Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/LIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przezrocze i jasne źródło, odkryte w cienistym gaju, dało Don Kichotowi i Sanczy pewne ulżenie w ich znużeniu, które odczuwali po spotkaniu z bykami. Usiedli obaj nad brzegiem ruczaju i, zdjąwszy uzdeczki z Rossynanta i osła, puścili ich luzem na wolę. Sanczo zaraz zbadał zawartość swoich sakiew i wydobył z nich to, co zwykł był mianować swoją omastą. Obtarł sobie gębę; Don Kichot twarz sobie obmył; po tem orzeźwieniu, w ich mdlejące ciała nowy duch wstąpił. Don Kichot tak był strapiony i gniewny, że o jedzeniu wcale nie myślał, Sanczo zaś nie śmiał pierwszy tknąć zapasów, co przed nim leżały, czekając, aż jego pan jeść zacznie, tak obyczajnym był bowiem człekiem.
Widząc wszakoż swego pana tak ponurzonego w myślach głębokich, że nie kwapił się on wcale podnieść chleb do gęby, nie rzekł ani słowa i zapomniawszy o wszelkim względzie, jął nabijać brzuch chlebem i serem, które miał pod ręką.
— Jedz przyjacielu, Sanczo — rzekł Don Kichot — pokrzepiaj się, bowiem tobie więcej niż mnie na utrzymaniu życia zależy, mnie zaś zwól umierać pod brzemieniem mych myśli i srogich nieszczęść. Ja, Sanczo, urodziłem się poto, aby żyć umierając, zaś ty, abyś umierał, jedząc. Byś zasię uznał, że prawdę powiadam, zważ na mnie: opisany w dziejach, sławny w rycerskiem rzemiośle, w postępkach i obyczajach szlachetny, ulubiony od dam, od książąt uczczony, teraz gdy już spodziewałem się palm, laurów i koron, na jakie przez swe dzielne czyny zasłużyłem, widzę się dzisiaj podeptany i ponękany przez nikczemne i podłe bydło. Ta myśl sprawia, że mi się zęby szczelnie zawierają, że szczęki i ręce moje drętwieją, i że najmniejszej ochoty do jadła nie mam, tak, iż myślę nawet głodem się zamorzyć, co jest śmiercią najokrutniejszą ze wszystkich.
— Zatem Wasza Miłość — rzekł Sanczo, nie przestając ani na chwilę żuchwami z pośpiechem poruszać, nie zgadza się z przysłowiem: Niech zdycha kura, byleby nażarta!
Co do mnie, nie chcę sobie śmierci zadawać, myślę przeciwnie, uczynić jak szewc, co skórę zębami ciągnąc, wreszcie ją wyciągnie, tak jako chce. Ja takoż będę, jedząc, życie moje przeciągał, aż do jego kresu, przez niebo ustanowionego. Wiedzcie, WPanie, że niema większego szaleństwa i głupoty, jak przywodzić się do rozpaczy, jako to Wasza Miłość czyni. Zawierzcie mi, posilcie się nieco, a później spocznijcie na zielonem wezgłowiu tej murawy; obaczycie, że po obudzeniu znaczną folgę poczujecie.
Don Kichot dał się nakłonić, bowiem zdało mu się, że racje, które Sanczo przywodził, były raczej racjami filozofa, niż głupca.
— Jeślibyś chciał, Sanczo — rzecze — uczynić dla mnie to o czem ci powiem, ani chybi, wielkie poczułbym ulżenie, a moje utrapienia mniejszeby się stały. Gdy, słuchając twojej rady, do snu się ułożę, ty tymczasem oddal się na stronę, obnaż swoje pośladki i wymierz sobie cuglami od uzdeczki Rossynanta trzysta albo czterysta plag, na zadatek tych trzech tysięcy szesćset chłost, co je masz otrzymać dla odmamienia pani Dulcynei. Zaprawdę wstyd to i sromota, aby ta nieboga dama w zaczarowaniu ostawała, przez twoje niedbalstwo i opieszałość.
— Siłaby o tem mówić można — odparł Sanczo — tymczasem prześpijmy się trochę, później będzie, co Bóg zdarzy. Winniście zważyć, WPanie, że okrutną rzeczą jest dla człeka ćwiczyć się tak z zimną krwią własnemi rękami, osobliwie jeśli razy spadają na ciało wywiędłe i od głodu osłabłe. Niechaj pani Dulcynea z Toboso ma cierpliwość, bowiem, gdy najmniej o tem myśleć będzie, obaczy mnie podziurawionego jak przetak, od biczowania. Aż do śmierci się żyje; chcę przez to rzec, że jeszcze żyję, zaś żyjąc, pragnę obietnicę uiścić.
