<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Promień
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX

Zwłoki samobójczyni odprowadzono bez asystencyi duchowieństwa na miejsce niepoświęcone. Mały skrawek gruntu za murem cmentarza, obrosły dzikiemi chwastami, gdzie znać było kilka bezimiennych mogił przyjął ją w łono swoje. Sekcya pośmiertna stwierdziła dyagnozę doktora Falantego. Za trumną szła bardzo nieliczna gromadka osób. Między innemi Raduski dostrzegł zrujnowanego kupca Żołopowicza i starego antykwaryusza. Ten ostatni czmychał nosem i mrużył wybladłe, sowie oczy, podczas gdy cienkie wargi jego stulał uśmiech głęboko mądry. Całkowite urządzenie smutnego obrzędu było dziełem Grzybowicza, a właściwie jego żony. Sam Raduski tak bardzo upadł na duchu, że nie był w stanie zajmować się niczem. Ten prosty wypadek, jak ostra piła przeciął jednolity łańcuch jego dawnych myśli, z trudem, w ciągu długich lat samotności ogniwo po ogniwie wykuty. Niby więzień, raptem wtrącony do lochu, pan Jan zgubił wyobrażenie praktycznego świata, a to, co go ze wszech stron zamknęło zimnemi ścianami, mierzył wzrokiem nienawistnym. Na domiar złego główna klęska nie przyszła sama, lecz jak to bywa, wlokła za sobą cały orszak innych. Cztery listy bezimienne czyniły Raduskiego winowajcą śmierci doktorowej, jako uwodziciela. Biedna ofiara nie miała jakoby innego punktu wyjścia wobec tego, że całe miasto dowiedziało się o romansie, a nędzny krzywoprzysiężca o żeniaczce ani myślał. Wolał łatwą miłostkę... Raduski nie przywiązywał do tych sygnałów moralności wielkiego znaczenia, były to jednak ziarenka maku, padające na szalę czułej wagi jedno po drugiem, jedno po drugiem. Samotność późniejsza zaogniła rany i nalała w nie żrącego kwasu rozmyślań. Serce jakby umierało i ciemności niezgłębione oślepiły wzrok duszy. To, co było świętem jej namaszczeniem, wyssał wśród rozczarowania i szyderstwa, gorąca miłość pracy zgasła i przemieniła się na próżnowanie umyślne, wypełnione bezprzedmiotową nienawiścią. Każda nowa doba jątrzyła smutek i wytracała korzenie zasad, przyzwyczajeń, odruchów szlachetności. Nikt z otaczających nie miał już nad zgorzkniałym żadnego wpływu. Gazetę wydawał sam Grzybowicz; znalezieniem mieszkania, sprzedaniem mebli zmarłej doktorowej, zgodzeniem bony dla nadzoru nad Elżbietką zajmowała się pani Grzybowiczowa. W pierwszym tygodniu Raduski rzadko kiedy rozmawiał z sierotką. Zazwyczaj przebywał sam w ostatnim pokoju nowego mieszkania, gdzie chodził z kąta w kąt. Czasami mógł czytać jedyną książkę, która znalazła się w jego ręku i którą znosił, Instytucye kościelne Spencera, ale pierwszy z brzegu wyraz, jakieś uboczne wspomnienie, niby ostrze noża dotykało rany. I wnet płynęła wszystkiemi żyłami do serca zła krew melancholii, budziła w niem nie dającą się niczem zatruć, niczem ogłuszyć, ani uśpić tęsknotę do nicości, ślepe, ciężkie, bydlęce marzenie o tem, gdzie, w jaki dół samego siebie zepchnąć. W drugim tygodniu opanowała go bezsenność. Żaden środek apteczny nie mógł ubezwładnić ani na chwilę rozwścieczonej przytomności umysłu. To, co się przedtem wydawało, jako kraniec, jako kres ostatni cierpienia było tylko ruchomą granicą innych jego dziedzin. Niezmierzone obszary, całe państwa półzmroku otwierały się jedne za drugiemi, a każda noc prowadziła do krajów ciemniejszych. Człowiek wlókł się temi płaszczyznami naprzód, bez końca naprzód, ciągniony przez wątłą nadzieję, przez jakieś włókno, cienkie jak nić pajęcza.
