Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/LVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Don Kichot, widząc się w polu swobodnym, uwolnionym od miłosnych napastliwości Altsidory, zdał się, jak nowonarodzony. Poczuł, że odnawia się w nim wigor i żądza powrotu do zabaw rycerskich. Obróciwszy się do Sanczy, rzekł:
— Wolność jest to największy dar, który nieba ludziom udzieliły. Skarby, co je ziemia w wnętrzu swojem zamyka, lub morze przykrywa, wcale z nią w paragon wchodzić nie mogą. Dla wolności, jak i dla czci warto i należy życiem azardować. Przeciwnie wcale, niewola jest największem nieszczęściem, jakie na nas spaść może. Mówię ci o tem, Sanczo, bo dobrze zważyłeś zbytek obfitości, której używaliśmy do syta w tym zamku, skąd przed chwilą w świat wyruszyliśmy. Pośród tych potraw smakowitych i mrożonych napojów, zdało mi się, żem jest w ucisku i głód cierpię, gdyż nie używałem tych rzeczy ze swobodą, z jakąbym ich używał, gdyby moją własnością były. Obowiązki, wdzięczności za dobrodziejstwa i fawory doznane, są temi więzami, co duszę krępują i wolną być jej nie dozwalają. Szczęśliwy ten, któremu niebo udzieliło kawałka chleba, bez tego, aby był obligowany dziękować zań komuś, prócz samego nieba!“.
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — nie byłoby dobrze, gdybyśmy się wdzięczni nie okazali za te dwieście skudów złotych, które mi wręczył w mieszku marszałek książęcego dworu. Noszę je na sercu, jako przedni kordjał, dający ulżenie i chroniący od przypadków niespodzianych. Niezawsze napotkamy zamek, gdzie nas po wielkopańsku ugoszczą, czasem zdarzy się nam przybyć i do karczmy, w której kijami omłócą.
Takiemi gawędami się bawiąc, rycerz błędny i jego giermek przejechali już milę drogi, gdy nagle natrafili na dwunastu ludzi, w suknie kmiece ubranych. Siedzieli na swych płaszczach, rozłożonych na trawie zielonej łąki i posilali się. Wedle nich były płótna białe, tu i tam w górze zawieszone, które jakąś rzecz ukrywały. Don Kichot zbliżył się do posilających się i, pozdrowiwszy ich dwornie, zapytał, co te płótna oznaczać miały.
— Są to, Mości Panie — odparł jeden — obrazy osób, w drzewie rżniętych, któremi posługiwać się będziemy w czasie widowiska w naszej wsi. Przykrywamy je, aby się nie popsowały i nosimy je na ramionach ze strachu, że się połamać mogą.
— Uczynilibyście mi rzecz miłą — rzekł Don Kichot gdybyście mi je obaczyć pozwolili. Obrazy, które się tak ochrania, muszą być udatne i piękne nad podziw!
— O i jak piękne! — zawołał jeden — dość zważyć na to, jaka jest ich cena. Nie masz ani jednego, któryby pięćdziesięciu dukatów nie wartał. Aby Wasza Miłość mogła uznać, że prawdę powiadam, niechaj się na własne oczy przekona.
To rzekłszy, przestał się pożywiać i zdjął zasłonę z pierwszej osoby, która się okazała Świętym Jerzym, siedzącym na koniu i mającym u swych stóp rozpłaszczonego smoka. Kopja świętego godziła w paszczękę potwora z tą furją, jaką się zwykle na obrazach wystawia.
Cały ten obraz zdawał się być z złotego błyskania, jak się to mówić zwykło. Don Kichot, obaczywszy go, rzekł:
— Ten wojownik był jednym z najlepszych rycerzy błędnych, których miała milicja boska. Nazywał się Święty Jerzy i był wielkim obrońcą dziewic. Obaczmy teraz drugą figurę.
