Pretendent z Ameryki/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pretendent z Ameryki |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. P. |
Tytuł orygin. | The American Claimant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Pani Sellers wróciła właśnie, uspokojona, i zaczęła wypytywać Hawkinsa o jego żonę, i o dzieci, i o ilość ich, i t. p. Badania te doprowadziły do szczegółowego opowiedzenia historji następujących po sobie wzniesień i upadków całej rodziny, oraz przygód, które ich spotkały na Dalekim Zachodzie w przeciągu tych piętnastu lat.
Nagle zjawił się posłaniec i pułkownik wyszedł, by załatwić jakiś interes. Hawkins skorzystał ze sposobności i zasięgnął informacji, w jaki sposób świat obszedł się z pułkownikiem w przeciągu ostatniego piętnastolecia.
— O, obszedł się z nim tak, jak zwykle; gdyby nawet pragnął zmienić swe postępowanie, to on nie dopuściłby nigdy do tego.
— Wierzę w to z łatwością, pani Sellers!
— Widzisz — on się nie zmienił — ani na jotę — jest zawsze Mulberrym Sellers! — Widzę to aż nadto wyraźnie!
— Jest to zawsze ten sam wspaniałomyślny; poczciwy, pogodny, pełen nadziei bankrut, a jednak wszyscy lubią go tak, jak gdyby był bogatym szczęśliwcem!
— Zawsze go lubiano i to jest zupełnie zrozumiałe, gdyż zawsze był uprzejmy i miły i miał w sobie coś, co ułatwiało prośbę o pomoc lub względy — nie czuło się onieśmielenia, rozumie pani, i człowiek nie miał tego „szkoda, że mówiłem” — uczucia, jakie się ma w stosunkach z innymi ludźmi.
— Tak, tak, to słuszne; i człowiek dziwi się temu, gdyż nieraz postępowano z nim bezwzględnie; ludzie używali go za drabinę, po której się wspinali, i pomiatali nim, gdy był już niepotrzebny. Przez jakiś czas czuje się tem dotknięty, duma jego jest zraniona — unika tych ludzi o nie życzy sobie o tem mówić — a ja zaczynam się łudzić, że tym razem nauczył się czegoś i na przyszłość będzie ostrożniejszy — ale właśnie! po paru tygodniach zapomina o wszystkiem; dość by pierwszy lepszy samolub i włóczęga, przybyły Bóg wie skąd, otworzył gębę, już może mu wleźć do duszy z butami!
— Przypuszczam, iż czasami cierpliwość pani jest wystawiana na najcięższą próbę!
— A, nie; przywykłam do tego; wolę by był taki, aniżeli inny; jeżeli nazywam go bankrutem, to chcę przez to powiedzieć, że jest on bankrutem dla świata, ale nie dla mnie. Nie myślę, iż pragnęłabym, by był innym; czasami łaję go, burczę na niego, jeżeli chcesz pan to tak nazwać, ale robiłabym to smo, gdyby był inny. Jest to moje przyzwyczajenie. Ale o wiele mniej łaję i burczę wtedy, gdy mu się coś nie uda, aniżeli w przeciwnym wypadku.
— A więc nie jest on zawsze bankrutem — powiedział Hawkins, rozjaśniając się.
