Przeciętne dobra/IV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przeciętne dobra |
Pochodzenie | Wilki i inne szkice i obrazki |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Po piaszczystym gościńcu jedna za drugą wloką się dwie biedki żydowskie...
Piasek to osobliwy, czternastéj klasy piasek, jak twierdzi wesoły gość „przeciętnego;” koła w nim sapią, osie jęczą, a kopyta końskie toną aż za pęciny.
Na pierwszéj biedce jedzie pachciarz Mordko i jego szwagier Joel, na drugiéj wielki kupiec Symcha Glass i jego teść Pinkus Ćwik, pogrążony jak zwykle w dumaniach.
Z wielkiego pośpiechu wszyscy pasażerowie, prócz Pinkusa, zapadli w sen głęboki; głowy ich kiwały się naprzód i w tył, na prawo i lewo, koniska również pospuszczały łby, jakby pragnąc stwierdzić znaną maksymę, że w handlu (zbożowym zwłaszcza) wszystko na pośpiechu zależy...
Słońce już zapadło za las, do którego z pól nadciągały stada wron, donośnem krakaniem napełniając powietrze...
Z kościołka, co nad „przeciętne” chałupy wystrzelał smukłą wieżyczką, odzywał się dzwonek, z pól ludzie wracali, z pastwisk nadciągały gromady bydła ku wsi...
Kiedy pierwszy koń wciągnął biedkę na most, koła jéj stuknęły o bal tak silnie, aż się głowy obydwóch pasażerów spotkały w gwałtownym karambolu, Mordko przetarł oczy rękawem i krzyknąwszy „fur! fur!” zaczął z całéj siły okładać szkapę biczem, nagląc ją do pośpiechu.
Zadudniły kopyta po moście, a łoskot ten przebudził z uśpienia drugich pasażerów i obie biedki w wielkim pędzie zatoczyły się przed domostwo Mordki.
Wszyscy czteréj mężowie weszli do izdebki nizkiéj, w któréj stały dwa łóżka z pierzynami pokrytemi jaskrawym perkalem, czerwony szlaban, kulawy stolik i na żółto malowana szafka oszklona, zawierająca w części górnéj różne naukowe i nabożne księgi, w dolnéj zaś rozmaite przedmioty, będące główną podstawą tak zwanego „kredytu rzeczowego.”
Oprócz tych mebli znajdowały się w izbie i dzieżki od mleka, niezbyt dokładnie umyte i mnóstwo dzieci niekompletnie uczesanych i dość bezpretensyonalnie ubranych.
W kącie, przy wielkim kominie, uwijała się sama pani Mordkowa, w czerwonym flanelowym kaftanie (jako osoba delikatnego zdrowia), niezapiętym jednak z powodu gorąca. Na nogach miała pantofelki, nie tyle zgrabne ile przydeptane, a głowę jéj zdobiło pewnego rodzaju czupiradło, będące jednocześnie peruką, czepkiem i kapeluszem, a ozdobione suto wstęgami koloru żółtego, które przy opalonéj, trochę piegowatéj twarzy pani Mordkowéj, sprawiały imponujący efekt...
Bez rozczulających powitań, nie patrząc nawet na szanowną gospodynię domu, czteréj mężowie zasiedli przy stoliku, a zapaliwszy piękne porcelanowe fajki, napełnione tytuniem takim, co się zowie „wyborowy, cienko krajany” a podobny jest do grubych patyków, rozpoczęli ożywioną i bardzo zajmującą rozmowę.
Mordko wydobył z kieszeni kawałek kredy (gdyż ten szacowny minerał z zasady zawsze nosi przy sobie) i pośpiesznie nakreślił na czerwonym stole szereg cyfr, które ulegały różnym modyfikacyom, w miarę gorących przemówień Joela i Symchy Glasa. Obaj ci panowie wraz z Mordką, prezesem i głównym dyrektorem tego zgromadzenia, byli niezwykle gadatliwi, ruchliwi i ożywieni; jeden tylko Pinkus zachował uroczyste milczenie i zdawał się nie zważać na to, co się obok niego dzieje... Powoli puszczał z cybucha sinawy dymek i z wielkiém zajęciem przypatrywał się sufitowi, na którym roiły się miliony much.
Nie każdy jednak śpi kto chrapie, powiada przysłowie; Pinkus doskonale wiedział co się dzieje, a słuchając dysputy, zachowywał dla siebie ostatnie słowo.
