Przeklęte szczęście/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przeklęte szczęście |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom V—VII Szkice i obrazki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
W Krakowie Władysław rozszedł się z bankierową prawie na chłodno, a następnie zajęty interesami kilka dni jej nie widział. W ciągu tego czasu zapoznał się bliżej ze stanem swego majątku, odebrał od Helenki parę listów, pełnych tęsknoty i wezwań do przyjazdu, i przypomniał też sobie dawnych znajomych, ludzi po większej części ubogich, dla których postanowił coś zrobić.
W końcu pierwszego tygodnia odebrał list z Warszawy i bilet z Krakowa. Poznał pismo na obu i wziął się do pierwszego.
List z Warszawy pisał ubogi student, który u Wilskich bywał na obiadach co czwartek. Młody człowiek w prostych, lecz serdecznych wyrazach powinszował Władysławowi spadku i wyraził żal z tego powodu, że nie mógł go przed wyjazdem osobiście pożegnać.
— Biedaczysko! — rzekł Władysław. — Sprobuję też posłać mu pieniądze. Wiem, że się nie obrazi, gdy z nim szczerze, choć listownie pogadam.
Następnie otworzył bilet, który zawierał te słowa:
Nigdy nie spodziewałam się, abyś pan mógł skazać swoją współrodaczkę na śmierć z nudów. Czekam dziś z herbatą. A bientôt. — A. Welt.
Wilski ruszył ramionami. Ponieważ zaś było dosyć wcześnie, wyszedł więc do miasta.
Błądząc machinalnie po ulicach, dostrzegł na jednej z nich sklep szewcki z wystawą, a na niej, między obfitą kolekcją różnokolorowego obuwia — mały, czarny, węgierski bucik.
Postał tu chwilę i znowu począł błądzić. Na twarz wystąpiły mu ciemne rumieńce, a umysł opanowały pomieszane marzenia.
I widział się w Warszawie w ciasnej izdebce na poddaszu. Pokój był zimny, a on zrozpaczony i głodny.
Nagle uchyliły się drzwi i stanął w nich jakiś człowiek niski, pękaty i uśmiechnięty, z czapką w ręku. Był to sąsiad jego z poddasza, ubogi rękawicznik.
— Co pan każe? — spytał go Władysław.
— Ja nie każę, ja przyszedłem prosić — odparł gość.
Panie! — mówił dalej — co tu między nami w bawełnę owijać. Niech mi pan zrobi jedną łaskę...
— Jaką, panie?
— Niech pan pozwoli u siebie w piecu zapalić i obiad sobie przysyłać!
— Ależ...
— Już wiem, co pan powie — przerwał rękawicznik — ale to się na nic nie zda. Pan jesteś młody, uczony, możesz jeszcze mieć stanowisko na świecie, i jeżeli nie mnie, to dzieciom moim oddasz te obiady z procentem... No, panie!... bo nie odejdę stąd.
I z temi słowy zacny człowiek wyciągnął do Wilskiego rękę. Biedacy uściskali się, i nastąpiła zgoda.
W tej chwili między tym obrazem z przeszłości a bogaczem teraźniejszości stanęło widmo czarnego węgierskiego bucika. Władysław ocknął się i poszedł do bankierowej.
Zastał ją w salonie z bukietem róż. Uśmiechnęła się i podając mu rękę, rzekła tonem łagodnej wymówki:
— Nie powinnam się witać z panem!
— Tłomaczą mnie zajęcia — odparł Wilski.
— Ale wytłomaczą pana wtedy dopiero, jeżeli dzisiejszy wieczór mnie poświęcisz. Bywam niekiedy dziwnie zmęczona, a gdybym wówczas nie zobaczyła twarzy sympatycznej i nie usłyszała głosu...
...Czy ja wiem, cobym zrobiła?!...
Wilski słuchał jej zdumiony i rozmarzony...
Cały wieczór mówili o kwiatach, o wiośnie i okolicach górskich, jak student z pensjonarką, półgłosem, jak w pokoju chorego.
Około jedynastej Władysław, zabierając się już do odejścia, rzekł:
— Czy dasz mi pani jeden z tych kwiatów?
— Naco?...
— Na pamiątkę dnia dzisiejszego.
— To prawda — odparła — że w życiu mało jest dni podobnych.
A potem, urywając różę, dodała:
— Weź ją pan jako symbol naszej przyjaźni.
Oczy jej były wilgotne.