Czasami w tem pielgrzymstwie przed oczyma zasłoniętemi mrokiem, jak ślepotą, ukazywała się wizya błędna, zwodząca, zrobiona z nicości, a jednakże tak niewątpliwa, jak osoba, któraby szła, odwracała piękną głowę, przez chwilę patrzała smutnemi źrenicami... Mara z momentu śmierci zginęła we wspomnieniu tak zupełnie, jak gdyby na podobieństwo zwłok cielesnych bryłami ziemi zasypana została. Ta, błądząca była postaci uroczej, dawnej, jakby w dzieciństwie jeszcze wyśnionej. Nieraz zdawało się, że natychmiast wejdzie do pokoju, że jest w sąsiednim, że bezcielesną ręką ujmuje klamkę, że słychać atłasowy szelest jej pachnących sukien. Kiedyindziej dotykał zbolałych nerwów jej głos, czy westchnienie, mówiąc bez użycia dźwięku i sylab: musisz iść dalej, musisz iść dalej... Te szybkie zjawiska nie wypełniały dnia ani nocy. Snuły się tylko, jak senne kształty. Przez wszystkie godziny trwała napaść smutku pożerającego duszę, ślepego i głupiego, jak wiatr, co przylata, uderza i cichnie. Owa żywiołowa siła nieujęta, nie wiedzieć skąd i dokąd lecąca, ciskała na barki Raduskiego niezmierne masy i bryły, pod ciężarem których serce czuło ucisk śmiertelny, jak gdyby agonię swoją...
Z mebli doktorowej Poziemskiej pani Grzybowiczowa nie sprzedała tylko fortepianu w nadziei, że z czasem Elżbietka będzie się uczyła muzyki. Był to instrument o głosie jeszcze zupełnie pięknym. Ustawiono go w największej sali mieszkania, gdzie sierota sypiała ze służącą. Zamknięty był na klucz i osłoniony pokrowcem z żaglowego płótna. Pewnego razu, po upływie blisko dwu tygodni od śmierci doktorowej, gdy Elżbietka była na spacerze, a pan Jan zamknięty w swojej izbie siedział nad rozłożoną książką z oczyma w dalekiej przestrzeni utkwionemi, jęknęła w pustych pokojach melodya. Pani Grzybowiczowa grała jeden z najpiękniejszych nokturnów Szopena. W pierwszej chwili dźwięki te uderzyły Raduskiego i tchnęły weń prawie rozpacz. Ale stopniowo cudowna siła muzyki wlewała do spalonego serca krople wody ożywczej. Szczególnie jeden trel, powtarzający się w tłoku bujnych akordów, zmuszał do zapomnienia. Raduski przymknął oczy i słuchał. W młodości swej, gdy przechodził z klasy siódmej do ósmej był korepetytorem słabowitego chłopca, który jechał z rodzicami na wakacye do Włoch. Wędrował z temi ludźmi z miejsca na miejsce, z miasta do miasta, z hotelu do hotelu. Rzucał tylko okiem na ludne ulice, gmachy, monumenty, muzea, widoki, ale nie skorzystał nic prawie, nie zostało mu nawet nic w pamięci. Dopiero teraz wypłynął z nicestwa jeden krajobraz. Zdawało mu się, że stoi na brzegu jeziora, wśród szosy, prowadzącej z miasteczka Bellagio w stronę Porlezzy. Tuż u stóp jego ściele się tuman, płasko rozpostarty. Nad wodami, we mgle skrytemi, leci z przeciwnego brzegu ten nokturn cudowny. Zdaje się, że po drodze tonie w głębiach fioletowych. Oto westchnął ostatni raz długo, boleśnie i zamilkł. Wówczas z otchłani wypłynął jakiś głos nieznany, jakby tytaniczny oskarżyciel wzywał na świadectwo wszystko stworzenie, jakby Prometeusz, rozpięty na łańcuchu gór, uderzał Jowisza płomiennem słowem, w środku którego leży krzywda połowy świata. I głos jego wzmagał się i ogromniał aż do pęknięcia płuc, aż do pęknięcia piersi, aż do pęknięcia serca. Wtem zamilkł w niemocy bez wymówienia ostatniego słowa. Wtedy znowu w siwych mgłach, nad czarownymi nurtami zapłakała smutna pieśń.