— On? Ależ nie, Bóg z tobą; od czasu do czasu robi „kawał”, jak on to nazywa. Wtedy dopiero muszę gniewać się i krzyczeć. Gdyż pieniądze lecą poprostu. Zaledwie są, — już ich niema. Natychmiast zapełnia dom kalekami i idjotami, sprowadza bezdomne koty i innego rodzaju graty, które inni ludzie wyrzucają, ale które on lubi; a gdy nędza znowu nam doskwierczy — ja muszę połowę tego wszystkiego wyrzucić, gdyż inaczej umarlibyśmy z głodu; i to martwi go, a i mnie również, oczywiście. Naprzykład tacy Daulk i Jimmy, których szeryf sprzedał nam kiedyś na południu — jeszcze przed wojną — kiedyśmy właśnie świeżo zbankrutowali; po zawarciu pokoju powrócili do nas, wyniszczeni i zmęczeni pracą na plantacji, niezaradni, starzy, niezdolni do wykonania najlżejszej pracy przez resztę czasu swojej ziemskiej pielgrzymki — a nas nędza tak przycisnęła, tak przycisnęła, żeśmy ledwie zipali — a on szeroko otworzył podwoje na ich spotkanie i przyjął ich w taki sposób, jakgdyby oni usłyszeli nasze modły i zstąpili do nas z nieba. Wzięłam go na stronę i mówię: „Mulberry, nie możemy ich przyjąć, sami nie mamy co jeść — niepodobna ich żywić!” Spojrzał na mnie z boleścią i powiedział: „Wyrzucić ich? A przyszli do mnie z taką ufnością i wiarą, jak — jak — ach, Polly, musiałem w jakiś sposób kupić sobie ich zaufanie — wtedy przed wielu laty — i dać im na to rewers — takich rzeczy nie dostajesz w upominku — i jakże potrafię być ich dłużnikiem?! Widzisz Polly, oni są starzy, biedni, bezdomni”. — Ale ja zdążyłam się już zawstydzić, kazałam mu zamilknąć, jakaś nowa otucha wstąpiła we mnie i mówię łagodnie: „Dobrze, przygarnijmy ich — Bóg nam dopomoże!” Był uszczęśliwiony i już miał zamiar wyrwać się z jednem ze swoich szczerych przemówień, ale opamiętał się w czas i powiedział skromnie: „Moja w tem głowa!” Było to przed wielu, wielu, wielu laty... No, a te stare graty tkwią u nas do dzisiejszego dnia!
— Ale czy nie można ich użyć do posług domowych?
— Też pomysł! Możnaby, gdyby oni mogli coś robić, biedne stare istoty, a być może, zdaje się im nawet, że coś robią. Ale to przywidzenie. Daulk pilnuje drzwi i czasem chodzi na posyłki; a czasami któreś z nich kręci się tu, niby żeby coś sprzątnąć; ale to tylko dlatego, żeby podsłuchiwać rozmów i wtrącić swoje trzy grosze. I, naturalnie, asystują podczas jedzenia — w tym samym celu. Faktem jest, że trzymamy dziewczynę murzynkę do opieki nad nimi, i starszą murzynkę d posług domowych i do pomocy w nadzorowaniu ich.
— No, przynajmniej muszą się czuć bardzo szczęśliwi, mam nadzieję.
— Nie mam na to słów. Kłócą się ze sobą prawie bezustannie, zawsze o religję, gdyż Daulk jest uparty baptysta a Jimmy krzykliwa metodystka i Jimmy wierzy w opatrzność, a Daulk nie, ponieważ uważa się za pewnego rodzaju wolnomyśliciela — a potem razem bawią się i śpiewają hymny, których się nauczyli na plantacji — i gadają, i kłócą się „na zawsze i do końca życia”, a właściwie lubią się serdecznie i nie widzą świata po za Mulberrym — a on cierpliwie znosi ich szaleństwa i wyrządzane przez nich szkody i w ten sposób, — no tak, jeżeli o to chodzi, czuje się chyba dość szczęśliwy. Ale ja się nie skarżę — zdążyłam przywyknąć. Mogę przyzwyczaić się do wszystkiego — przy pomocy Mulberrego; a właściwie, dopóki on jest przy mnie, mało dbam o to, co się stanie.
— Hm, jest w doskonałym humorze i ma nadzieję, że niedługo uda mu się zrobić nowy kawał.
— I przygarnąć kulawych, chromych, ślepych i znowu zamienić dom na szpital? Oto, co chciałby uczynić! Widziałam to już — to i wiele innych rzeczy. Nie, Waszyngtonie, pragnę jedynie, aby przez resztę wędrówki naszej przez dolinę życia, pomysły jego nieco złagodniały!
— Dobrze, ale czy będą to wielkie pomysły, czy małe, czy wogóle porzuci myśl o nich — nigdy nie zabraknie mu przyjaciół — przypuszczam, iż nie, nigdy nie odczuje ich braku, gdyż zawsze znajdą się ludzie, którzy...