Don Kichot podziękował mile Sanczy, zjadł trochę, zaś Sanczo wiele, poczem obaj ułożyli się do snu, zostawiwszy dwóm wiernym towarzyszom, Rossynantowi i osłu wolność paszenia się na zielonej murawie.
Gdy się obudzili, pora już była późna; dosiedli zatem swoich biegunów i pospieszyli w dalszą drogę, aby zdążyć przed nocą do karczmy, która, jak miarkowali, o milę była oddalona. Mówię, że była to karczma, bo ją tak Don Kichot mianował, przeciwko zwyczajowi przezywania każdej oberży pałacem, lub zamkiem.
Przybywszy tam, zapytali gospodarza czyli jest miejsce dla noclegu. Karczmarz odparł, że znajdą wszelkie wygody, jakichby można zażądać w samej choćby Saragossie. Zlazłszy z osła, Sanczo zaniósł swoje tłomoczki do komnaty, od której oberżysta dał mu klucz. Potem zaprowadził Rossynanta i osła do stajni, podsypał im obroku i powrócił, chcąc dowiedzieć się, czegoby jego pan żądał. Znalazł go siedzącego na kamiennej ławie, a zbliżywszy się, nieskończone dzięki niebu złożył za to, że jego pan tym razem nie wziął karczmy za zamek.
Gdy zbliżył się czas wieczerzy, udali się do swojej izby; Sanczo zapytał gospodarza, coby miał za strawę.
Oberżysta odparł, że miarą tu może być sama gęba; niech zatem żąda, czego chce. Karczma jest opatrzona we wszystkie rodzaje ptaków, które żyją na ziemi i w powietrzu, a takoż w różne gatunki ryb morskich.
— Nie trzeba dla nas tylu wymysłów — odparł Sanczo — wystarczy nam para pieczonych kapłonów, mój pan jest delikatny i mało jada, ja zaś też nie jestem zbytnim obżartuchem.
Karczmarz odparł, że kapłonów nie posiada, bowiem mu je jastrzębie wydusiły.
— Niechaj zatem pan gospodarz — rzekł Sanczo — wsadzi na rożen kurę, tylko, aby była tłusta i krucha.
— Kurę? — Ach moja matko! — zawołał oberżysta — klnę się na wszystkie świętości, że wczoraj odesłałem do miasta pięćdziesiąt kokoszek. Ale krom kur, żądajcie, WPanowie, czego tylko chcecie.
— Dajcie nam zatem cielęcinę lub koziny kawał — rzekł Sanczo.
— Dzisiaj właśnie zbrakło jej niestety — odparł karczmarz — ale w przyszłym tygodniu będzie jej aż nadto.
— Ha, na mą duszę — zawołał Sanczo — poszedłbym w zakład, że te wielkie wymysły i zbytki skończą się na słoninie i jajach.
— Zaprawdę — odparł karczmarz — dobrą pamięć macie, rzekłem wam przecież, że niema kokoszek, pocóż się tedy jaj domagacie? Pomyślcie lepiej o innych przysmakach, zapominając o tem obżarstwie.
— Skończmy na miłosierdzie boskie — zawołał Sanczo — nie bałamućcie nas darmo, lecz powiedzcie, co macie na wieczerzę.
— Powiem rzetelnie, co mam naprawdę: a owóż nogi wołowe, co się wydają nóżkami cielątka, albo lepiej nóżki cielątka, co się wydają nogami wołu. Są już ugotowane, wraz z cebulą, grochem i słoniną, i zaraz powiedzą: jedzcie mnie, jedzcie mnie!
— Nogi wołowe zamawiam dla siebie — rzekł Sanczo — niechaj mi się ich nikt tknąć nie waży, bowiem zapłacę lepiej niż każdy. Niema mięsiwa, którebym tak lubił, jak tę potrawę, a o to już nie stoję, czy to nogi byka, czy wołu, byleby tylko nogi były.
— Nikt ich nie tknie — odparł karczmarz, — bowiem inni goście, co się tu znajdują, są panami znacznymi. Mają ze sobą kucharza i szafarza.