Muzyka nie uzdrowiła ani o jedną kreskę chorej duszy, ale same udręczenia przelała w inną formę. Rozwinęła ich ogrom, ale pozwoliła je widzieć samowiedzy. Słuchając tych dźwięków, pan Jan mógł ujmować w pewne słowa i zdania wściekłość narosłą w duszy, mierzyć myślami otchłanie, dzielące jedne dzikie zjawiska od innych i cierpieć nie tak jak przedtem, lecz za pomocą klątw i protestów. Gdy pani Grzybowiczowa przestała grać, otwarł drzwi, stanął w nich i patrzał. Podniosła na niego bojaźliwe a badawcze oczy, oczy dobrego lekarza, który raduje się na widok cięć, świadomie zadanych lancetem i znowu grać zaczęła. Łzy rzęsiste płynęły po jej twarzy, zlatywały na ręce i one to zapewne udzielały palcom mocy wywoływania czarodziejskiej melodyi. Raduski westchnął z samej głębi piersi i krótko myślał o tem, jak szczodrze, jak nadmiernie odpłaciła mu ta kobieta za przypadkowe podanie ręki. Ukłonił się jej w milczeniu i wyszedł. Wprost z mieszkania powlókł się na cmentarz. Był tam pierwszy raz od śmierci doktorowej. Na żółtą jej mogiłę wdrapały się już chwasty o cienkich, jasnozielonych łodyżkach. Stanął przy płocie, otaczającym cmentarz samobójców i roztrząsał całe życie pani Marty. Zjadliwy uśmiech błąkał się po jego wargach, gdy mówił do jej cienia:
— Ty jesteś bez nazwy, ty jesteś wzgardzona tak samo, jak ci wszyscy twoi towarzysze. Imię twoje... Niedola. To też my nie wypiszemy na kamieniu twego prawdziwego imienia, lecz te tylko słowa Leopardi’ego: «Na wzgardę mię osądziła brutalna moc, co z cienia tajnych praw na złe człowieczeństwa rządzi»...
Z tą myślą w głowie i z tym samym uśmiechem na ustach szedł ku miastu. W drodze układał plany, gdzie obstalować monument: czy jechać do Warszawy w tym celu, czy w Łżawcu szukać jakiegoś majstra kamieniarskiego. Błąkał się w jego pamięci obraz rzeźbiarza, liter kutych na płycie marmuru... Gdzie to jednak było, przed laty, czy niedawno?... Stanął wśród ścieżki i rysując kijem figury na piasku, grupował wspomnienia, dążąc od jednego do drugiego, ku zamglonemu wyobrażeniu. Wreszcie przypomniał sobie wszystko z taką dokładnością, jakby się tego dnia odbyło. Niezwłocznie, prędkim krokiem ruszył na przedmieście Kamionkę. W zamyśleniu, nie wiadomo kiedy minął miasto, boczne uliczki i znalazł się przed krzywem domostwem, gdzie w dniu przyjazdu widział starego kamieniarza. Stuk młotka rozlegał się i w owej chwili, to też Raduski wszedł do wnętrza i otwarł drzwi do izby. Chodził po niej chłopak może siedmioletni, owinięty w zniszczoną chustkę i dźwigał w niej na piersiach dwuletnie dziecko w czerwonej chłopskiej czapczynie, z twarzą umorusaną na czarno. Dziecko kwiliło z cicha, zmęczone, widać, długim krzykiem. Dziewczynka nieco mniejsza od piastuna skrobała ziemniaki i rzucała je w sagan, mrugając jak wiewiórka czerwonemi powiekami. W kącie na worku siedział starzec zupełnie łysy, którego Raduski widział przez okno. Dziad ów miał prawe oko zawiązane chustką, a do drugiego przykładał sobie płócienne szmatki umoczone w wodzie. Na jego miejscu pośrodku izby siedział przy płycie marmurowej chłopiec lat trzynastu, czy czternastu i on to wykuwał litery rysowane ołówkiem. Wejście Raduskiego spostrzegła tylko mała dziewczyna i chłopak niańczący niemowlę. Obydwoje zawiesili swe czynności i przyglądali się gościowi niedbale i w milczeniu. Dopiero po upływie chwili mały kamieniarz, tyłem do drzwi zwrócony, przypadkowo rzucił okiem na Raduskiego i, nie wypuszczając z rąk młotka ni dłutka, czekał.