— Jemu zabraknie przyjaciół! — i podniosła głowę dumnym ruchem. — Ależ Waszyngtonie, nie znajdziesz człowieka, któryby go nie kochał! Powiem ci w zaufaniu, że miałam djablo ciężkie zadanie, by powstrzymać ich od mianowania go na jakiś urząd. Równie dobrze, jak ja, wiedzieli oni, że Mulberry nie ma pojęcia o urzędowaniu, ale świat nie widział chyba człowieka, któremu byłoby trudniej odmówić, gdy o coś prosi. Mulberry Sellers pracujący w urzędzie! Dobry Boże, wiesz chyba, jakby to wyglądało! Ależ z drugiego końca świata zbieraliby się ludzie, żeby popatrzeć na taki cyrk! Wtedy rzuciłabym się chyba do Niagary, żeby raz z tym skończyć.
Po krótkiej pauzie dodała, powracając do uwagi, uczynionej poprzednio:
— Przyjaciele? O zaprawdę, nikt nie miał tylu — i to jakich przyjaciół: Grant, Sherman, Sheridan, Johnston, Dongstreet, Lee — wiele razy siedzieli na tem krześle, które ty obecnie zajmujesz.
Hawkins zerwał się natychmiast i zaczął przyglądać się krzesłu z pełnem czci zdumieniem i przejmującem go grozą uczuciem, że niegodną swą osobą zbezcześcił święte miejsce.
— Tacy? — powiedział.
— O, oczywiście, wielu z nich i wiele razy.
Wpatrywał się w krzesło, jakby oczarowany, zamagnetyzowany; i po raz pierwszy w życiu wydało mu się, że olbrzymie przestrzenie suchych preryj stanęły nagle w płomieniach, a ogniste języki, ślizgając się po nich, łączyły dwie przeciwne strony horyzontu i pokrywały niebo obłokami dymu. Doświadczał tego, co doświadcza niemal codziennie flegmatycznie, nieznający geografji cudzoziemiec, który, patrząc tępym i obojętnym wzrokiem z okna wagonu, natrafia nagle na napis, który opiewa: „Stratford nad Aron”! Pani Sellers zaś z zadowoleniem paplała dalej:
— O, oni lubią go słuchać, szczególniej, gdy brzemię pracy zbytnio obciąża jedno ich ramię i pragnęliby go przesunąć. Mulberry jest czemś w rodzaju powietrza — powiewem, jeżeli wolisz — i działa na nich orzeźwiająco; jest to dla nich, jak wycieczka za miasto — tak przynajmniej twierdzą. Wiele razy udawał Wielki Jeneralny śmiech — i to jest prawdziwe arcydzieło, mówię ci; a co się tyczy Sheridana — to słuchając Mulberrego Sellers, oczy błyszczą mu tak, jak gdyby grały mu armaty. Widzisz, urok Mulberrego polega na tem, że to człowiek wszechstronny, pozbawiony przesądów, że umie się do wszystkiego i do wszystkich zastosować. Dzięki temu jest przemiłym towarzyszem, a ludzie lubią go, jak skandal!... Idź-no kiedy do Białego Domu na oficjalne przyjęcie do prezydenta, kiedy Mulberry tam jest. Wierz mi, nie umiałbyś powiedzieć, który z nich jest wtedy główną osobą!
— No, tak, oczywiście... Jest to człowiek wyjątkowy i zawsze taki był. Czy jest religijny?
— Do szpiku kości — i myśli, i czyta na ten temat więcej od innych, za wyjątkiem, naturalnie, Rosji i Syberji hasa najswobodniej po całem tem polu i niema w nim śladu bigoterji.
— Co za religję wyznaje?
— Mulberry — zatrzymała się i przez chwilę utonęła w myślach, następnie dodała z prostotą: — Zdaje mi się, że w zeszłym tygodniu uważał się za Mahometanina, czy coś w tym rodzaju.
Waszyngton udał się do miasta po swoje manatki, gdyż gościnni Sllersowie ani słyszeć chcieli o jakichś wykrętach; dom ich musi uważać za swój podczas sesji parlamentu. Wkrótce powrócił pułkownik i zabrał się do fabrykowania swojej zabawki. Skończył ją zanim Waszyngton wrócił.