Gdy ją odkryto, przytomni zważyli postać Świętego Marcina, siedzącego na koniu. Święty urzynał połowę swego płaszcza, aby ją dać biednemu. Zaledwie Don Kichot obraz ten ujrzał, rzekł:
— Ten rycerz był także jednym z najlepszych przygodników chrześcijańskich. Mniemam, że był więcej hojny, niż waleczny, jako to możesz wnosić, Sanczo, z tego, że dzieli swój płaszcz z ubogim. Ani chybi, musiało to się dziać wpośród zimy, w przeciwnym razie bowiem, zważywszy na jego miłosierdzie, należałoby się spodziewać, że mu cały odda.
— Nie taż jest zapewne, WPanie przyczyna — odparł Sanczo — należy przymknąć tu raczej do przysłowia, które powiada: „Drugiemu daj a i o sobie pamiętaj“.
Don Kichot roześmiał się i poprosił, aby trzecie płótno odsłonięto, pod którem był obraz patrona Hiszpanji mającego w ręku miecz zakrwawiony i tratującego po łbach Maurów.
— Jest to prawdziwy rycerz z Chrystusowych pułków — rzekł Don Kichot — zwie się Święty Jakób,[1] niszczyciel Maurów, jeden z najdzielniejszych bohaterów, jacy byli na świecie, teraz zaś są w niebie.
Później zdjęto jeszcze jedną zasłonę i ujrzano Świętego Pawła, spadającego z konia, ze wszystkiemi okolicznościami jego nawrócenia, zwykle na obrazach wystawianemi.
Gdy Don Kichot obaczył go tak żywo wyobrażonego, iż się zdawać mogło, że Chrystus doń mówi, zaś Święty Paweł odpowiada, rzekł:
— Ten Święty był przez niejaki czas największym wrogiem, jakiego kiedykolwiek miał Kościół Naszego Pana, a później najżarliwszym jego obrońcą. Rycerzem błędnym był za życia, zaś po śmierci świętym, niezmordowanym pracownikiem w winnicy Pańskiej, nauczycielem pogan, który za szkołę miał niebiosa, a za preceptora samego Jezusa Chrystusa.
Nie było już więcej obrazów, przeto Don Kichot kazał te z powrotem nakryć i rzekł do ich nosicieli.
— Mam to za dobrą wróżbę, bracia moi, że ci święci rycerze sprawowali tę samą, co ja profesję, to jest ćwiczeniem orężnem byli zabawni. Między nimi a mną taka jest różność, że oni byli świętymi i wojowali, według prawideł boskich, ja zaś, grzesznik niegodny, walczę według świata prawideł. Zdobyli niebo siłą swoich ramion, gdyż królestwo niebieskie gwałt cierpi rade, ja zaś dotąd nie wiem, co zdobędę, przez swoje nieustawne trudy, a prace. Z tem wszystkiem, gdyby moja ulubiona Dulcynea uwolniona była od mąk, jakie cierpi, możeby się mój los polepszył, ja zaś mając w umyśle więcej ładu, wybrałbym drogę lepszą niż ta, którą teraz kroczę.
— Niech Bóg wysłucha, zaś grzesznik głuchym pozostanie — rzekł wtem Sanczo Pansa.
Kmiecie byli zadziwieni tak z pozoru Don Kichota, jako i z jego słów, których nawet połowy nie zrozumieli, nie wiedząc, co chciał przez nie wyrazić.
Skończywszy swój posiłek, wzięli swoje obrazy, pożegnali się z Don Kichotem i ruszyli w dalszą drogę.
Sanczo zważał swego pana, jakby go nigdy nie znał, dziwując się niepomiernie, z tylu jego wiadomości. Zdało mu się, że niema na świecie historji czy zdarzenia, których Don Kichot nie miałby w pamięć wrażonych, lub ich końcami palców nie namacał.