Władysław wrócił do domu jak pijany, nie wiedząc co myśleć i w co wierzyć. Gdy upadł na łóżko, drżał, jak w febrze, i usnął w gorączce, mrucząc przez zaciśnięte zęby:
— Bądź co bądź, ona mnie kocha!... Byłbym bydlęciem, gdybym odpychał to szczęście, lub rujnował je niecierpliwością...
Na drugi dzień został przez panią Welt zaproszony na obiad. Przed wyjściem przypomniał sobie ubogiego studenta i posłał mu pieniądze wraz z krótkim listem, który podług niego był bardzo przyjacielski, w istocie zaś wskazywał oziębłość i roztargnienie.
Od tej pory los jego był już zdecydowany. Do żony pisywał listy coraz rzadziej, donosząc jej o powikłaniu interesów, u bankierowej zaś bywał coraz częściej i dłużej. Wierny jednak zasadzie cierpliwości, zadawalniał się rozmową, uściskiem ręki i spojrzeniami, które codzień stawały się bardziej rozmarzone i namiętne.
Niekiedy zdawało mu się, że nowicjat jego trwa zbyt długo. Wówczas próbował być śmielszym, lecz pani Welt jednocześnie stawała się ozięblejszą. Władysław szalał. Bywały chwile, że chciał wracać do Warszawy, lecz postanowienia jego prędko słabły i mówił:
Jeszcze jeden dzień... ostatni!...
Była już połowa maja. Bankier naglił żonę do powrotu, i pani Amelja coraz częściej poczęła o tem wspominać.
— Jeszcze jeden dzień tylko!... — prosił Wilski.
— Masz pan racją — odpowiedziała i znowu zostawali.
Interesa były już ukończone, dobra po nieboszczyku sprzedane, gotówka w rękach Władysława, ale on o to nie dbał, dla niego cały świat skupiał się w gabinecie bankierowej, a całe życie streszczało się w tej jednej myśli:
„Jeszcze jeden dzień!...“
Miljonowy spadek był złotą nicią, po której do duszy jego wkradła się straszna choroba. Wiedział o niej, rozumiał, że się z niej uleczyć potrzeba, i czuł, że się uleczy, ale kiedy?...
Przeklęte szczęście!
Pewnego dnia odebrał dwa listy z Warszawy.
Jeden był z pieniędzmi i pochodził od ubogiego studenta. Młodzieniec zwracał przysłane banknoty i w słowach pełnych szacunku, ale też i wielkiego żalu, dał mu poznać, że nie prosił o jałmużnę i że jej nie przyjmuje.
— Źle się stało — szepnął zmartwiony Władysław — lecz sprobujemy to odrobić.
Przeklęte szczęście!
Drugi list był od żony.
Helenka donosiła, że złożyli jej wizytę bogaci krewni, których znała w dzieciństwie. Państwo ci gwałtem zapraszali ją na wieś, dodając, że ponieważ sami wyjeżdżają zagranicę, ofiarują jej więc cały dom. Tak byli pewni, że ofiary ich nie odrzuci, iż zostawili w Warszawie swój powóz i służącego.
W dopisku ostrożnie nadmieniła, że i lekarze kazali jej na wieś wyjechać.
O powrocie jednak Władysława nie było żadnej wzmianki. On przecież uwagi na to nie zwrócił, i nic dziwnego! Nie był Duchem Świętym, aby wiedzieć, co w Warszawie mówią o jego stosunkach z bankierową.
Mimo to list ten przeraził Wilskiego.
— Helenka widocznie jest chora — myślał. — Może to co groźnego?... Muszę wracać.
Wieczorem, jak zwykle, poszedł do pani Welt, a gdy od niej wrócił, napisał list do żony. Prosił ją, aby koniecznie na wieś wyjechała, i doniósł, że wkrótce sam do niej przyjedzie.
Nim zasnął, zdawało mu się, że widzi żonę swoją bladą i smutną, która z ogromnej odległości wyciąga do niego rączki szczupłe i jak alabaster przejrzyste.
— Ty wrócisz?... — mówiło echo.
— Jeżeli zobaczę Helenkę, wyrzeknę się Amelji — szepnął, a potem dodał:
— Zrobiłbym wielkie głupstwo!...
Obudziwszy się, wysłał list, a w parę dni potem odebrał telegram, że Helenka już wyjechała na wieś.
Pobiegł do pani Welt i wesoło zawołał:
— Wracajmy!
— Czas już wielki — odpowiedziała.
I wrócili znowu razem i znowu na dawnej stopie.
— Jeszcze jeden dzień!... — myślał Władysław.
Przeklęte szczęście!...