<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TRAWY

Bez kresu, aż do krańca horyzontu sięgają łąki sianowe. W ciągu wiosny i lata wzorzyste i wonne co miesiąca aż do skoszenia i woń zmieniają i barwę.
Te łąki nie tylko dla gazdy, to świat odrębny, gazdostwo dla siebie.
Oko wędrowca, zaniesionego z daleka, gubi się jak w zamieci gwiaździstego nieba w tych kniejach łąkowych. Dziwią go tylko barwy, raczą zapachy.
Gdyby kto wpuścił tu chudobę, od razu by wiedziała czego szukać. Podążałaby na pewno tam, gdzie siateczkami dojrzewających ziarenek znaczą się trawy śmiałkowe, albo gdzie w kępkach różowią się i zielenią koniczyny. Ale łąki poodgradzane są woriniem. O użytku jakby zapomniano. Łąki żyją swoim życiem. „Słoneczko, dla wszystkiego łaskawe, piastuje je“, a gazda — wiedzą to — oszczędza i chroni. Tylko owady — trzmiele, pszczoły, osy, motyle, muchy i chrząszczyki mają pośród nich swoje szlaki. Z sygnałów barw i z wieści wonnych odczytują, gdzie trzeba szukać sączy i pyłków. Ale nie dla siebie tylko ciągną pożytek kwiatowy. Gazdują wspólnie z kwiatami. Bez nich zamarłaby łąka.
Zanim zadzwonią kosy, łąki świętują sobie wraz z owadami to życie dla siebie. Świętują odrębność każdego rodu w zespole z innymi, odrębność każdego zespołu — we współżyciu z innymi, odrębność łąki.
Spośród ludzi ten tylko zdoła ogarnąć te żywoty odrębne, całkiem swoje, a związane z tylu innymi, kto ich nie dotyka, nie skubie, nie tłoczy i nie zrywa dla siebie. Może oko górskiego pustelnika nabożnego, które w każdej roślinnej postaci dojrzy niepowtarzalną myśl Jedynego? A ucho takiego pieśniarza, co pełen wytwornej grzeczności i życzliwej uprzejmości dla wszystkiego, co żyje — usłyszałoby puls każdego żywotu kwiatowego. Czy zakochane spojrzenie i pełna czułości ręka malarza, który podąży za rysunkiem i barwą każdej roślinki. Dla jakiegoż pożytku? Tak, dla niczego. W pobratymstwie z każdą kosyczką jaskrawą i pyszną i ze skromną czuprynką trawy — szepnie jej: „Jakażeś kraśna!“
Łąki na wiosnę. Naprzód żółte. Chwieją się na nich skromne boże-rączki, jak mszalne dzwonki i pierwsze sygnaturki łąkowe. Jaskry przeglądają się w lusterkach sadzawek, odbijają w nich jasną żółtość.
Różowe łąki — z przemożnym wojskiem kwiatowym firletek. Z daleka, z pól podolskich kroczą przez cały kraj aż ku górom, aż ku dolnej granicy lasów.
Białe łąki — utkane tysiącami a tysiącami białych złocieni.
Łąki fioletowe — jak kwietniki egzotyczne. Tam pantofelki czy trepki zazuli, powyginane misternie, pochylone dzwonki. Nakrapiane naparstki ze sączą nektarową, ukrytą w skarbczykach — zakamarkach słodkich, do których tylko silne kosmate trzmiele się dostają, a kwiat, zawierając cichutko usta, chowa upojonego trzmiela w swym aksamitnym sklepieniu.
Łąki latem. Na bardziej cienistych stokach, na zrębach nowe dziwo. Niebieskie i jakby niebiańskie łąki zakwitają. To delikatnie powycinane i ząbkowane goryczki-gencjany przelewają się całą gamą odcieni niebieskich. Zjawiają się olbrzymie, górom właściwe, bławaty. Na słońcu zaś kwitną, goreją wśród traw, jakby słonkową postać odbijają nieduże płomiennożółte, a lepkie kwiaty arniki. Na słońcu lecz przy ziemi i w poszyciu traw powoli rzeźbią się i tworzą, znów inaczej postać słońca odbijając, bodiaki gwiaździste, dziewięciosiły, olbrzymie nieśmiertelniki. Ciepłe i słodkie, a wyglądają jak ostre rysunki szronowe. Za życia stężałe w kolące płatki, z jedwabistego metalu rzeźbione. Za to w zimie, gdy wszystkie kwiaty zwarzone już i zeschłe dawno toną w jednostajnej warstwie siana, bodiaki lśnią wiecznie żywe, zachowując świeży zapach miodu.