— Oto jest, — zawołał pułkownik. — Skończyłem!
— Co takiego, pułkowniku?
— O, taka sobie drobnostka; zabawka dla dzieci.
Waszyngton obejrzał.
— To wygląda na łamigłówkę.
— I jest nią. Nazwałem to: „Prosięta w koniczynie”. Wprowadź je tam — spróbuj, czy potrafisz wprowadzić.
Po wielu usiłowaniach udało się to wreszcie Waszyngtonowi, który ucieszył się z tego, jak dziecko.
— Ależ to nadzwyczaj sprytnie pomyślane, pułkowniku, bardzo mądre! I zajmujące — o, mógłbym się tem bawić po całych dniach! Co z tem zrobisz?
— O, nic; opatentuję i schowam.
— Nawet o tem nie myśl. Taka rzecz — to pieniądze.
Wyraz politowania przebiegł po twarzy pułkownika; zawołał:
— Pieniądze — o tak, nędzne grosze. Conajwyżej paręset tysięcy dolarów. Nie więcej.
Oczy Waszyngtona zabłysły.
— Paręset tysięcy dolarów. Ty nazywasz to nędznym groszem?
Pułkownik podniósł się i, przeszedłszy na palcach przez pokój, przymknął odchylone drzwi; następnie na palcach, powrócił na swoje miejsce, mówiąc półgłosem:
— Potrafisz utrzymać tajemnicę?
Waszyngton kiwnął głową potakująco — powaga chwili odebrała mu mowę.
— Słyszałeś kiedy o materjalizacji? — o materjalizacji duchów, które odeszły?
Waszyngton słyszał.
— I prawdopodobnie nie wierzyłeś; i słusznie. Rzecz ta nie zasługuje na uwagę lub uznanie, jeżeli jest uprawiana przez głupich szarlatanów — w ciemnym pokoju, oświetlonym małem światłem, w obecności bandy sentymentalnych dudków, spędzonych do kupy, którzy wszyscy gotowi są wierzyć, bać się i płakać na zawołanie; no, i zawsze jedna i ta sama obmierzła resztka protoplazmy czy humbugu materjalizuje się we wszystko, czego zapragniesz — w babkę, wnuka, szwagra, Johna Miltona, siostry Sjamskie, Piotra Wielkiego — i inne temu podobne głupstwa — o, wszystko to jest głupie i godne politowania! Ale kiedy człowiek znający się na tem, wnosi w to skarby wiedzy, rzecz przedstawia się inaczej, zupełnie inaczej. Duch, który przybył na takie wezwanie, przybył, by pozostać. Czy wnikasz w wartość handlową tego szczegółu?
— No, ja — prawdę mówiąc — niebardzo wiem, czy co rozumiem. Czy chcesz powiedzieć, że taki, co jest trwały, a nie przejściowy, jest o wiele ciekawszy i może podnieść cenę biletów widowiska?
— Widowiska? Głupstwo; wysłuchaj mnie uważnie. A nabierz-no powietrza w piersi, bo będziesz go potrzebował. Za trzy dni uzupełnię swoją teorję, a wtedy — świat ze ździwienia wytrzeszczy oczy, gdyż ujrzy cuda. Waszyngtonie, za trzy dni, — powiedzmy za dziesięć — możesz mi kazać przywołać umarłych wszystkich wieków, a oni powstaną i zaczną się poruszać. Poruszać? ależ chodzić będą już nazawsze i nigdy nie umrą. Poruszać wszystkiemi mięśniami i stawami z dawnym wigorem!
— Pułkowniku! Rzeczywiście, to tamuje oddech!
— Teraz widzisz, w czym leżą pieniądze?
— Hm, tak, zapewne, — ale naprawdę to dobrze nie wiem.
— Wielkie nieba, spójrz no tu. Będę miał monopol; wszystkie te duchy będą moją własnością; może nie? Dwa tysiące policjantów w city Nowego Jorku. Płaca, cztery dolary dziennie. Zastępuję ich nieboszczykami za pół ceny.