Rzekł zatem:
— Zaprawdę, mój panie, jeżeli to, co się nam dzisiaj przytrafiło, można nazwać przygodą, to jest ona jedną z najłagodniejszych i najmilszych, pośród tych, co się nam w naszej włóczędze zdarzyły. Wyszliśmy z niej bez strachu i omłotu kijami, nie porwaliśmy się do broni, nie oglądaliśmy ciał naszych na ziemi leżących, a takoż i głodu nie poczuliśmy. Niech będzie Bóg wychwalony, za to, że mi pozwolił patrzeć na mą własnemi oczami!
— Nieźle mówisz, Sanczo — odparł Don Kichot — ale zważyć musisz, że czasy nie są jednostajne i że różnym torem chodzą. To, co pospólstwo mieni prognostykiem, a co się na żadnej przyczynie przyrodzonej nie opiera, ludzie roztropni trzymają za trafunek szczęśliwy.
Jeden z takich przesądników wychodzi rano z swego domu, spotyka brata z zakonu św. Franciszka i odwróciwszy się prędko plecami, wraca do domu, jakby smoka napadł.
Inny, widząc, że z solniczki sól na stół się wysypała, zaraz w sercu nieznośną melankolję czuje, tak jakby natura miała uprzedzać nas o przyszłych nieszczęściach, przez rzeczy tak nikczemne jak te, o którychżeśmy teraz namienili. Człek roztropny i chrześcijanin winien nie dochodzić, przez głupstwa, tego, co niebo uczynić zamierza. Scypjo przypływa do brzegów Afryki i wysiadając na ląd, potyka się i upada; żołnierze mają to za złą wróżbę; on natomiast obejmuje ramionami ziemię i woła: „Nie wymkniesz mi się już Afryko, bowiem cię trzymam w ramionach“. Tak też i ja, mój Sanczo, mam sobie za traf szczęśliwy spotkanie z tymi świętymi.
— Wierzę — odparł Sanczo — ale chciałbym WPanie, abyście mnie objaśnili, dlaczego Hiszpanie, nim w bój wstąpią, przyzywają Świętego Jakóba, niszczyciela Maurów, wołając ze wszystkiej siły: Santiago y cierra Espana. Zaliż Hiszpanja jest trafunkiem otwarta, aby ją zamykać trzeba? Co znaczy ten wołania sposób?
— Wielkim głupcem jesteś, Sanczo! — rzekł Don Kichot. Winieneś wiedzieć, że Bóg dał Hiszpanji za patrona i opiekuna Rycerza Krwawego Krzyża, w czasach okrutnych walk, które nasz naród prowadzić musiał z Maurami — Dlatego też Hiszpanie używają go, jako swego obrońcy przed każdem bitewnem natarciem; nieraz widziano go, jak z nieba zstępuje, przewracając, depcąc, miażdżąc i srogą rzeź sprawując między hufcami Maurów. Na tej prawdy potwierdzenie mógłbym ci przytoczyć tysiąc przykładów, które zawierają się w prawdziwych historjach Hiszpanji.
Sanczo skręcił dyskurs i rzekł:
— Zadziwiłem się wielce, WPanie, z bezwstydności tej Altsidory, młódki dworskiej księżnej Jejmości. Snać ją musiał ranić i serce jej przeszyć okrutnie ten, co go zowią ślepym filutem, Amorem, który, według tego co mówią, kaprawym będąc, albo i lepiej, wzroku pozbawionym, jeśli sobie dla swej igraszki jakieś serce upatrzy, zaraz je porywa i przeszywa na wylot swojemi strzałami. Słyszałem takoż, że od wstrętliwości i wstrzemięźliwości panieńskiej, te strzały odbijają się, przytępione, ale tu przeciwnie się dzieje z tą Altsidorą: groty miast przytępiać, zaostrzają się!