— Co się tyczy znaczności — odparł Sanczo — mój pan nikomu kroku nie ustąpi. Ale jego powołanie nie pozwala mu na trzymanie śpiżami.
Sypiamy często na łąkach i żywimy się żołędziami i nieszpułkami.
Na tem się ta rozmowa skończyła; Sanczo nie chciał jej dalej ciągnąć i nie odpowiedział oberżyście na pytanie, jakiego powołania i dostojności był jego pan.
Gdy się zbliżyła godzina wieczerzy, Don Kichot udał się do swojej izby. Gospodarz przyniósł garnek i wszyscy zasiedli do stołu. Nagle Don Kichot usłyszał rozmowę w sąsiedniej izbie, którą od jego komnaty tylko przepierzenie z desek dzieliło.
— Proszę was panie, Don Hieronimie, przeczytajmy jeszcze jedno kapitulum z „Drugiej części Don Kichota“ zanim wieczerzę przyniosą[1].
Zaledwie Don Kichot swoje imię usłyszał, zerwał się na równe nogi i, nadstawiwszy uszu, jął słuchać tego, co mówią.
Don Hieronim odparł:
— Pocóż chcecie, Wasza Miłość, abyśmy te głupstwa czytali? Zali to możliwe, aby ten, co zna już pierwszą część Don Kichota z Manczy, miał jakieś ukontentowanie odnosić z czytania części drugiej?
— Z tem wszystkiem — odparł Don Juan — należy ją przeczytać, niema bowiem księgi tak złej, w którejby się coś dobrego nie zawierało. W tej drugiej części najwięcej mi się niepodoba to, że Don Kichot przestał już być zakochany w swej damie, Dulcynei z Toboso.
Don Kichot, usłyszawszy to, rozżarzony gniewem i pełen pogardy, rzekł donośnym głosem:
— Ktokolwiek rzeknie, że Don Kichot zapomniał albo może zapomnieć o Dulcynei z Toboso, dowiodę mu tego w polu otwartem, że jest daleki od prawdy, bowiem nieporównana Dulcynea z Toboso nie może być zapomniana, ani też Don Kichot o niej zapomnieć. Jego hasłem jest stałość, zaś najmilszym obowiązkiem dotrzymanie wiary.
— Kto się tam odzywa? — zapytał ktoś z izby sąsiedniej.
— Któż inny być może — odparł Sanczo — jeżeli nie sam pan Don Kichot z Manczy, który utrzyma krzepko, co wyraził i co jeszcze rzeknie, bowiem dobry płatnik gotów jest zawsze dać dobry zastaw.
Zaledwie Sanczo te słowa powiedział, gdy dwaj rycerze (gdyż takimi być się wydawali) weszli do izby; jeden z nich obłapił za szyję Don Kichota i rzekł:
— Ani Wasz pozór nie może zaprzeczyć Waszemu imieniu, ani imię Wasze Waszemu pozorowi. Jesteście WPanie, bezwątpienia prawdziwym Don Kichotem z Manczy, gwiazdą przewodnią rycerzów błędnych, na złość temu, kto chciał Wasze imię sobie przywłaszczyć i zniweczyć sławę dzieł Waszych, jak to uczynił autor księgi, którą Wam tu przynoszę. Rzekłszy to, wręczył Don Kichotowi księgę, którą jego towarzysz w rękach trzymał. Don Kichot wziął ją i, nie odpowiedziawszy ani słowa, przejrzał ją naprędce, a po chwili oddał nazad, i rzekł:
— W tym krótkim czasie, gdy ją zważałem, znalazłem w niej trzy rzeczy, za której autora zganić należy: pierwsza, że w prologu jest kilka słów nieprzyzwoitych,[2] druga, że językiem aragońskim pisząc, opuszcza przedimki i trzecia, że okazując jawnie swoje nieuctwo, myli się i od prawdy oddala w tem, co jest w historji bardzo ważkie; mówi na ten przykład, że żona mego giermka, Sanczo Pansy, zwie się Mari Gutierrez, podczas gdy jej imię prawdziwe brzmi Teresa Pansa. Kto zaś w tak ważnej okoliczności błędy popełnia, może się i w całem opisaniu pomylić.
