Prawda starowieku/Rodowód Foki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


RODOWÓD FOKI

Mało już teraz lasu godnego, chociaż panowie z miasta, a nawet ministry wiedeńskie, co to do pana didycza przyjeżdżają, powiadają: „śliczny las“. Ale widać bidaki nie widzieli śliczniejszego. Są jeszcze u nas, są lasy-wielkobory, ale już nie tutaj, nie w Jasienowie.
Ja sam tak kocham las jak matkę rodzoną. A chociaż bywałem w życiu swoim po świecie — we Wiedniu byłem, w Budapeszcie, w Pradze, w Wenecji, w Rzymie, w Dalmacji, a także w Rumunii i w Rosji — jednak powiadam takie słowo: — że na świecie nie widziałem piękniejszych chat nad te nasze, wierchowińskie. — Gdy patrzysz, synku, na te ściany, czy jasne, jak w tamtej nowej chacie na górze, czy ciemne, poczerniałe od starości jak tutaj, toć przecie nie dom, nie mur, nie kryminał jakiś, nie grób murowany i pobielany, jak w mieście. Lecz tu ci się zdaje, że w środku drzew, w sercu i rdzeniu tych smerek mieszkasz. Jesteś w puszczy, ale widzisz ją i każde drzewo od środka. I szumi ci dalej ten las. Porozcinał człowiek smereki, a one sercem swym, wnętrzem grzeją go i „płekają“. Patrz na to drzewo, na ściany, toć tu jak krew jeszcze teraz, po tylu latach, wycieka żywa żywica. Zacne, serdeczne matki te nasze smereki.
Dawniej szedł tędy las, puszcza bez końca, tylko połoniny Bukowiec i Pisany Kamień świeciły się wierchami, a ludzie trzymali się wierchu i bali się lasu. A wszystko co niżej, zboczami, obłazami, berdami — to był las. A dopiero później ścieżka cłowa poszła tamtędy, ot, dołem Waratynem, przedzierała się, gdzie teraz droga. Ale to była nowsza ścieżka, a stara szła gruniem, połoniną, jasnością, aby się trzymać z daleka od puszczy.
I oto czemu ja tak las lubię. A także czemu tyle lasu w życiu wyciąłem. To widać z tej starej opowieści. I pojąć to trudno, ale nie wierzyć nie można, bo to stara wieść, poważna, godna, przez ludzi poważnych statecznych przekazana. Nie przez gadułów, ale ludzi roboczych, dbałych o pracę, chciwych pracy.
Gdzieś z Jaworowa przypędzał tu na Bukowiec trzody swoje ojciec mego pradziada. I tam miał chatę, gdzie teraz moja wyżna chata. Jaki to był ojciec, zaraz opowiem. Przychodzili oni oboje z żoną do tej koliby. Ale i chatę tam z czasem pobudowali, ale jej już teraz nie ma, bo to bardzo dawno było. I opowiadają, że mieli dwóch synów. A to junacy byli, godni mołodcy, co w Czarnohorze pierwsze koliby zakładali i chudobę rozwodzili na tysiące. Bo jeden z nich chadzał z Doboszem, a może jeszcze z Pyntą. Końmi latali na bok węgierski, tam za szczytami na zamki węgierskie napadali, zwojowali tam panów i rycerzy, dobra wszelkiego nabrali i w Czarnohorze po skałach niedostępnych poukrywali. Ale tam w Czarnohorze ludzi nie było wtedy. Toż to żmije raj tam miały, dobrze się żyło tym gadom. Opowiadają, że taka żmija, jeśli tylko przez siedem lat człowieka nie widzi, to tak rośnie i puchnie, że w smoka się zmienia potężnego, co to wygląda jak byk ogromniasty na niskich nogach, z olbrzymimi szklanymi oczyma i zębami kłańcastymi, cały pokryty skórą podobną korze smerekowej, ale ta smokowa srebrna i błyszczy. Toż te smoki zamków sobie nabudowały, a raczej ludzi w niewolę wziętych budować przymuszały, skarby ludzkie tam pochowane pozajmowały, bydło zabierały lub traciły, a ludzi het z połonin spędzały i koliby poniszczyły. Także i owych dwóch synów jego w niewolę wzięły i do roboty niewolniczej straszennej zaprzęgały tam w tych zamkach szklanych, co nieustannie się kręcą i wirują na Smotryczu, jak powiadają ludzie.
Ojciec mego pradziada, stary już dziad, sam tedy z babą ciężko musiał pracować, kosić, gromadzić siano i bydło pielęgnować. Więc się marżyny dużo zmarnowało, a pomocników czy sług nie było żadnych.
Idzie on raz do lasu i wracając na górę dźwiga ciężkie drzewo. Stęka stary i upada pod tym ciężarem. Las tak szumi, a on skarżąc się przemawia do lasu tego:
— Oj, szumie, szumie leśny, może byś mi przyszumiał synka-pomocnika i dziecko-pociechę, może byś mi wieść dał o moich synach, co tam się karają w „katuszach“ u niechrystów.
