Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/LXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zwyciężony i pomieszany w swym umyśle, Don Kichot jechał, napoły smutny i radosny napoły. Smutek przyczyniała mu klęska, radość natomiast płynęła z myśli, że Sanczo posiadał przymiot zadziwiający, którego dał dowód w wskrzeszeniu Altsidory, lubo skrupuł rycerza dręczył, iż zakocham panienka nie zupełnie była umarła. Co się Sanczy tyczy, to przeciwnie, nie dając po sobie żadnej wesela poznaki, smutny pozostawał, gdyż mu Altsidora nie dała pół tuzina koszul obiecanych. Rozmyślając nad tem, rzekł do swego pana: — Na mą duszę, WPanie, ja muszę być lekarzem najnieszczęśliwszym w świecie. Zdarzają się tacy, którzy, uśmierciwszy chorego, chcą jeszcze zapłaty za twój trud, co się zasadza na lekarstw przepisaniu dla aptekarza, (tem gorzej dla oszukanych), podczas gdy ja, którego ozdrowienie innych kosztuje kułaki, szczutki, kłucia kolcami i ćwiczenia batogiem aż do krwi, nie otrzymuję zato ani szeląga. Hej, na kaduka, przysięgam, że jeśli mi przyprowadzą jeszcze jednego chorego, będą mi musieli dobrze wprzód łapę wysmarować, bowiem, jeśli ksiądz żyje z ołtarza, nie lza mniemać, że niebo dało mi tę umiejętność poto, abym nią innym pomagał, bez żadnej dla siebie korzyści.
— Słusznie mówisz — rzecze Don Kichot — i Altsidora bardzo źle uczyniła, że ci nie dotrzymała słowa i obiecanych koszul nie dała, bo chociaż tą własność, którą masz, otrzymałeś za darmo, bez żadnej nauki, jednak przykrości i udręczenia, coś je wycierpiał, gorsze są znacznie od trudu uczenia się.
Co się mnie tyczy, to mogę cię upewnić z mojej strony, że jeśli zażądasz jakiej zapłaty za oćwiczenie się, celem odczarowania pani Dulcynei, dam ci i największą nawet. Jednakoż nie wiedząc, czy ozdrowienie pójdzie w ślad zapłaty, nie chciałbym przeszkodzić uskutecznieniu czynności zapłatą, daną zgóry. Z drugiej strony wydaje mi się, że nie azardujemy nic, rzeczy tej doświadczając. Pomiarkuj, Sanczo, ile żądasz i oćwicz się zaraz należycie, potem zaś zapłacisz sobie z moich pieniędzy, co je masz przy sobie.
Na te słowa Sanczo otworzył szeroko oczy i uszu nadstawił, zgadzając się w głębi serca bardzo chętnie na orżnięcie swojej skóry. — A więc, Mości Panie, gotów jestem sprawić Wam ukontentowanie i spełnić Wasze pragnienie, gdyż w tem korzyść moją znajduję. Miłość, co ją mam do żony i dzieci, sprawia, że człekiem wyrachowanym wydawać się mogę. A zatem, ileż mi WPan dasz za każdą plagę? — Jeżeli — odparł Don Kichot — miałbym stosować zapłatę do ważności i natury usługi, ani skarby Wenecji, ani kopalnie złota Potosi nie wystarczyłyby do nagrodzenia ciebie. Aliści stosuj się do zawartości mego mieszka i ustanów cenę za każdą plagę. — Ma być — rzekł Sanczo — trzy tysiące trzysta plag, z których sobie już pięć wymierzyłem; pozostaje reszta, liczmy jednak, dla okrągłości trzy tysiące trzysta. Ćwierć reala za każdą plagę — za nic na świecie mniej nie wezmę — czyni to trzy tysiące trzysta ćwierć reali, które znów czynią trzy tysiące — tysiąc pięćset i poł reala, czyli siedemset pięćdziesiąt reali, zasię, za trzysta jeszcze plag — sto pięćdziesiąt poł-reali, to jest siedemdziesiąt pięć reali. Gdy je dodamy do siedmiuset pięćdziesięciu, otrzymamy osiemset dwadzieścia pięć reali. Odciągnę tę sumę od tej, którą mam przy sobie, i powrócę do swej wsi, bogaty i ukontentowany, aczkolwiek oćwiczony srodze, bowiem gdy się kokosz chce z wody wyciagać... ale dosyć na tem!
— Ach, mój najmilszy Sanczo — zawołał Don Kichot — do jakiejż wdzięczności będziemy wobec ciebie obligowani, ja i Dulcynea, do końca dni naszych? Jeżeli do pierwotnych swoich kształtów będzie przywrócona, o czem wątpić nie lza, jej nieszczęście w moją pociechę się zamieni, zaś moja klęska w triumf prawdziwy. Pospieszaj, mój Sanczo, kiedy chcesz zacząć to ćwiczenie? Aby ci dodać otuchy, przydam jeszcze sto reali. — Kiedy? — zapytał Sanczo — jeszcze dzisiejszej nocy. Staraj się tylko WPan, abyśmy ją spędzili pod gołem niebiem, a obaczysz, jak sobie mocno skórę wychędożę.