Gdy stosowna chwila nadeszła uderzył ręką w stół i wyrzekł stanowcze:
— A sof!
Ale jak on to wyrzekł! z jaką powagą powiedział to słowo! Dwaj małoletni synowie Mordki, którzy z wielkiem zajęciem przysłuchiwali się dyspucie, machinalnie powtórzyli „a sof”!
— A sof! — rzekł z uśmiechem zadowolenia Symcha Glas, gdyż wyraz ten był niejako pieczęcią, którą uczony Pinkus do jego wniosku przyłożył.
— A sof! a sof! — zawołali jednogłośnie Joel i Mordka; a trzeba wiedziéć, że to jest wielkie słowo, waży ono tyle, co grecka omega, gdyż jest ostatnią literą alfabetu i oznacza koniec, zamknięcie, a jak w tym interesie, zakończenie dysputy...
Jak na skinienie czarodziejskiéj laski, harmider ucichł, Mordko zaś przygładził brodę, poprawił wełniany pas na sobie, żupan trochę z kurzu otrzepał i nasadziwszy aksamitną czapkę na tył głowy, z wielką powagą udał się do dworu.
Słońce zaszło już, ale pozostawiło jeszcze na niebie, jako miłe po sobie wspomnienie, odblaski złote, zapowiadające na jutro dzień pogodny.
Gdy wiatr ku nim drobną, białą chmurkę napędził, ta wnet nabierała barwy różowéj, to złotawéj znowuż, dopóki nie zniknęła ludziom z przed oczu... Nad lasem te odblaski jaśniały niby aureola świetlana i probowały się przebić przez ciemne gałęzie sosen, gdzie już mrok nocny nieznacznie wkradać się zaczynał...
Na plebanii pulka była skończona.
Wesoły gość, któremu poduchowny miodek dodał jeszcze humoru, proponował drugą, co jednak nie mogło przyjść do skutku, gdyż przyjechał chłop z wioski sąsiedniéj i księdza do umierającéj kobiety wzywał...
Wobec takiego wypadku, gość już nalegać nie śmiał, chociaż w duchu miał niejaką urazę do baby, że w takiéj a nie innéj chwili, żegnała się z tym światem...
— No, Bóg z nią — rzekł — niech wyzdrowieje, życzę jéj szczerze... tylko muszę powiedziéć, że wcale nie apropos umierać wtedy, kiedy mnie karta idzie jak na obstalunek... Jedź, księże dobrodzieju, jedź, a na drugi raz my powetujem ten interes. Trzy pułki zagramy! Dwie tak sobie, a jedna będzie się rachować jako „niedoimka” za dzisiejszy dzień.
Ksiądz pojechał, „przeciętny” z gościem swoim powrócili do dworu... Wnet podano herbatę, nie w pokoju jak zwykle, lecz na werendzie w ogrodzie.
Wieczór był cichy, pogodny, świece płonęły spokojnie w oszklonych lichtarzach, drobne muszki i komary unosiły się w powietrzu ku światłu, zapach kwiatów dolatywał z ogrodu.
Gość był w wyśmienitym humorze, mówił, że tu wszystko piękne, a życie nieco milsze, niż w Samarkandzie naprzykład.
— Ale trudniejsze o wiele — dodał z westchnieniem gospodarz.
— No, cóż robić? — zakonkludował sentencyonalnie gość — komu szydła golą, a komu brzytwy nie chcą...
Zostawiwszy wesołego jegomościa przy stole, „przeciętny” udał się do swojéj tak zwanéj kancelaryi, gdzie już oczekiwali na niego Mordko, Joel, Symcha Glas i zawsze poważny Pinkus...
Na stole, w płóciennym woreczku, leżała próbka jęczmienia, który Walenty przyniósł ze spichrza; obok — pół libry papieru, kałamarz i parę piór. Słowem wszystkie przyrządy służące do obdarcia człowieka ze skóry.
Żydzi ważyli próbkę na ręku, rozgryzali ziarnka, smakowali, krytykując, że jęczmień chudy, że na słód niezdatny, że w ogóle teraz jest mało poszukiwany.
— To ryzykowny interes — mówił krzywiąc się Symcha — co my z tém zrobimy? W Warszawie piwowarniki bardzo grymaśne są; oni by chcieli... dyabli ich wiedzą coby oni chcieli? Oni same nie wiedzą.
