<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYROK

Stare pożółkłe akta sądowe, „Czarne Księgi“ czy późniejsze kroniki biedzą się nieraz widocznie, bo jeszcze po latach świadkowie czy wspólnicy Dobosza, bądź dobrowolnie bądź „korporalnie“, i za pomocą tortur wypytywani, świadczą o wielkoduszności Dobosza. Skąd to czy tamto do rozbójnika? A pieśń i wieść śmiało sławią rozbójnika nie zwycięskiego, nie władcę lecz pokonanego, nie za czyny lecz za zamiary. Nawet nie z przekory wobec doli macoszej, lecz jak gdyby z wdzięczności za nadzieję, za młodość. Nade wszystko za słobodę i dla rojeń o słobodzie dawnej i przyszłej. Nie tylko sławią go, także pomniki stawiają Doboszowi. I w ciągu lat wielu nie znalazł się żaden zbój, co by się targnął na nie, co by przemalował pomniki lub przezwał je innym swoim imieniem, jak to się dzieje teraz w świecie z nazwami ulic, placów, miast i gór. Bo nie rozbójnicy te nazwy nadali i nie za rozbój. Prawdę mówiąc nie za żadną cnotę pańską, chłopską czy mieszczańską, ani dlatego że się godzi, ani dla nagrody ziemskiej czy niebiańskiej.
Podobnie, cokolwiek twierdzą czy tylko seplenią o końcu Dobosza akta i kroniki, pieśń śpiewana na wszystkich stokach pasm karpackich zapewnia śmiało, że Dobosz zginął nie z braku mocy, ani siły wrogie go nie zmogły. Zgubił sam siebie. Grzeszna miłość do kobiety zadurzyła go, oślepiła, zatopiła. Zapomniał o ostrzeżeniach wieszczuna i o głosach falowych. Nie tylko pieśń, także opowieść, co nie kończy się nigdy, a wciąż wynurza się nie wiadomo skąd, dotąd nieznana, wciąż inna, wciąż to samo powtarza: miał siłę wielikańską, kule go się nie imały.
Akta twierdzą, że Dobosz zmarł w Kosmaczu, że potem ciało jego wieziono wozem do Kołomyi, a na wszystkich drogach i rozdrożach „publikowano“ śmierć Dobosza i ogłaszano uniwersał wojewody. Że go potem wystawiono na widok publiczny dla odstraszenia całego ludu.
Może dla otrzeźwienia? Ale to darmo. Bo pieśń głosi i cały naród wierzy, a góry świadczą, że Dobosz pochowany na Kiedrowatej połoninie wśród skał i skarbów niedaleko Krzesła Doboszowego. Niech breszą sobie panowie, dopóki im to na zdrowie wychodzi, niech podszczekują podpanki, niech papiernicy papier zapisują! I tak im nikt nie uwierzy.
Junacy wzięli pana Dobosza na topory, płacząc nad nim, opatrując jego ranę zanieśli go na Kiedrowatą. Sam im przecież tak nakazał przed śmiercią.

Podnieście mnie na topory,
Zanieście mnie w Czarne Hory.

Cóż? Czyż naprawdę pójdzie ktoś szukać po Kołomyjach, po Zabłotowach jego kości, z ciała porąbanego na sztuki i porozrzucanego po polach, jak się chełpili pankowie? Puste gadanie! Kto chce coś wiedzieć o Doboszu, kto chce znaleźć choć ślad Dobosza, pójdzie w Czarnohorę. Powiedział przecież sam pan Dobosz jeszcze więcej:

Zanieście mnie w Wierchowinę,
Gdziem się żywił, niech tam zginę.
Tam stoją dwaj jaworowie,
To rodzeni mi bratkowie.
I tam kwitną dwie jedlice,
To najmilsze mi siostrzyce.

Tam jest wielka rodzina Doboszowa, tam Doboszowe pomniki, tam sam Dobosz. Ziemia nie zapomni o Doboszu.
Lecz niech rozedrą jękiem pierś dzieci Wierchowiny:

Jak orlęta bez orłońka
Jak dziecięta bez tatońka.

Niech zawodzą, że rozsypie się w proch krasa starowieku, że zginie ten świat. Potoki wyschną, kamienie zawalą łożyska wód, łąki się zamulą, głazami zasypie się Czeremosz. Nie popłyną wody na wschód słońca, nie porwą pisanek do świętych Rachmanów naszych opiekunów. A dzieci gór, ograbione z pierworodztwa, będą po gościńcach kamienie tłuc, schylać głowy junackie przed każdym szarapatką, przed każdym śmieciarzem. Lub z wywalonym językiem gnać będą do roboty na ryk syreny tartacznej, rozpierającej się władczo po górach.
Aż się wypali słoboda i krasa do cna! Aż z łańcucha zerwie się potwór, sam Archijuda, on duch niewoli, patron ucisku, bóg wyzyskiwaczy. Zamieni ludzi w potulne zwierzęta, każe im źreć lub niedojadać, bez jutra żyć i bez wczoraj, własny nawóz zbierać jak skarby i tego tylko pilnować.
Niech no pokaże czy świat może żyć bez słobody, bez krasy, bez śpiewu i bez śmiechu! Bo jeśli nie pokaże — znów pójdzie na łańcuch, na wieki.
Wtedy to zagrzmi z Kiedrowatej trembita, hasłem połonińskim zwołując narody. Wstanie młodziutki pan Dobosz, uśmiechnie się. Chmurka Gromowa zarży gromowym głosem, błyśnie grzywą śnieżną, zagrzmi kopytem na skale. A na ten znak rozpęta wszystkie konie gromowe święty junacki Eliasz, prorok wiechobrody. Otworzą się skały, zagoreją skarby z łona gór, duma doboszowa rozchwieje się, zatrzepocze, puszczami w doły poleci. — — I wówczas wstanie wielki młody świat.
Więc wciąż na Czarnohorę pątnikują ludzie aż pod to Krzesło skalne. Wysłuchują wieści o Doboszu, a wciąż czekają, wyczekują. — — Ale to jeszcze nie przyszedł ten czas. Nie duma doboszowa grzmiąc leci ze skały. Nie kropelki dźwięków z fłojery cisowej od Doboszowego Krzesła trzepocząc się sieją. To wodospady Kiziej grzmią, lecą w puszczę. To fale dzwonią na skałach w pustkowiu.
Tak cieszą cię, bracie, te wody, koi ich granie, bo razem z nimi pracują, wysilają się inni pomocnicy serdeczni, piastunowie mocni: gromy, wiatry, Słoneczko święte. To młotem kują, to dłutkiem czarodziejskim cieniują pomniki Doboszowe. I cała Wierchowina — organem wielikańskim gra nieustannie sławę młodości Doboszowej.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.