— O, to cudownie! Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Cztery tysiące dolarów dziennie! Teraz zaczynam rozumieć! Ale czy umarli policjanci zechcą odpowiadać?
— A czy żywi odpowiadają?
— No, jeżeli tak stawiasz sprawę...
— Postaw ją, jak chcesz. Zmieniaj, jak ci się podoba — zawsze moi chłopcy będą mieli wyższość. Nie będą jedli ani pili — jest to dla nich zbyteczne; nie będą zaglądali do jaskiń gry, ani przesiadywać w potajemnych szynkach, ani umizgać się do dziewcząt, a co najważniejsze — bandyci, którzy napadają na policjantów w odległych dzielnicach, strzelając i zręcznie operując nożami, conajwyżej przedziurawią im mundury.
— Ach, pułkowniku, jeżeli możesz dostarczyć policjantów, oczywiście... — Oczywiście, że mogę wszystko. Weźmy np. armję — obecnie liczy dwadzieścia pięć tysięcy ludzi; wydatki dwadzieścia dwa miljony rocznie. Wykopię z ziemi rzymian, wskrzeszę greków, za dziesięć miljonów rocznie dostarczę rządowi dziesięć tysięcy weteranów, wybranych z pomiędzy zwycięskich legjonów wszystkich epok, żołnierzy, którzy, jak rok długi, będą ścigali indjan na zmaterjalizowanych koniach, a utrzymanie ich i żywienie nie będzie kosztowało ani centa. Utrzymanie armij europejskich kosztuje obecnie dwa biljony rocznie. Odkopię z ziemi doświadczonych mężów stanu wszystkich epok i wszystkich stref geograficznych i obdarzę nasz kraj kongresem, który potrafi wybrnąć z kabały — rzecz, która jeszcze nigdy nie miała miejsca, od czasu ogłoszenia Niepodległości i nigdy się nie zdarzy, jeżeli miejsce tych doświadczonych nieboszczyków w dalszym ciągu będą zajmowały martwe prawa. Wprowadzę na trony europejskie najtęższe mózgi i najszlachetniejsze dusze, jakich wszystkie grobowce wszystkich epok mogą dostarczyć — nie jest zbyt obiecujące — określę pensję i listę cywilną, uczciwie i rzetelnie, biorąc jedynie swoją połowę i —
— Pułkowniku, jeżeli połowa tego, co mówisz, jest prawdą — to to są miljony — miljony.
— Biljony, biljony, oto co chciałeś powiedzieć. Słuchaj no, sprawę tę mam już w swojem ręku, i jest tak pewna, tak absolutnie pewna, że gdyby ktoś przyszedł do mnie i powiedział: pułkowniku, jestem w kłopotach, czybyś nie chciał mi pożyczyć parę biljonów dolarów na... — proszę wejść!
Była to odpowiedź na stukanie do drzwi. Człowiek o energicznym wyglądzie wtoczył się do pokoju z olbrzymim notatnikiem w ręku, wyjął stamtąd jakiś papier i podał go, z krótką uwagą:
— Siedemnaste i ostatnie wezwanie, tym razem musi pan zapłacić w całości te trzy dolary i pięćdziesiąt centów, pułkowniku Mulberry Sellers!
Pułkownik zaczął szperać w jednej i drugiej kieszeni, pomacał tu, tam i ówdzie, i mruknął:
— Co zrobiłem z portfelem? Niech no poszukam — nie tu, nie tam — o, prawdopodobnie zostawiłem go w kuchni; skoczę i...
— Nie, nie skoczysz pan; zostaniesz tam, gdzie stoisz. O, tym razem zmuszę cię wyrzygać tę sumę!
Waszyngton naiwnie zaproponował, że pójdzie poszukać portfelu; po jego odejściu pułkownik odezwał się:
— Mówiąc szczerze, pragnę raz jeszcze odwołać się do pańskiej pobłażliwości, Suggs; widzi pan, pieniądze, na które czekałem...
— Do djabła z pańskiem czekaniem! To odgrzewany dowcip, nie warto odpowiadać. Chodź pan!