— Można tu u was obstalować pomnik? — zapytał Raduski, zwracając się do starca, który odjął płatek od krwawego oka i ciekawie patrzał.
— A dlaczegóż? Można obstalować pomnik... — rzekł dziadowina.
Malec obejrzał przychodnia od stóp do głów poważnem wejrzeniem i mruknął:
— Jakiż to pan myśli pomnik stalować?
Raduski uśmiechnął się mimowoli.
— Duży nagrobek marmurowy.
— Płytę?
— Tak... chyba płytę...
— Jabym nawet i nie mógł inaczej, bo dużemu grobowcowi rady nie dam... — rzekł chłopiec.
Plunął w garść i zabrał się na chwilę do roboty.
— Płytę można obrobić... dlaczegóż...
— To już nie wy zajmujecie się tą pracą, tylko ten jegomość? — spytał Raduski łysego starca.
— On się zajmuje, bom ja oto i ślepie wyrobił.
— Dawno? Przeciem ja was tu widział parę miesięcy temu przy robocie.
— Robiło się do dnia, do ostatniego. Teraz przyszedł koniec i hola! U nasz tak: robisz, robisz, aże proch ślepie wyżre. Wtedy — hola!
— To wasz wnuczek?
— Nie, nie mój. Obcy.
— A cóż uczeń, praktykant, czy co?
— Był i przy mnie, a tera sam robi.
Mały kamieniarz bił w dłuto drewnianym młotkiem, podobnym do przeciętej kuli. Oczy jego były charakterystyczne, po kamieniarsku przymrużone, palce lewej ręki z precyzyą a z mocą trzymały stalowe dłótko. Czasami odymał wargi i nachylał głowę ruchem kaligrafów, wyprowadzających świetne litery. Kiedyniekiedy przerywał pracę i obrzucał Raduskiego spojrzeniem zimnem a uważnem. Malowała się w niem przedwczesna rozwaga na doświadczeniu oparta i nieufność człowieka dojrzałego. Pan Jan przypomniał sobie tę twarz wkrótce. Był to chłopiec, którego widział w sklepiku szewca pierwszej nocy za powrotem do Łżawca. Stanął mu w pamięci dyalog podsłuchany wówczas, umowa o buty i wykład skrupułów religijnych.
— Dawno już prowadzisz interes na siebie? — zagadnął chłopczynę, siadając naprzeciw niego.
— E... na siebie! Oba z Mateuszem pchamy pomaleńku. Oni już młotka nie biorą do garści, bo prawie do cna oślepli, to ja robię, a oni znowu mi pomagają, czy dźwignąć płytę, czy sprowadzić kamień ze Sapów. Będzie to kto gadał ze mną.
— A te dzieci czyjeż?
— To tam... moje.
— Twoje? — zawołał Raduski ze śmiechem.
— No moje. Dwóch bratów i siostra.
— A rodziców macie, panie majster.
— Nie. Matka dawno pomerła, a ojciec będzie jakoś na wiosnę.