Wreszcie nastąpiła noc, której Don Kichot z taką niecierpliwością wyglądał, wydawało mu się bowiem, ze koła wozu Apollina zostały złamane i że dzień trwał dłużej nad zwyczaj, tak jak to się wydaje miłośnikom, dla których czas nigdy dość szybko nie bieży. Rycerz i giermek zatrzymali się koło kępy drzew, opodal gościńca i tutaj, zdjąwszy siodło z Rossynanta i burdę z osła, rozłożyli się na zielonej murawie aby spożyć na wieczerzę zapasy Sanczy, poczem giermek, uczyniwszy z uzdeczki i puśliska swego osła giętki i srogi batog zarazem, oddalił się na dwadzieścia kroków, w kierunku kilku buków. Don Kichot, widząc go tak odważnym i skorym na plagi, rzekł: — Bacz, przyjacielu, abyś na strzępy ciała nie rozdzierał, niechaj te razy nie będą zbyt pospieszne, niech jeden za drugim powoli spada, aby ci tchu nie zbrakło pośród tego ćwiczenia, chcę rzec, abyś się nie zamordował, nim do oznaczonej liczby dojdziesz. Abyś zaś nie był pokrzywdzony przez przesadzoną liczbę razów, będę rachował na mym różańcu plagi, które sobie wymierzysz. Niechaj niebo będzie ci pomocne, jak na to zasługują szlachetne twoje zamysły. — Dobry płatnik nie traci na zastawach — odparł Sanczo. Oćwiczę się tak, iż chociaż nie odbiorę sobie życia, przecie dobrze da mi się to we znaki, bo rozumiem, że na tem zawisła przedsięwzięcia istność.
To rzekłszy, obnażył się do pasa, pochwycił batog i zaczął się okładać. Don Kichot ze swej strony liczył razy. Ledwie jednak Sanczo wymierzył sobie siedem, czy osiem plag, sprzykrzył mu się ów żart, zasię zapłata zbyt małą mu się wydała. Dlatego też, zaprzestawszy, rzekł do swego pana, że z przyczyny bólu zrywa umowę, gdyż każda plaga, wymierzona batogiem, warta jest pół reala, nie zaś ćwierć.
— Ach, nie przestawaj Sanczo, miły bracie — zawołał Don Kichot — i nie trać męstwa, dam ci zapłatę podwójną!
— A zatem niechaj plagi dalej się sypią, z boską pomocą — odparł Sanczo.
Aliści chytry frant-niecnota przestał wkrótce smagać swoje ramiona, i tylko drzewa pobliskie walił z całej siły, wydając, od czasu do czasu, tak okropne wzdychania i jęczenia, jakby miał duszę wyzionąć. Don Kichot, rozczulony srodze, obawiając się, aby przez zapamiętałość Sanczy wszystko stracone nie zostało i aby giermek nie upadł ze znużenia, rzekł: — Na miłosierdzie boże, przyjacielu, pozostawmy na ten czas to biczowanie; lekarstwo zdawa mi się zbyt tęgie; jest czas na wszystko. Zamora nie została zdobyta w ciągu godziny. Jeżelim się nie pomylił w rachunku, już więcej niż tysiąc plag sobie wymierzyłeś, innych na ten raz zaniechaj, bowiem, że posłużę się tu gadką pospólstwa, bydle może dźwigać ciężar, ale nie nad swoje siły. — Nie, nie, WPanie — odparł Sanczo — niechaj nie będzie powiedziane o mnie, żem wziął zapłatę za próżną stratę. Niechaj Wasza Miłość oddali się trochę i pozwoli mi wymierzyć sobie jeszcze tylko tysiąc plag. Za dwoma zapędami, jak ten oto, cała rzecz się uskuteczni, gdyż pozostanie nam tylko nieznaczny przydatek. — Ponieważ się znajdujesz w tak chętnej sposobności — odparł Don Kichot — niechaj ci niebo pomocne będzie, ćwicz się dowoli, ja zasię umknę się stąd.
Sanczo zabrał się do dzieła z taką żywością, że wkrótce otłukł z kory wiele drzew. Taka była wściekłość, z jaką się smagał! Wreszcie, uderzywszy, ze wszystkiej mocy w buk, zawołał wielkim głosem: Teraz umrzeć trzeba!
Na dźwięk jego żałosnego głosu i na tak tęgi łoskot, Don Kichot nadbiegł, co tchu w piersiach i porwawszy za złożoną uzdę, która zastępowała Sanczy byczy ogon, rzekł: — Niech Bóg zachowa, moje dziecię, abyś dla przysługi, mi wyświadczonej, miał się pozbawiać życia, tak potrzebnego dla twojej, żony i dzieci. Niechaj Dulcynea zaczeka na lepszą sposobność, odwłóczę na czas pewien nadziei mojej wypełnienie, czekając aż do nowych sił przyjdziesz, aby to przedsięwzięcie ukończone zostało, ku ukontentowaniu nas wszystkich.