— Zważ Sanczo — odparł Don Kichot — że Amor nie ma względu na nic, i że działania swego nie mierzy granicami rozumu. Ma to samo przyrodzenie, co i śmierć, która równie napada na pałac królów, jak i na lepianki pasterzy. Gdy już duszę we władanie weźmie, zaraz jej odejmuje trwogę i wstyd.
Owóż i dlaczego Altsidorą oświadczyła mi swoje żądze gorące, które w duszy mojej więcej pomieszania sprawiły, niż litości.
— O srogości, godna pamięci, o srogości niesłychana! — zawołał Sanczo. — Co do mnie, powiedzieć mogę, że mnieby zwyciężyło i shołdowało jedno najmniejsze jej miłosne słowo. O kurewski synku, cóż za serce z marmuru, jakież wnętrzności z bronzu i dusza z kamienia!
Nie mogę sobie wszakoż wystawić, co powabnego ujrzeć mogła w WPanu ta panienka, aby tak do miłości być pobudzona. Gdzież ta wdzięczność, kształtowność, udatność, przymilność, gdzie ta piękna twarz, gdzie wreszcie każda z tych zalet w pojedynkę, czy też wszystkie zalety w kupie, co ją do miłości zachęcićby mogły? Zaprawdę muszę powiedzieć, że, zważając nieraz WPana od stóp do głowy, aż do ostatniego włoska, widzę rzeczy, co raczej odrazić i przerazić mogą, niż do miłości pobudzić.
Słyszałem przecież nieraz, że uroda jest pierwszą i najgłówniejszą własnością, co do kochania przymusza, Wy zaś, WPanie, pięknym żadną miarą nie jesteście, tedy nie wiem, w czem się ta nieboraczka zakochała?
— Musisz wiedzieć, Sanczo — odparł Don Kichot — że dwojaki jest piękności rodzaj: piękność duszy i piękność ciała! Piękność duszy wydaje się i wyjawia przez rozum, szlachetność, przystojne obcowanie, wspaniałomyślność i dobrą edukację; wszystkie te zalety zawierać się mogą i w szpetnym człeku. Gdy wzrok w tej piękności, a nie w cielesnej urodzie jest utkwiony, miłość gwałtownie wybucha. Wiem to dobrze, Sanczo, że piękny nie jestem, ale i wiem takoż, że nie jestem obrzydliwy. Dosyć dla człeka poczciwego, nie być straszydłem, aby stać się kochanym, jeżeli tylko posiada przymioty duszy, o których mówiłem.
Taką bawiąc się rozmową, zagłębiali się coraz bardziej w bór, oddalony od głównego traktu. Nagle Don Kichot niespodzianie uwikłał się w sieć z zielonych sznurów, przeciągnionych od drzewa do drzewa. Nie mogąc dorozumieć się, coby to było, rzekł do swego giermka.
— Wydaje mi się, Sanczo, że te sieci gotują mi przygodę najdziwniejszą, jaką sobie tylko wystawić mogę. Niechaj trupem padnę, jeżeli czarnoksiężnicy, co mnie prześladują, nie chcieli mnie tu złowić i przeszkodzić mi w mej drodze, mszcząc się być może za moją oziębłość dla Altsidory. Niechaj się zatem dowiedzą, że gdyby te sieci, co są z zielonych sznurów uczynione, okazały się nawet sieciami z najtwardszych djamentów i bardziej trwałemi od tych, których bożek kowali, Wulkan, użył na schwytanie Wenery i Marsa, to je potargam, jakby były z sitowia lub nitek bawełnianych uczynione.
Chcąc dalej przejechać, już je miał rozerwać, gdy nagle z gąszcza leśnego wychynęły dwie piękne pasterki, przynajmniej przez swój strój pasterkami być się wydające, chocia ich suknie i płaszcze były z przedniego brokatu (chcę rzec, że suknie te były prawdziwemi klejnotami, sporządzonemi z jedwabiu, przetykanego złotem).