— To prawda — wtrącił Joel — tera im się całkiem we łbach przewróciło... Ja wielmożnego pana co powiem, że tego jęczmień, to może za wielgiem uproszeniem kupią młynarze, na krupy.
— A ja mówiłem wtedy, niech wielmożny pan sprzeda! wtedy buł czas! Na co wielmożny pan trzymał jego aż do téj pory? Już nowy będzie niedługo, kto chce teraz patrzéć na jęczmień?...
Mordka stronę „przeciętnego” trzymał, gdyż tak mu z roli pachciarza wypadało...
— Aj waj! — mówił, co wy gadacie! co wy za paskudne gadanie gadacie! Taki jęczmień! wy nie myślcie sobie co to jęczmień jest? To czyste złoto! to same perłów! Żebym ja tak zdrowie miał... jak tego jęczmień jest zdrów. Un przy mnie zasiany, przy mnie zbierany! Żeby on buł pszenica, to ja bym go na mace kupił. Un kropli deszczu nie widział!
Żydzi zaczęli między sobą szwargotać...
— Wielmożny pan — mówił daléj Mordka — wielmożny pan nie chciał moje słowo słuchać... ja mówiałem panu, że insze żydy, co ze zbożem handlują, mają paskudną naturę. U nich co godzina to nowina; u nich w głowie to jak w trybunale. Ja to już sto razy gadałem... Ny — wus zugt ir, reb Pinkus? Panie Pinkus! powiedz pan jedno słowo! na co to długo klektać...
Pinkus pogładził brodę i rzekł...
— Kończmy...
— Ny, kiedy Pinkus mówi kończmy, to kończmy tylko zróbmy zgodę! Niech będzie zrobiona zgoda?
— Owszem zgódźmy się.
Rozpoczął się targ zawzięty, żydzi szwargotali między sobą, kłócili się, chcieli odchodzić, znów wracali... nareszcie Pinkus znowuż uderzył ręką w stół i rzekł...
— A sof!
— A sof! a sof! — powtórzył Joel i Symcha; niech my dołożymy do tego interesu, niech będzie nasza strata!
Kontrakt spisano, żydzi wydobyli pieniądze z zatłuszczonych pugilaresów, tranzakcya przyszła do skutku.
Ile mianowicie „przeciętny” na tym jęczmieniu stracił, nie powiem; kto wie, może niniejsze szkice wpadną mu kiedy pod rękę, może je przeczyta w wolnéj chwili, w takim razie miałby do mnie pretensyę, że tajemnice jego majątkowe na jaw wywłóczę...
Niech więc to utonie w morzu niepamięci, bo jak słusznie powiada Pinkus, że dobrze jest pochwalić się powodzeniem, ale nie należy wiele mówić o stratach. Niech nasze wrogi liczą straty! — dodał w konkluzyi.
Z tejże saméj racyi przemilczę o tém, ile usłużny Mordko dostał za swoją fatygę faktornego w gotówce, a jego kobyłka w owsie... niech te cyfry także utoną w fali zapomnienia.
Już późno było, gdy przed ganek zatoczyła się żółta bryka wesołego jegomości... „Przeciętny” zatrzymywał go na noc, ale gość uznał za właściwe puścić się w drogę chłodkiem, gdyż miał nazajutrz jakieś ważne interesa załatwić i wyspać się w dzień, aby wieczorem, z jasnym umysłem i czystym sumieniem, udać się na preferansa do powiatowego doktora, który i w karty gra po wszelkiéj formie, i chorych do lepszego życia również po formie wyprawia.
Zasiadł więc wygodnie na swojéj żółtéj bryce, na safianowéj poduszce, cygaro zapalił i odjechał...
Jadąc, rozglądał się po polach, które księżyc oświetlał łagodnemi blaskami, rozglądał się i dumał...
— A takoż im nie rozkosz — rzekł spluwając...
We dworze „przeciętny” zamknął się w swoim pokoju. Usiadł przy biurku, rozłożył przed sobą pieniądze... wydobył jakieś notatki, myślał, myślał długo, nareszcie zaczął pieniądze na drobniejsze kupki układać...
— Pensya Walentego, parobków, fornali, całéj służby — mruczał pod wąsem — to tyle; podatki, no te już... wójt, składki różne, tyle; pani Katarzynie procencik!... temu kauzyperdzie na koszta, aj do licha! brakuje! a gdzie wpisy, stancya dla chłopców, umundurowanie, robocizna i inne różne nagłe wydatki. — Zdaje mu się, że źle liczy i zaczyna od końca...