— Gdy WPan tak mówisz — odparł Sanczo — niechże się stanie według jego woli, aliści zarzuć WPan swój płaszcz na moje ramiona, gdyż cały potem spływam, a nie chciałbym naziębnąć, co się nieraz zdarza nowicjuszom-biczownikom. Don Kichot spełnił jego prośbę. Pozostawszy sam w kaftanie, okrył płaszczem Sanczę, który zasnął zaraz, aby wyspać się należycie, aż do wschodu słońca. Rankiem wyruszyli w dalszą drogę i zatrzymali się tegoż dnia we wsi, oddalonej o trzy mile.
Weszli do karczmy, którą Don Kichot uznał za taką, jaką była, nie zaś za zamek obronny, z fosami, wieżami, bramami, i zwodzonym mostem, bowiem po swojej klęsce, jaśniejsze i lepsze miał wszystkich rzeczy rozeznanie. Dano mu izbę dolną do wypocznienia, gdzie, zamiast zasłon w oknach, wisiały dwa kawałki malowanej materji, jak to się po wsiach zdarza. Na jednym przedstawione było porwanie Heleny. gdy zuchwały gość wykradał ją Menelausowi, inne wyrażało historję Eneasza i Didony. Ta, na wysokiej stojąc wieży, białą chustą dawała znaki swemu płochliwemu kochankowi, który umykał morzem na statku, czy też fregacie. Rycerz nasz, zważając te dwa malowidła, ujrzał, że Helena nie wydawała się gniewliwa, ukazując uśmiechniętą twarz filutki. Co się zaś pięknej Didony tyczy, to wylewała ona łzy, wielkie jak groch. Don Kichot, obejrzawszy je szczegółowie, rzekł: — Te dwie damy mogłyby się słusznie żalić, że się nie urodziły w moim wieku, ja zaś mam, niefortunny, przyczynę do użalenia, żem nie żył wówczas, bowiem spotkałbym się z tamtymi kawalerami. Troja nie byłaby zburzona, ani Kartagina spalona, wystarczałoby mi zabić Parysa, aby zapobieżyć wielkim nieszczęściom.
— Założyłbym się — rzekł Sanczo — że wkrótce nie będzie zajazdu, szynku, oberży, albo balwierskiego kramiku, gdzieby nie ukazywano wyrażonych na płótnie naszych dokazywań i przewag. Chciałbym jednakoż, aby zdatniejszy jakiś malarz je przedstawił niż ten, co te damy napaćkał. — Dobrze mówisz — odparł Don Kichot — bowiem ów pacykarz podobien jest do Orbaneja, malarza rodem z Ubeda, który, gdy go się zapytano, co maluje, odpowiedział: Co się zdarzy! Kiedy chciał naprzykład wyrazić koguta, pisał pod spodem, że to jest kogut, tak aby go za lisa nie poczytano. Takim wydaje mi się być, jeśli się nie mylę, Sanczo, ów malarz, czy też pisarz (gdyż to jedno), który ogłosił historję tego nowego Don Kichota — malował, albo pisał to, co się zdarzy. Aliści pozostawmy to, Sanczo; powiedz mi, czy w wypadku jeślibyś chciał jeszcze tej nocy wymierzyć sobie dalsze plagi batogiem, wolałbyś uczynić to w domu, czy też pod gwiazdami. — Hej, Mości Panie, — odparł Sanczo — jeżeli chodzi o plagi, które mam sobie wymierzyć, mniejsza o miejsce, gdzie to ma nastąpić. Jednakoż wolałbym gdzieś w gaju, między drzewami, zdaje mi się bowiem, że drzewa te dotrzymują mi towarzystwa i pomagają mi przedziwnie do pokuty uskutecznienia.
A zatem, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot — zachowajmy to biczowanie aż do naszego powrotu do domu, gdzie najpóźniej pojutrze staniemy, chciałbym bowiem, abyś do utraconych sił przyszedł.
— Jak się WPanu podoba — odparł Sanczo — ja jednakoż wolałbym zbyć się tej biedy jaknajprędzej; żelazo trzeba kuć póki gorące, co się odwlecze, to nieraz uciecze, wolę jedno trzymać, niż dwa otrzymać, lepszy wróbel w garści, niż kanarek na dachu.
— Stój na Boga, Sanczo, pozostaw te przysłowia — rzekł Don Kichot — chcesz zatem umrzeć w tym zakamieniałym grzechu? Mów sprosta, skromnie, nie wikłając się w te wszystkie głupstwa, jak cię już tysiąc razy napominałem. Zyskasz na tem, sto na sto! — Jakiś zły traf mnie prześladować musi — odparł Sanczo, — nie mogę żadnej racji przytoczyć, bez przysłowia, ani przysłowia, któreby się racją nie wydawało. Aliści poprawię się, jeżeli tylko będę mógł.
Na tem zakończył się ich dyskurs.