Włosy ich, na ramiona spływające, laurowemi gałązkami i kwieciem amarantu ozdobione, mogły swą jasnością ubiegać się z promieniami słonecznemi.
Wiek tych pasterek nie przekraczał lat osiemnastu; nie mogły mieć jednak mniej niż lat pietnaście.
Widok ten zadziwił Sanczę, zachwycił Don Kichota, a także słońce w jego biegu zastanowił. Wszyscy czworo w milczeniu pozostawali, wreszcie pierwsza przemówiła jedna z pasterek.
— Zatrzymajcie się, panie rycerzu, nie targajcie tych sieci, które tu nie dla samołówki nijakiej, tylko dla naszej rozrywki są zastawione, a że się domyślam, iż WPan radbyś się nas zapytać, kim jesteśmy i pocośmy je tu zaciągnęli, tedy Wam powiem pokrótce. W pewnej wsi, leżącej o dwie mile stąd, znajduje się nie mało ludzi bogatych i znacznego urodzenia. Kilkunastu przyjaciół i krewniaków zmówiło się, aby wraz z żonami, córkami, synami, powinowatymi i znajomymi, przybyć na zabawę w to miejsce, które jest jedno z najmilszych w naszej okolicy. Stworzymy nową Arkadję pasterską, młodzieńcy za pasterzy, a dziewice za pasterki się przebiorą. Nauczyliśmy się na pamięć dwóch eklog, sławnego wierszopisa, Garcilasa,[2] i znamienitego poety Camoensa,[3] tak jak je był w portugalskim języku napisał. Jeszcześmy ich nie odgrywali. Od wczoraj dopiero tu przebywamy. Pod drzewami kazałyśmy ustawić namioty, z tych co się wiejskiemi zowią. Znajdują się one nad brzegiem bystrego strumienia, który tym łąkom żyzności przydaje. Wczoraj wieczorem zaciągnęłyśmy te sidła, aby łowić niewinne ptaszyny, które naszym krzykiem przerażone, tu napędzone zostaną. Jeśli zechcecie, panie rycerzu, być naszym gościem, mile i dwornie przyjęci zostaniecie, gdyż w tym czasie melankolja, ani smutek przystępu tu mieć nie będą.
Na tem pasterka swoją mowę skończyła.
— Zaprawdę, moja śliczna panienko — odparł Don Kichot — nie sądzę, aby Akteon był bardziej osłupiały i zachwycon, gdy niespodzianie ujrzał Djanę, kąpiącą się w ruczaju, niż ja, Waszą piękność ujrzawszy. Pochwalam Waszą rozrywkę i dank Wam wyrażam za tak grzeczne oświadczenie. Jeżeli tylko zdatny być mogę do uczynienia Wam jakiejś przysługi, pozostaje Wam tylko rozkazać, a możecie być upewnieni, że rozkazu Waszego dopełnię. Powołanie moje po mnie wymaga, abym się okazywał wdzięcznym i usłużnym ludziom wszelkiej kondycji, zwłaszcza zaś osobom takiej zacności.
Jeśliby zasię te sidła, co jak mniemam, na małym tylko okręgu są zastawione, całą ziemię obejmowały, szukałbym raczej przejazdu przez inne światy, wprzód nimbym te sznury potargał i pozrywał.
Abyście tym słowom przesadnym niejaką wiarę dać mogli, wiedzcie, że to Wam przyrzeka — Don Kichot z Manczy, którego imię już się zapewne o uszy wasze obiło.
— Ach, miła przyjaciółko — rzekła druga pasterka — cóż za szczęście nas dzisiaj spotyka! Zali widzisz tego rycerza przed sobą? Wiedz zatem, że jest to najdzielniejszy, najbardziej zakochany i najdworniejszy rycerz świata, jeżeli tylko nie kłamie i w błąd nie wprowadza historja jego dziejów, którą w druku czytałam. Założyłabym się, że ten poczciwiec, co tu z nim się znajduje, jest niejaki Sanczo Pansa, jego giermek, człek tak wdzięczny i krotochwilny, że niemasz nikogo, coby mu dorównał.
