasem chłopaki i dziewuchy ze służby dworskiej uganiali za nimi na bosaka po wodzie. Dźwigając koszyki i koryta pełne jabłek, ugaszczali krowy i cielęta. Konie i źrebięta wtargnęły hurmą przed ganek. Zwęszył je czy dosłyszał ogier ze stajni i witał donośnym rżeniem. Wówczas rżenie końskie przebrzmiało przez wszystkie podwórza i ogrody. W odpowiedzi osamotnieni Brus i Smyk odpowiadali przeraźliwymi głosami. Tymczasem przed gankiem za porządkiem karmiono konie cukrem, po czym dzieci wsuwały się między konie, które już skubały sobie świeżą otawę z trawników. Zwabione hałasem pawie zbiegły się z ogrodu i posiadały na poręczach ganku. W końcu wraz z gołębiami przyleciał wcale dorodny ptak, nazywany skromnie Ptaszkiem. Był to orzeł czarnohorski, od małego chowany z kurami i gołębiami.
Powoli konie odpłynęły do stajni, obaj sąsiedzi, dziedzic i gazda Foka, pierwsi znikli we wnętrzu domu. Ilekroć schodzili się, nie poprzestawali na sprawach dnia. Opowiadali sobie, wspominali, wspomnienia dziadów wspominali, przechadzali się po wiekach dawnych Wierchowiny.
Pójdźmy za nimi, niezbyt powoli i niezbyt spiesznie.