Na to rzekł Sanczo:
— Owóż mi i dziejopis naschwał! Dobrze musi być świadom spraw moich, jeżeli moją żonę Teresę Pansę nazywa Mari Gutierrez. Proszę Was, panie, przeczytajcie jeszcze trochę z tej księgi, niech obaczę, czy tam i o mnie wspomina i czy nie odmienił przypadkiem mego imienia?
— Z tego, co usłyszałem — rzekł Don Hieronim — wnoszę, że musicie być Sanczo Pansą, giermkiem pana Don Kichota.
— Tak, jestem nim — odparł Sanczo — i pysznię się z tego!
— Na mą duszę — rzekł rycerz — ten nowy autor nie obchodzi się z Wami z względami należytemi, jakie dla Waszej osoby mieć należy. Wystawia Was jako obżartucha i prostaka, wcale nie zabawnego, słowem, całkiem innego Sanczę, niż ów, co jest pomieszczony w pierwszej części dziejów Don Kichota.
— Niech mu Bóg odpuści — odparł Sanczo — lepiejby uczynił, zostawiając mnie w moim kącie i zapominając o mnie. Kto umie grać, niech struny porusza... i dobrze świętemu Piotrowi w Rzymie!
Dwaj rycerze prosili uprzejmie Don Kichota, aby udał się do ich izby na wieczerzę, wiedzieli bowiem, że w tej karczmie nie było godnego posiłku dla jego osoby.
Don Kichot, zawsze dworny, przystał na ich prośbę i poszedł wieczerzać w gościnę. Sanczo, objąwszy garnek w władzę niepodzielną, wziął pierwsze miejsce za stołem, obok gospodarza, który okazał się niemniejszym wielbicielem nóg wołowych.
W czasie wieczerzy Don Juan zapytał Don Kichota, zaliby miał jakieś wieści o pani Dulcynei z Toboso? Czyli poszła za mąż, czy ma dzieci, czy może w ciąży się znajduje, czy też będąc jeszcze dziewicą, pamięta o miłosnych myślach Don Kichota, bez uszczypku dla swej przystojności.
— Dulcynea jest jeszcze prawicą — odparł Don Kichot — Moja miłość niewzruszona jak zawsze, srogość jej jak dawniej nieużyta, a jej piękność przemieniona w szpetność prostej chłopianki.
I wówczas jął im opowiadać szczegółowie o zaczarowaniu Dulcynei, o swojem przytrafieniu w jaskini Montesinos, i o sposobie odczarowania, podanym przez mądrego Merlina, który to sposób zasadzał się na plagach Sanczy.
Dwaj rycerze niemałą pociechę odnieśli, słuchając opowieści Don Kichota, o dziwnych przypadkach jego życia, jednakowo zdumieni z tak niezwyczajnych szaleństw, jak i z przyzwoitego sposobu opowiadania ich. Raz go uznawali za człeka rozumnego, to znów za szaleńca, nie wiedząc jakieby mu miejsce wyznaczyć między mądrością, a głupotą.
Sanczo skończył wieczerzę i, ostawiwszy za stołem oberżystą, winem opitego, wszedł do izby swego pana i rzekł:
— Obym tu zdechł, WPanowie, jeżeli autor tej księgi, co ją Wasze Miłości macie, nie chce, abyśmy we dwóch, to jest ja i on, zacnie sobie społem pojedli. Radbym wiedzieć, czy, nazwawszy mnie żarłokiem obrzydliwym, nie nazwał mnie jeszcze także pijakiem.
— Tak uczynił — odparł Don Hieronim — nie przypominam sobie jeno, jakiemi słowami to wyraził, to tylko baczę, że słowa jego są kłamliwe, złośliwe i opaczne, jak to okazuje sama twarz Sanczo Pansy, tutaj przytomnego.
— Wierzajcie mi, WPanowie rzekł Sanczo — że Sanczo i Don Kichot z tej historji muszą być całkiem odmienni od tych, co są pomieszczeni w historji Cyda Hameta Benengeli, a którzy są nami, czyli moim panem dzielnym, mądrym i zakochanym, oraz mną, wdzięcznym prostakiem, ale ani żarłokiem, ani opilcą.
— I ja tak mniemam — odparł Don Juan — i jeśliby to tylko możliwe było, należałoby rozkazać, aby nikt nie ośmielał się pisać o sprawach wielkiego Don Kichota, krom Cyda Hameta, jego pierwszego dziejopisa, tak jak Aleksander Wielki zabronił, aby nikt się nie ważył malować jego konterfektu, oprócz malarza Apella.