— Tak jest w samej rzeczy — odparł Sanczo — ja właśnie jestem owym żartownisiem i owym giermkiem, o którym Wasza Miłość mówi, ten zaś pan jest moim panem, Don Kichotem z Manczy, tym samym, którego do historji wrazili.
— Błagajmy go — rzecze pierwsza — aby tutaj się zatrzymać zechciał; nasi rodziciele i bracia największą pociechę z tego odniosą. Słyszałem o jego dzielności, i o facecjach Sanczo Pansy, tak właśnie, jakeś tu namieniła. O tym rycerzu powiadają nadewszystko, że jest on najwierniejszym kochankiem, z tych, co są na świecie. Jego damą ma być niejaka Dulcynea z Toboso, która pośród wszystkich Hiszpanek prym piękności trzyma.
— I to nie bez kozery — odparł Don Kichot — wszakoż bez zaćmienia nieporównanej piękności waszej. Nie trudźcie się próżno, moje śliczne panny, aby mnie zatrzymywać, twarde obowiązki mego powołania nie dozwalają mi bowiem żadną miarą na gnuśny odpoczynek.
Wtem do miejsca, gdzie wszyscy czworo się znajdowali, zbliżył się brat jednej z pasterek, takoż za pasterza przybrany, udatnie i bogato, równie jak one. Panny uwiadomiły go, że ten, co go widzi, jest dzielnym Don Kichotem z Manczy, zaś jego wspołecznik giermkiem Sanczo Pansą, którego znać musi, skoro historję czytał. Wdzięczny pasterz naszemu rycerzowi usługi swoje ofiarował i poprosił go, aby wraz z nim udał się do namiotu. Don Kichot, zniewolony grzecznością, wreszcie na prośbę tę przystał. Tymczasem rozległ się odgłos krzyku i postrachu i sidła napełniły się ptaszkami, złudzonymi zielonością sieci, których unikać winny były. Wkrótce zebrało się trzydzieści osób, wdzięcznie za pasterzy i pasterki przebranych. Zaraz ich uwiadomiono, że ci dwaj przybysze, to Don Kichot i jego giermek; wielce się z tej nowiny uradowali, znali ich bowiem już z drukowanych dziejów. Udali się do namiotów, gdzie były stoły zastawione z wielką obfitością, wspaniałością i schludnością nad podziw. Pierwsze miejsce brał Don Kichot, na którego wszyscy z podziwieniem mieli oczy obrócone.
Gdy już ze stołu uprzątnięto, Don Kichot głos zabrał i z wielką dostojnością rzekł:
— Niektórzy mniemają, że z grzechów przez ludzi popełnianych, największym występkiem jest pycha; ja jednak utrzymuję, że jest nim niewdzięczność, ponieważ, jak pospolicie powiadają, piekło jest pełne niewdzięczników. Gdy tylko do używania rozumu przyszedłem, zawsze unikać się starałem tego zakała. Jeśli nie mogę zapłacić uczynnością za dobrodziejstwa, jakie odbieram, nagradzam je ile mogę, dobrą chęcią. Jeżeli zaś te cne pragnienia wystarczające nie są, ogłaszam dobroczynności doznane, przed wszystkiemi. Kto bowiem je głosi, daje po sobie poznakę, że gdyby mógł, za zdarzoną porą, oddałby dobrem za dobre. Większość tych, co otrzymują, znaczą mniej, niż ci, którzy dają. Bóg jest nad wszystkimi, jako najmożniejszy dawca i niepodobna, aby dary ludzkie mogły darom boskim zrównać, z przyczyny tej nieskończonej różności, jaka między nimi leży. Przecie niedostatek i sił niemożność nagradza się w części wdzięcznością okazaną. Ja wdzięcznym będąc, za uczynność mi okazaną, nie mogę równą miarą odpłacić, a zachowany w ograniczeniu mojej możności, ofiarowuję, co mogę i co posiadam. Mówię więc, że przez dwa dni, wpośród drogi walnej, wiodącej do Saragossy, będę utrzymywał, że te dwie panienki, tu przytomne i za pasterki przebrane, są najpiękniejszemi i najwdzięczniejszemu dziewicami, jakie tylko są na świecie, wyjąwszy jeno niezrównaną Dulcyneę z Toboso, jedyną panią moich myśli, co niechaj powiedziane będzie, bez urazy tych wszystkich, co mnie słuchają.