— Różne nagłe wydatki... tyle a tyle... dobrze... Wpisy i stancya za kwartał... owszem, bardzo dobrze... Kauzyperda, dobrze... Pani Katarzyna... do licha nie wystarczy... a gdzież składki, wójt, pensya służby?
Liczy znów od początku i znów od końca, próbuje wybierać pozycye ze środka, duma czyby nie można któréj z nich wykreślić; ale gdzieżtam, żadna ruszyć się nie da, drobne cyferki są jako lwy szukające kogoby pożréć... rozdziawiają zgłodniałe paszczęki, ryczą, domagają się gwałtem...
Zegar uderza północ... w królestwie Klapiszewskiéj koguty pieją.
Do drzwi któś puka...
„Przeciętny” ocknął się z smutnych dumań, pośpiesza otworzyć.
Wchodzi pani „przeciętna” blada, ze śladami zmęczenia w oczach.
— Nie śpisz jeszcze? — pyta.
— Jak widzisz, liczę i liczę...
— I nie wypada ci jak zwykle?
— Niestety!...
— Sprzedałeś jęczmień?
— Tak, kochanie... musiałem, ale wiesz jak to u nas idzie... wszystko kropla w morze! Otchłań, otchłań bezdenna... przepaść... powiadam ci.
— Cóż zrobisz?
— Alboż ja wiem? Jarmark niedługo... może kasztanki sprzedam...
— I rata niedługo...
— Prawda, prawda i rata... i to pilne i to pilniejsze... trzeba będzie kilkadziesiąt par sprzedać...
— Na zielono?
— Sama widzisz, że mus...
Nastała chwila milczenia.
Zegar cykał miarowo „daj! daj! daj!” za piecem świerszcz piszczał, „daj, daj, daj,” a wiatr, który się zerwał chwilowo, zahuczał smutnie w kominie, jakby ten sam wykrzyknik płaczliwym głosem powtarzał!..
„Przeciętny” machinalnie znowuż zaczął liczyć zabrudzone pieniądze; ona zaś oparła się o biurko i patrzyła na papier, na którym długi szereg cyfr był nakreślony...
Ten papier zamykał jéj usta.
Przyszła do męża z zamiarem... Wiedząc, że sprzedał zboże, chciała skorzystać z téj sposobności i poprosić go o fundusz, na jakieś dawno już projektowane sukienki dla córek... Zobaczywszy fatalny regestr zamilkła i postanowiła poczekać, wstrzymać się z tym wydatkiem do przyjaźniejszéj pory. Wreszcie może z własnego gospodarstwa co jéj wpadnie...
— Idź już spać — rzekła do męża — tak późno...
„Przeciętny” obejrzał się, westchnął głęboko i ująwszy żonę za rękę, zapytał...
— Powiedz duszko, kiedy się to wszystko skończy? Kiedy odetchniemy? kiedy nareszcie przestaniemy ciągle grać w zielone?
Księżyc unosił się nad ziemią, chrościele odzywały na łąkach, nad moczarami wlokła się biała mgła.
Na jednéj biedce jechało trzech żydów. Na honorowém miejscu siedział Pinkus, obok niego przyczepił się Symcha, a szwagier Mordki — Joel, najszczuplejszy, najchudszy, a pod względem bogactw i uczoności najmniéj wśród tych pasażerów wybitny, zajął najniewygodniejszą pozycyę na przodzie ciasnéj biedki, i pół klęcząc, pół siedząc, poganiał wychudzoną szkapę...
Symcha i Joel rozmawiali o dokonanéj tranzakcyi, obliczali prawdopodobne zyski i śmieli się na całe gardło z radości, że udało im się zrobić doskonały interes.
— Wiecie, co reb Symcha — rzekł Joel — mnie się zdaje, że ten szlachcic zrobił wielkie głupstwo, spuszczając nam ziarno za tę cenę.
— Wielka rzecz, oni wszyscy tak robią!
— A dlaczego oni nie robią inaczéj?
— Dlatego, że mają ciężkie głowy do rachunku — rzekł Symcha...
Pinkus fajkę z ust wyjął...
— To nieprawda — rzekł — oni tak muszą robić, bo oni bardzo biedne i bardzo przyciśnięte są...