Pułkownik spojrzał nań z rozpaczą; następnie twarz jego rozjaśniła się; podbiegł do ściany i z zapałem zaczął wycierać chustką jakąś ohydną chromolitografję; następnie zdjął ją z szacunkiem, podał poborcy i odwracając twarz, powiedział:
— Weź pan — ale nie każ mi patrzeć, kiedy będziesz to wynosił. Jest to jedyny pozostały Rembrandt, który...
— Do djabła z Rembrandtem, to chromolitografja!
— O, nie mów o tem w ten sposób, błagam cię! Jest to jedyny cenny oryginał, najwyższy wzór tej wspaniałej szkoły artystycznej, która...
— Szkoły artystycznej! nigdy nie widziałem podobnej ohydy!
Pułkownik niósł już inne szkaradzieństwo, czyszcząc je troskliwie.
— Weź i to — perłę moich zbiorów — jedyny prawdziwy Fra Angelico, który...
— Wypacykowana szkapa — oto, co mi pan daje! Daj no tutaj — dobry Boże! ludzie pomyślą, że ograbiłem murzyńską golarnię!
Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, pułkownik zawołał głosem boleściowym:
— Okryj je, proszę, ochroń je od kurzu. Delikatne barwy Angelico...
Ale człowiek ów zniknął.
Waszyngton powrócił i oznajmił, że szukał wszędzie, to samo czyniła pani Sellers i służący, ale napróżno i powiedział, iż chciałby mieć oko na pewnego człeczynę — a wtedy nie potrzebaby szukać portfelu. Ciekawość pułkownika natychmiast została rozbudzona.
— Jakiego człeczynę?
— Nazywali go u nas — u nas, to jest w Cherokee — jednorękim Pete. Ograbił bank w Tahlequah.
— Czy w Tahlequah są banki?
— O tak — w każdym razie jest jeden bank. Podejrzewano, że to on go ograbił. Ktokolwiek to zrobił, udało mu się uciec z przeszło 20.000 dolarów. Za wykrycie obiecali 5.000. Zdaje mi się, że widziałem tego człowieka, jadąc tutaj...
— Nie — czy naprawdę?
— W każdym razie, gdy wsiadłem do pociągu zobaczyłem człowieka, który dokładnie odpowiadał temu opisowi — przynajmniej co do ubrania i braku ręki.
— Dlaczego nie kazałeś go aresztować i nie zgłosiłeś się po nagrodę?
— Nie mogłem. Musiałbym mieć dowody. Ale miałem zamiar towarzyszyć mu i czekać okazji.
— I?
— O, wysiadł z pociągu pewnej nocy.
— O, do djabła, to fatalne!
— Niezupełnie.
— Jakto?
— Ponieważ przybył do Baltimore tym samym pociągiem, co ja, chociaż nie domyślał się tego. Kiedy wyszliśmy ze stacji, spostrzegłem, że idzie wzdłuż żelaznej barjery z torbą w ręku.
— Doskonale. Złapiemy go. Ułóżmy plan.
— Chcesz posłać opis do policji baltimorskiej?
— Co ty pleciesz?! Nie. Chcesz, żeby policja otrzymała nagrodę?
— A więc co zrobimy?
Pułkownik zastanowił się.
— Powiem ci. Daj ogłoszenie do baltimorskiego „Słońca”. Ułóż je tak:
A. Napisz mi słówko, Pete.
— Poczekaj, którą rękę stracił?
— Prawą.
— Dobrze. Pisz dalej:
A. Przyślij mi słówko, Pete, nawet gdybyś był zmuszony pisać lewą ręką. Adresuj do X. Y. Z., główny Urząd pocztowy, Waszyngton. Od. Ty wiesz kogo.
— No, na to się złapie.
— Ale on nie będzie wiedział kto pisał — prawda?
— Ale zechce wiedzieć — czyż nie?
— No, naturalnie, o tem nie pomyślałem. Co naprowadziło cię na tę myśl?
— Znajomość ludzkiej ciekawości. Ciekawy rys.
— Teraz pójddę do siebie, przepiszę ogłoszenie i dołączę dolara, z objaśnieniem, żeby wydrukowali mi to za niego.