Sanczo, który słuchał pilnie mowy Don Kichota, rzekł głośnym głosem:
— Czyliż to możliwe, aby się znajdowali na świecie ludzie, co ośmielają się twierdzić i utrzymywać, że mój pan jest głupcem, obranym z rozumu? Rzeknijcież mi, panowie pasterze: zaliż jest na wsi pleban tak mądry i uczony, któryby umiał powiedzieć to, co mój pan rzekł przed chwilą? Czy jest takoż rycerz wielkiej sławy zażywający, coby oświadczył tyle, co mój pan?
Don Kichot czerwony od gniewu i pełen srogiego rankoru obrócił się do Sanczy i rzekł:
— Zaliż to możliwe, Sanczo, aby na całym okręgu ziemskim znalazł się człowiek, któryby nie przyznał, że jesteś głupcem, podszytym głupstwami, a do tego łotrem złośliwym? Któż to pozwolił ci mieszać się w sprawy moje i dochodzić, zali jestem szaleńcem, czy też roztropnym. Zawrzyj gębę, nie odpowiadaj ani słowa i idź osiodłać Rossynanta, jeśli jeszcze osiodłany nie jest. Chcę uiścić moją obietnicę. Słuszność jest po mojej stronie, możesz zatem być upewniony, że wszyscy, coby przeciwnie mniemali, są już zwyciężeni.
To rzekłszy, porwał się od stołu z wielką furją, zostawiając przytomnych w zadziwieniu i wątpliwości, nie wiedzieli bowiem, czy go za głupca, czy też za człeka rozumnego dzierżyć mają. Prosili go, aby sobie zbytecznego trudu nie przyczyniał, bowiem znają jego dobrą wolę i nie żądają więcej dowodów męstwa, mając dosyć tych, co się w historji jego dziejów zawierają.
Mimo to, Don Kichot trwał uparcie w swym zamyśle; wskoczył na Rossynanta, tarczę na ramię zarzucił, schwycił kopję i wyjechał na środek głównego traktu, znajdującego się wpodle zielonej łączki. Sanczo ciągnął za nim, siedząc na ośle, a za Sanczą szła ciżba pasterzy, pragnących uznać, jaki skutek weźmie rycerza zamysł zuchwały.
Don Kichot, stanąwszy na gościńcu, takie słowa w powietrze rzucił:
— O wy, podróżni i przechodnie, o wy, rycerze błędni i giermkowie, o wy, co pieszo lub konno tędy ciągniecie, lub w ciągu dwóch dni tą drogą przejeżdżać macie, wiedzcie, że Don Kichot, rycerz błędny jest tu przytomny, i umyślnie zasadzony dla utrzymania, że piękność i wdzięk, zawierające się w nimfach, mieszkankach tych łąk i gajów, przenoszą wszystkie inne urody na świecie, krom piękności Dulcynei z Toboso, pani duszy mojej. Ktokolwiekby się ważył utrzymywać przeciwnie, niechaj się tu stawi, czekam go w polu otwartem.