— A cóż ojciec także był kamieniarzem?
— E... gdzie proszę łaski pana... — wmieszał się do rozmowy starzec. — Jego nieboszczyk ojciec to był prosty człowiek. Otwarcie powiedzieć: parobek. Mieszkał tu w izbie u nasz, jakem jeszcze sam robił. Pijak był bo był, ale dobre człeczysko. Sypiał tu w kącie z temi dzieciskami, kiedy mu żona umarła. Chłop nawet zdrowy i raptem go zgarnęło jakieś takie choróbsko... Kazali mu tutaj na folwarku obedrzeć kobyłę, bo to robił wszystko, co na placu, i zaraził się, czy parchami... Mówili, że to nosacizna, ale ja nie wiem, czy się taka słabość czypi, naprzykład człowieka...
— Słyszałem coś o tem... — rzekł Raduski, patrząc w twarz małego kamieniarza oczyma mgłą zasłonionemi. — To ty jesteś synem tego człowieka? Ty jesteś?... I to rodzeństwo, ta dziewczyna, chłopiec i ten mały? Ach, więc to tak jest...
— A tak. On jest synem. Jak tu mieszkali u mnie, roboty było dużo, to se ten Szymek patrzał, jak trzymać dłutko, miał do tego ciekawość. Przyjrzał się i z małości otłukał mi kamienie. Jakże podrósł, naraiłem go koledze Fijałkowskiemu ze Sapów. Ma tam duży zakład kamieniarski. Ij — nie to, co moje... Porządny zakład — jednem słowem. Ano wziął go. I nie na darmo. Byłeś tam chyba, Szymek, ze cztery lata?
— Cztery lata i siedm tygodni.
— No! Poduczył się. Byłby może i został czeladnikiem u tego Fijoła, ale cóż... Ten stary, niby ojciec jego zaniemógł na dobre — cóż ja miałem robić z berbeciami? Wygnać — jużci żal... Żywiłem toto i żywiłem, ale mówię, sam ledwo ślipiam dniem i nocą kujący. Niechże przynajmniej ten Szymek idzie do mnie na pomocnika. Wyrżnęło się list, markę my przylepili za siedem kopiejek, cisnęli my to pismo w puszkę, ano i dobrze. Ściągnął się ten chłopak. Jakże Piotr zmarł, robiliśmy obaj, aż tu i na mnie zeszło licho. To prawe oko całkiem ciemne, a i drugie ledwo, ledwo... Tyle, że mu jeszcze wyrysuję litery co piękniejsze i niby się ta buda nazywa moja, ale co robotę, to już sam pcha...
— I dużo też zarabiacie?
— Co tu można, proszę łaski pana, we Łżawcu zbudować? — rzekł stary. — Chcesz malmur, to trza płytę sprowadzić ze Sapów. Mamy to czem, albo jak? To się robi chłopu, mieszczaninowi, chudziakowi byle jakiemu. Krzyż z piaskowca ociesać, pomniczynę — to ta i tyle. Miałem tu dużą tablicę dla siostry kanonika z Kolein, stawiała na grób męża, tom nie mógł dokończyć. Teraz on toto robi, ale prędko nie nastarczy, choć ta widział i praktykował...
— A cóż z berbeciami, jakże sobie dajesz radę? — zapytał pan Jan młodego rzeźbiarza. — Tego będziesz uczył swego fachu, czy jak?
— Kto jego wie, co z nim robić?... — rzekł Szymek, rzucając na brata prędkie spojrzenie. — To uncwot!... Sam nie wiem, co z takim za rada... Ani to końca miary w tym łbie, ani jakiego rozumienia. Byle się na świat wyrwał, to go już szukaj na drugiem przedmieściu!
— A siostra? Widzę, pomaga, jak może?
— No, cóż nie ma pomagać? Jużci, choć tę warzę do ognia przystawi.
— Dasz ją w służbę?
— A któż to weźmie, proszę pana, oberwańca tylego?