Idzie on jakoś potem po raz drugi w dół do lasu i przychodzi na tę kiczerę, ot tu, gdzie ta moja stara chata. A las tak szumi i jęczy wicher i płacze, a jemu się zdaje, że coś woła za nim:
— Diedyku, diedyku, czekajcie!
Przeżegnał się, pomyślał, że to może duszę wywołał któregoś z synów. Pewnie ich tam te smoki czarnohorskie już dobiły. Przeżegnał się, westchnął, wrócił na górę do chaty i opowiedział o tym babie. Baba, ciekawa jak zazwyczaj, pobiegła zaraz na drugi dzień do lasu. Słucha, nadsłuchuje już z daleka, a to las szumi jakoś tak niezwyczajnie, nieprosto. Dreszcz wstrząsnął babą, ze strachu żegna się, do słoneczka Bożego oczy wznosi, ale dalej słucha. Co baba, to baba. A tu słychać jak głos woła:
— Neniu, nenieczko, czekajcie!
I głos niezwyczajny, ale wyraźnie dziecięcy, bo to już baba sercem kobiecym lepiej od dziada rozumiała. Uciekać chciałaby, ale słyszy: dziecko, wyraźnie dziecko kwili i woła.
Patrzy, a tam taka kiedra z wydętym pniem brzuchatym jakby kobieta brzemienna, a stamtąd z dziupła rączki dziecinne wyciągają się do niej. Żegna się jeszcze, pacierze mówi, ale rączki malutkie jak kwiatki białe wyciągają się z dziupła, a głos cieniutki pieszczotliwy taki, jakby spod serca jej mówił, szczebioce: „Neniu, nenieczko“. Podchodzi jeszcze bliżej, patrzy: to dziupło zamknięte, tylko przez wąską szyję wystają rączki, a tu topora nie ma i nie może nic poradzić. Pognała na szczyt do dziada, opowiedziała mu wszystko i przylecieli oboje z toporem. Zacznie dziad stary tę ogromną kiedrę rozłupywać. Robota ciężka, zmachał się, ale wreszcie dał radę. I wydobyli śliczne, bialutkie dziecko, takie, co od razu mówiło. A tylko trochę — było — zadrasnął je toporem, więc potem miało znak na całe życie. Dziwują się, pieszczą, owinęli to w chusty, znak krzyża na czole położyli, a dziecko cieszy się i śmieje serdecznie. Jedna radość! Ucieszni byli z tego staruszkowie bez miary. Jasno im się na świecie zrobiło. Zaraz konie okulbaczyli i gdzieś aż na Jaworowo to do chrztu zawieźli. I tam je nazwali: Szumej i Kiedryniec. Od tego szumu leśnego, że się z szumu poczęło i że kiedra-matka je porodziła. Potem w tym miejscu tę oto chatę postawili i kołyskę dla niego zrobili z tej kiedryny. Ta kołyska dotąd jest w mojej chacie. To był znak: że nie tylko połonin i gruniów ma się trzymać nasza wiara, ale że mamy wejść w puszczę i tam mieszkać, gdzie tylko drzewa, niauki i leśnice i stary Dido leśny ze swoją trzodą dotąd mieszkali. W tej to kołysce sam Dobosz, kiedy tu zachodził, bardką dziecko kołysał. Stąd i pobratymstwo i przyjaźń się poczęła z Doboszem i opryszkami. Opowiadają także, że sarna sama się przynadziła i dziecko karmiła. A chłopiec wyrósł z tego dziecka bardzo pożyteczny, pomocny. I gospodarny. I potem — opowiadają — z pomocą starego pustelnika Onufrija, co to sto pięćdziesiąt lat żył, a pół życia przesiedział w komorze skalnej opędzając się smokom, wirujące zamki ze szkła zatrzymał i braci swoich od smoków wyzwolił.
Wielką pociechę, wielkie szczęście dała staruszkom Boża puszcza i kiedra, oby się świeciła!
Temu to my, Szumeje, z lasu i z kiedry pochodząc, jak ta kiedra jesteśmy: twardzi i delikatni. Las kochamy, z lasem pobratymy, lasowi krewni, syny i wnuki.
Kiedy las szumi, ojce me wzywają mój ród. A kiedy żywica z drzewa spływa, i moja krew płynie.
Te stare drzewa, te olbrzymy nam siły swoje przekazują, w dziedzictwo dają. Kiedy las rąbiem na nową połoninę czy nową carynę, słuchamy — i są tacy co słyszą — jak gwarzą i szeptają, że wiek swój sędziwy odżyły, a teraz nasza kolej, pokolenie gazdowskie ma tu królować, soki z ziemi ciągnąć, słoneczkiem się radować, deszczem się obmywać, wichrom się sprzeciwiać, kędzierzawe głowy wznosić hardo, jak niegdyś te drzewa — nasi pradziadowie.
Tak opowiadał Foka o swoim rodzie.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.