Dwa razy powtórzył Don Kichot te słowa, ale nie były one wysłuchane od żadnego błędnego przygód poszukiwacza. Traf jednak, który coraz jego sprawy polepszał, zdarzył, że po niejakim czasie ukazała się na gościńcu gromada jeźdźców, z których większość była uzbrojona w lance. Jechali w ordynku i nader spieszno. Ci, co z Don Kichotem się znajdowali, usunęli się na stronę, gdyż domyślili się, że mogłoby się im jakieś niebezpieczeństwo przydarzyć. Tylko Don Kichot sam na trakcie pozostał, w nieustraszonej postawie; Sanczo ukrył się za Ryssynanta.
Oddział kopijników przybliżył się; jeden z przodkujących jeźdźców zawołał wówczas do Don Kichota:
— Usuń się z drogi, djabli synu! Czy chcesz, aby cię byki zatratowały?
— Precz, kanaljo bezecna! — wrzasnął Don Kichot — dla mnie nic nie znaczą byki, choćby najdziksze jak te, co wzrosły nad brzegami Jarama.[4] Przyznajcie nędznicy, że to, com oświadczył, jest istotną prawdą, albo też bądźcie gotowi na walkę ze mną.
Przewodnik nie miał czasu odpowiedzieć, ani Don Kichot, nawet gdyby chciał, z drogi zjechać, gdyż stado srogich byków i spokojnych bawołów, które pasterze i naganiacze pędzili w pewne miejsce, gdzie je zamknąć miano, aż do następnego dnia igrzysk, wpadło na Don Kichota, Rossynanta, Sanczę i osła, obaliło ich i dobrze wytarzało po ziemi.
Sanczo został poturbowany, Don Kichot zestrachany, osioł obity, a Rossynant dobrze oporządzony. Po pewnej chwili wszyscy na nogi powstali; Don Kichot, potykając się i przewracając, jął biec spieszno za stadem i wołać na wszystek głos:
— Zaczekajcie, hultaje, wstrzymajcie się łotry, jeden tylko rycerz was wyzywa, nie stawiając wam żadnych kondycyj. Nie jest zasię jednym z tych, co powiadają, że uciekającemu nieprzyjacielowi złoty most słać trzeba.
Z tem wszystkiem poganiacze nie zastanowili się, dbając równie o słowa Don Kichota, co o zeszłoroczne śniegi. Don Kichot z sił opadł; bardziej gniewny, niż pomszczony, usiadł na skraju gościńca, czekając na Sanczę, Rossynanta i osła. Wówczas pan konia dosiadł, zaś sługa osła i, nie żegnając się ze zmyśloną i fałszywą Arkadją, ruszyli w dalszą drogę, pełni wstydu i żałości.
- ↑ San Diego albo Santiago. Z łacińskiego „Sancte Jacobe“ poszło Santi Jaque i Santiago.
- ↑ Był to wytworny poeta, jeden z największych pisarzy złotego wieku literatury hiszpańskiej. Urodzony w Toledo, służył pod sztandarami Karola V. Ranny pod murami fortecy Muey, w 1536 roku, wkrótce później zmarł w trzydziestym trzecim roku życia. Jego spuścizna poetycka sprowadza się do dwóch elegij, trzech eklog i kilkudziesięciu pieśni i sonetów. Garcilaso przełożył na język hiszpański „Dworzanina“ Castiglione.
- ↑ Ludwik Camoens, wielki poeta-epik literatury portugalskiej urodził się w 1525 roku w Lizbonie, a umarł w 1579 r.
Największy poemat Camoensa „Os Lusiadoas“ wysławia w dziesięciu pieśniach historję Portugalji i podróże wielkich odkrywców, jak Vasco di Gama i innych. Wiadomo, że gdy okręt, na pokładzie którego powracał z Goa, uległ rozbiciu, poeta ocalił swój rękopis, trzymając go w lewej ręce, podczas gdy prawą płynął. - ↑ Rzeka, która wpada do Tagu w Aranjuez, koło Madrytu. Brzegami tej rzeki pędzono zwykle najdziksze byki na „corridę“.