— Jabym ją wziął do służby... — rzekł Raduski. — Właśnie mi trzeba takiej oto pokojówki. Mam córeczkę w tym wieku, co i ona, toby się razem... to ją będzie obsługiwała.
Mały kamieniarz wsparł wolno drżącą rękę o płytę, odgarnął z czoła włosy i mierzył wzrokiem to Raduskiego, to Mateusza, który nastawił ucho, zdjął płatki z oczu i puścił samopas dolną, wargę.
— Poradzi to tyla żaba, proszę pana, we służbie... — rzekł cicho mały. — Ona tu chodzi, patrzeć jak co uwarzyć do ciotki, do naszej, ale po pańsku nie upitrasi...
— To też ona gotować u mnie zrazu nie będzie. Zobaczymy. Chcesz, mała, iść ze mną? — zwrócił się do dziewczynki, skręcającej brzeg fartucha.
Zanim ośmieliła się spojrzeć na swego przyszłego chlebodawcę, już stary kamieniarz mówił tonem uniżonym:
— Wielmożny pan tu miszka, we Łżawcu?
— Tak, na rogu Frontowej i rynku.
— Anula, całuj pana w rękę i zbieraj się! — zawołał. — Nie masz co medytować. Rznij do ciotki niech ci ta zwiąże w węzełek, co masz i te... Całuj pana wielmożnego w rękę!
Dziewczyna chciała spełnić rozkaz, ale ją Raduski zwrócił ku drzwiom i odesłał do ciotki. Gdy poszła, umówił się z młodym rzeźbiarzem co do wynagrodzenia. Chłopiec siedział zamyślony, a gdy dziękował Raduskiemu, oczy jego sondowały twarz tego nieznajomego przybysza. I pan Jan nie mógł się dosyć nasycić widokiem oblicza małego pracownika. Patrzał, jak zwolna dziecięce czoło rozświetlał błysk szczególny, rozpalony, zdawało się, w głębi jego czaszki i wychodzący na zewnątrz. Niepowstrzymane światło zatliło się we wzroku obydwu i siadło na wargach w postaci miłego uśmiechu. Raduski myślał wtedy, jak pomóc temu chłopcu bez uciekania się do wstrętnej dlań jałmużny, ale w tej chwili sąd skryty, sam w sobie schowany, łączył się, jak woda zaskórna kroplami z rozmaitych stron płynącemi w głębokie źródło wody żywota.
— Co między mną i tym chłopcem się pali — to jest promień, o którym gadał stary antykwaryusz. To jest główny lewar istotnej cywilizacyi. «Nie godzi się parać, nie godzi się parać...» Głupi Koszczycki! Jemu się zdaje, że Laskoniec psu na budę się nie zdał, że daremnie umarł...
Gdy tak rozmyślał, płonąc ową radością, którą biblia nazywała «wielką», drzwi się otwarły, stanęło w nich i trwożnie zajrzało do wnętrza chude dziewczynisko w czerwonej szmatce na głowie, w brudnej koszuli i wytłuszczonym lejbiku. Raduski rzucił na nią okiem i pomyślał:
— Patrzajcież, i to stara znajoma. Koszula się na niej od świąt zbrudziła potężnie. — To ciotka? — zapytał głośno.
— A tak, ciotka, matki siostra... — rzekł Szymek.
— Służy u pani Wątrackiej?
— A tak. Wielmożny pan zna? — spytał stary.
— Znam trochę, coś, niecoś... No, Anula, tobołek gotowy?
— Gotowy... psze pana... — wykrztusiła cichuteńko.
— No, to w drogę. Zostańcie z Bogiem, moi państwo, a wolnym czasem może też kto z was zajdzie, żeby obaczyć, jak tam Anuli wiedzie się na służbie. O pomnik ja tu się zgłoszę... Umówię się z wami, majsterkowie, jaką to płytę, jaki napis, jaki napis...
Wyszedł stamtąd i, pogwizdując, maszerował, ulicami w towarzystwie bosej i nastraszonej dziewczyniny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.