I wiosną i latem wciąż do oblicza łąk mieszają swe barwy, postać swą wświecają — świeczki boże — storczyki. Różne rodzaje. Niektóre już w kwietniu na północnych, cienistych stokach. A potem coraz to inne, białe, fioletowe lub dziko prążkowane, centkowane, znaczone, tak aby zadziwić, zatrzymać, aby nie przeleciała obok pszczoła ni dziewczyna. A wszystkie odurzają zapachem, jakby nie z naszych łąk, daleko przez wiatr unoszonym.
Wzdłuż ścieżek sierpownice. Jakby wędrujące, hen, z dolin, aż z dalekich pól, ubogie najmitki dolskie, co poszły szukać doli aż tutaj. Szorstkie sierpownice o gwiaździstych oczach, barwy jasnego nieba. Są tu i inni wędrowce. Z krainy kosodrzewu, z gór zawędrowały ku łąkom jastrzębce, tak nieobliczalnie zmienny ród, czy też tak mieszany, jak tutejsza ludność pasterska. Jastrzębce ogniste, jastrzębce złotawe, jastrzębce pozłociste, złociutkie, któż zdoła wymienić te odcienie złotości, któż im nazw nastarczy.
Szum lasu z dołu, z wierzchołka Kiczery, szum Czeremoszu ledwie dosłyszalny z głębi doliny — cisza, niebo i słońce górskie, a jako jedyne towarzystwo — stara wydeptana ścieżyna, wijąca się daleko. A jedyny ruch to pszczoły i trzmiele, niosące miłość kwiatom. A czasem dalekie dzwoneczki trzód z jakiegoś pastwiska, czasem kukanie zazuli, jakby sama wiosna siebie oznajmiała. I oderwane dźwięki fujarki z akordami szumu lub szeptania potoku, gdzieś wysoko pluszczącego o skałę. Nie ma zupełnie poczucia pustkowia ni zbytniego ogromu, jak to bywa w połoninach, a jednak rozległość wielka, nie jednostajna, ciągle inna, zda się, coraz piękniejsza. Ten świat łąk, carynek i kwietników gwiaździstych — to jeden świat bezpieczeństwa, ciszy, szczęścia. Nie darmo uważa się niebo gwiaździste za polany — carynki niebieskie. Pewnie też gazdowie niebiescy, zasiewając i piastując te górskie kwietniki, chcieli dać ludziom przedsmak swoich polan.
Poczucie czasu zatraca się: czas się jakoś rozwiewa i rozpyla, a nie śpieszy, jak jednowymiarowy szereg chwil i godzin, uciekających jedna za drugą, lecz rozdzwania się, jak chór kościelny, czasem się cofa, wdzięcznie przyciągając, w tańcu rytmicznym i odwraca się, jakby dziecko we śnie uśmiechnięte. To znów rozwija się, rozpościera, jak wachlarz i rozszerza po łąkach — nie czas to, lecz — fala wieczności.
I chyba tylko dla uszu wtajemniczonych niauek, a czasem dla oczu gazdyń-przemównic, wydzwaniają i wskazują godziny — zegary kwiatowe. Każdy kwiat bowiem, o swojej, wybranej przez się godzinie, stosownie do miesiąca, otwiera kielich, by czerpać światło słoneczne dla swych życiowych przemian i prac. I o swojej, całkiem swojej godzinie, nie stosując się nawet do słońca, zamyka się kielich. Dla uszu wtajemniczonych dosłyszalne są te dzwonienia godzin kwiatowych. Raniutko suche, szorstkie i surowe sierpownice — jakby dzwonieniem błękitnym swych kwiatów — oznajmiają piątą godzinę słoneczną. Najraniej otwierają oczy te zapobiegliwe i pilne najmitki wędrowne z dołów, a równocześnie prawie niektóre jastrzębce, połoniński ród. Tamte przyniosły może ten zwyczaj ze stepów, a te od szczytów. Jaskry, jak rześkie dzieciaki, wybrały sobie porę późniejszą, dają znać godzinę szóstą ze ślniących sadzawek łąkowych. Delikatne i wytworne goryczki-gencjany mają czas, śpią i śnią dłużej, w odpoczynku nabierają sił do rzeźbienia form. Są to pracowniczki mozolnej i wytwornej sztuki rzeźbiarskiej. Budzą się dopiero o godzinie dziewiątej. I tak przez cały dzień. Wieczorami, gdy nie ma już słońca, syleny — szlachcianki, uprowadzone przez zbójników, zaniesione skrzydlatymi wiatrami na połoninę i wierchowinę, oznajmiają wieczorową godzinę siódmą — otwierają się dopiero, gdy sączą się ku nim, przecedzone i przefiltrowane przez ciemny kryształ wieczoru, fale światła; opalowe i ciemnofioletowe.