— Niechaj mój obraz kto chce okryśla — rzekł Don Kichot — ale niech się strzeże osławiania, bo się miara cierpliwości przebiera, gdy się ją niesprawiedliwościami obarcza.
— Nie można obrazić pana Don Kichota — odparł Don Juan — tak, aby za tę obrazę przynależnej sobie zemsty wziąć nie mógł; jeżeli już nie odparuje zniewagi tarczą swojej cierpliwości, która według mnie jest wielka i silna. Na podobnych rozmowach upłynęła im większa część nocy. Chocia Don Juan nalegał, aby Don Kichot jeszcze z tej księgi poczytał, i doświadczył, czy nie masz w niej więcej omyłek i nieprzyzwoitości, przecie żadną miarą tego po nim osiągnąć nie mógł. Odparł, że już ma tę księgę za przeczytaną i potwierdza, że jest głupia od początku do końca; nie chce przytem, aby autor, dowiedziawszy się trafunkiem, że doszła do jego rąk, ucieszył się na myśl, że przez niego przeczytana została, należy bowiem odwracać myśli, jeszcze pochopniej, niźli oczy od rzeczy brudnych i plugawych. Zapytano się go potem, gdzie teraz udać się zamierza? Odparł, że jego zamysłem jest obrócić się ku Saragossie, aby wziąć udział w gonitwach, które się tam corocznie odprawiają.[3] Don Juan oznajmił mu, że autor nowej historji namienia, jakoby Don Kichot, czy też ktoś, tego imienia używający, miał się tam znajdować i biegać do pierścienia; jest to opowieść zbyta wszelkiej inwencji, wielce uboga w zawołania i dewizy, i nie opisująca strojów, za to bogata w głupstwa i bzdury. — Dla tej przyczyny właśnie — odparł Don Kichot — noga moja nie postanie w Saragossie; tak iż cały świat uzna niecne łgarstwo tego nowego dziejopisa, a wszyscy spostrzegą, że nie jestem tym Don Kichotem, o którym tamten powiada.
— Wybornie uczynicie, WPanie, — rzekł Don Hieronim — takoż i w Barcelonie odbywają się gonitwy, gdzie będziecie mogli okazać swą zdatność i męstwo.
— Taki jest mój zamysł — odparł Don Kichot — a teraz, za pozwoleniem WPanów, muszę się udać na spoczynek, gdyż pora jest już późna. Proszę, abyście odtąd zaliczali mnie do pocztu swoich naj>lepszych przyjaciół i sług.
— I mnie takoż — przydał Sanczo — może jeszcze w czemś przydatnym będę się mógł okazać.
Don Kichot i Sanczo, pożegnawszy się, odeszli do swojej izby, pozostawiając Don Juana i Don Hieronima, niepomału zadziwionych z tego pomieszania rozumu i szaleństwa.
Podróżni nie wątpili, iż byli to prawdziwi Don Kichot i Sanczo, nie zaś ci, których autor aragoński przedstawił. Don Kichot obudził się skoro świt i, zapukawszy w ścianę sąsiedniej izby, pożegnał się z dwoma rycerzami.
Sanczo zapłacił hojnie gospodarzowi i poradził mu, aby mniej wychwalał swoją gospodę, a za to lepiej ją w żywność opatrywał.
- ↑ Prócz innych złośliwości i insynuacyj, mógł przeczytać w prologu:... „hemos de decir dél que como soldado tan vicjo en anos cuanto mozo en brios, tiene más lengua que manos“. (Możemy powiedzieć, że ów żołnierz, t. j. Cervantes tak jest stary latami, jak młody odwagą; ma więcej języka niż rąk“).
- ↑ Prócz innych złośliwości i insynuacyj, mógł przeczytać w prologu:... „hemos de decir dél que como soldado tan vicjo en anos cuanto mozo en brios, tiene más lengua que manos“. (Możemy powiedzieć, że ów żołnierz, t. j. Cervantes tak jest stary latami, jak młody odwagą; ma więcej języka niż rąk“).
- ↑ „Cofradia“, czyli związek rycerzy aragońskich, trzy razy do roku obchodził uroczyście święto patrona Aragonu, św. Jerzego. Wyprawiano gonitwy i turnieje, zwane „turniejami zbroi“ bowiem nagrodę zwycięzcy stanowiła całkowita zbroja, ze wszystkiemi przynależnościami.