Niauki wysłuchują codziennie dzwonienia tych zegarów, uwijając się wraz z owadami, wśród zawiei zapachów, które także stanowią chóry głosów, śpiewek, wezwań, wdzięczenia się i zalotów kwiatów do owadów. Lecz do ich rozróżnienia za grube są zmysły ludzkie. Przed świętym Janem, gdy następują „Rozihry“, to jest święto rozigrania się przyrody, niauki jak wodzirejki prowadzą pląsy i tany wszystkich istot żyjących po łąkach, w lasach i połoninach. Nawet wilki wiodą szalone i radosne tany. Wtedy to w dzień jednania i bratania się z ziołami młode gazdynie i dziewczęta raniutko do świtu wstają, aby ludzkie oko nie widziało, i biegają nagie, jak mgiełki różowe, z rozpuszczonymi włosami po łąkach. Tańczą, nurzając się, kąpiąc i tarzając w rosie traw wysokich, a zaglądając kwiatom w oczy, odczytują godziny świtowe. Każde zioło, każdy kwiat proszą o dobrą godzinę, zaklinając je o mannę czarodziejską dla ukochanej marżyny. Zrywają kwiaty, pląsają ku źródełku szemrzącemu po skale, ujętemu w drewnianą rynienkę. Umywając się i oświeżając wodą kwiaty zerwane — mówią:
— Wodo, wodyczko, święta Jordanyczko, najstarsza caryczko, radośnico serdeczna, gwarnico rodzona, weź tę szczęśliwą godzinę kwiatową, chwilę świtową! Rozciągnij, rozlej ją na cały rok. Nie wodę czerpię źródlaną, nie wodą lodową się umywam, lecz mannę wyciągam z tych ziół i kwiatów. Jednam się z nimi, biorę dla mych bydlątek i dla chudoby. Nie dla siebie mannę biorę, lecz dla mej Zoryny, Żółtani, Modrani i Srebrzyny...
Od dawna, co roku powtarzają się te słowa. Od wieków, co roku odbywa się na łąkach siołowych i wierchowych święto rozigrania, bratanie się z ziołami, odczytywanie godzin i czerpanie dobrego czasu z kwiatów, czerpanie manny. Jest taka godzina — tak wierzą i wiedzą przez cały rok niewiasty — co z kwiatów odczytana i zaczerpnięta, przynosi szczęście i radość. I o tej samej godzinie powinno się zaczynać każdą pracę, każde ważniejsze zajęcie, aż do nowego święta rozigrania.
Latem codziennie podążają ścieżynami białe postacie w płóciennych ubraniach. A także z daleka od żywej zieleni odbija się jaskrawa czerwień zapasek i chust — zawojów u niewiast huculskich. Te białe postacie z daleka — z daleka widziane, w letni roisty poranek wśród kwiecia bez końca, wśród grania świerszczy i świergotu ptaków, zdążające ku jasnej chacie, z nuceniem piosenek lub ledwo dosłyszalną pogwarką — na zawsze w duszy zostają. A czerwień chust, zawojów puszystych pyszni się, jakby wyczarowana przez samą łąkę, przez zieleń górską dla akordu barwy.
Gdy zaczynają się sianokosy, znów innym życiem napełniają się carynki: słychać dzwonienie i klepanie kos, głosy i śpiewy kosiarzy. Z daleka płyną wesołe okrzyki: „Boże pomahaj! Sława Isu!“ Odkrzykują im z daleka: „Sława Bogu i wam, dziękować za słowo dobre, Boże pomahaj i wam“ i dalej dzwonią kosy. Niewiasty przynoszą kosiarzom jedzenie daleko w pole, aby nie tracąc czasu, mogli wyzyskać pogodę. W grabieniu i gromadzeniu siana biorą udział kobiety. Kiedy zgromadzą wreszcie większą kopę siana, staje na jej szczycie kobieta, a chłopy podają z dołu na widłach siano, przynosząc je z daleka na noszach. Z wierzchu jaskrawi się pyszna, czerwona, puszysta chustka. Kobieta sporządza i urabia kształt kopicy. Wreszcie stanęło gotowe, potężne „siano“, przyjmując kształt kopuły cerkiewnej.
Na dole, poniżej łąk wysokich, na samym wierzchołku Kiczery, tuż ponad grażdą, znajdowały się resztki starego boru. Tyle pozostało z dawnego lasu, z którego jądra, wedle podania, urodził się pradziad Foki, Szumej.
Foka sam o tym tak opowiadał:



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.