Przemiany (Prus)/XVII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przemiany |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXVI Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Godzina dziewiąta rano; dzień prześliczny. W saloniku, zajętym przez panią Dorohuską, jest w tej chwili dwie osoby: czasowa jego mieszkanka i sędzia Turzyński. Oboje zdają się być mocno podnieceni. Prezesowa, skrzyżowawszy ręce na piersiach, szybko chodzi po ogromnym, nieco spłowiałym dywanie. Jest zarumieniona i ma zaciśnięte usta. Niekiedy zdaje się, że chce wybuchnąć gniewem; jednocześnie spogląda w lustro, stojące na kominku, widzi, że ma piękne rysy, że jest wysoka, zgrabna, pełna życia i — to ją uspakaja. Podnosi głowę jeszcze wyżej i pogardliwie wzrusza ramionami.
Turzyński siedzi na środku pokoju, przy małym stoliku, na fotelu obitym tkaniną w pasy szare i amarantowe. Jest ubrany w żółtawy jedwabny kitelek, na głowie ma ryżowy kapelusz, a w ręku trzcinę ze złotą gałką, trochę już wytartą. Ma obwisłe policzki, małe, zwichrzone wąsiki blond, już siwiejące, na twarzy różowe plamy i spuszczone powieki. Przy nim, na stoliczku szklanka mocnej herbaty, którą od czasu do czasu popija drobnemi łykami.
— Czy zostawił jaki list ten... głupiec? — nagle zapytuje prezesowa.
— Nie, i nicbyśmy nie wiedzieli o wyjeździe, zakrawającym na ucieczkę, gdyby przypadkiem nie spotkał go w alejach Radcewicz. Widząc jakiś węzełek w rękach przyszłego kapłana, zapytał go stary: „A dokąd ksiądz idzie tak wcześnie?...“ Podolak zawahał się i potem odpowiedział, że — idzie do księdza dziekana, ażeby pod jego kierunkiem odbywać ćwiczenia duchowne razem z jakimś swoim kolegą...
— Podolak i ćwiczenia duchowne!... Chyba z panną Klęską? — roześmiała się prezesowa. — Założyłabym się, że ten człowiek nigdy nie będzie księdzem...
— I to jest możliwe — odparł sędzia. — W każdym razie intryguje mnie jego nagły wyjazd.
— Zosia wspomniała mi, że wczoraj jakby przemówili się z mecenasem Byvatakym?
— Wątpię — rzekł sędzia. — Raczej gotów byłbym przypuścić, że ta... ta intrygantka Komorowska zawiązała jakieś stosunki między Podolakiem a tym... tym łotrem...
— Nieznanym?...
Turzyński nie odpowiedział, tylko plamy na twarzy poczerwieniały mocniej. Uderzył laską w podłogę i rzucił się na fotelu. Nagle spojrzał w kierunku okna.
— Zajeżdżają?
— A no tak! — odpowiedziała pani Dorohuska.
— Niesłychana historja! — syknął Turzyński.
— Mój drogi, trzeba być wyrozumiałym dla drobnych dziwactw. Jeżeli on koniecznie musi się wykąpać przed każdą podróżą...
— Niewątpliwie, że takbym to traktował — mówił sędzia — gdybym ja miał jego majątek, a on mój... gdybym ja jemu pożyczał pieniądze, a nie on mnie. Wtedy mógłbym i nawet miałbym obowiązek być uprzejmym do ostatnich granic. Ale dziś, on jest moim do-bro-czyń-cą... więc... nie powinien narażać mnie na kilkugodzinne czekanie.
— Powiedzmy: godzinne — wtrąciła pani Dorohuska.
— A chociażby? — otrząsnął się Turzyński. — Od godziny jestem już wybrany do drogi.
— Nawet kapelusz masz na głowie.
— Dwa razy musiałem odwoływać konie, a on tymczasem każe sobie robić kąpiel, o której ani wspomniał wczoraj wieczór. To tak się traktuje kuzyna? człowieka starszego? który w dodatku zaakceptował jego pieniężne propozycje? Rzeczywiście wlazłem po szyję!
— A mój drogi, nie bądźże niesprawiedliwy! — upomniała go pani prezesowa. — Hrabia ofiarował się z całą delikatnością uporządkować twoje rodzinne interesa.
— I dlatego każe mi czekać, aż się wykąpie? Czy wiesz — mówił Turzyński zmienionym głosem — że gdyby nie dzieci, zerwałbym cały układ, sprzedałbym Żydom Klejnot z przynależytościami i sam spłaciłbym wierzycieli.
— Ależ Zygmuncie, ty stanowczo przesadzasz, jesteś zdenerwowany — przerwała pani Dorohuska, wznosząc do góry prześliczne ręce.
— Ja przesadzam? Dobrze! — ciągnął sędzia, zapalając się. — Nareszcie mówmy bez przemilczeń.
— Bardzo cię o to proszę.
— Mniejsza o wyczekiwanie, ale czy ty nie domyślasz się, czy nie czujesz, jaka to dla mnie tortura, że muszę... muszę jechać do Turzyc, dokąd nie pojechałby nawet Radcewicz? Przecie zastanów się, kobieto, że, dzięki hrabiemu, ja, prawy pan Turzyc, jadę niby w odwiedziny do łotra... łajdaka... oszusta, który okradł mnie i moje dzieci, opanowawszy obłąkanego brata...
— O przepraszam cię! — zawołała pani prezesowa. — My nie jedziemy w odwiedziny, ale dla przekonania się, w jaki sposób gospodaruje uzurpator w twoim i twoich dzieci majątku. Oglądamy plac bitwy przed walką.
— Dobra mi walka, jeżeli Kajetanowicz, jak o tem wyraźnie napomknął, gotów kupić Turzyce.
— Może to i lepsze, w razie, gdyby nie było pewności wygrania procesu.
Sędzia podskoczył na fotelu.
— Przeżegnaj się!... Co mówisz? — zawołał. — Więc gdyby Kajetanowicz kupił Turzyce, czy wróciłyby kiedykolwiek do nas?
Pani prezesowa nagle zatrzymała się przed Turzyńskim.
— A gdyby ożenił się z Zosią? — szepnęła.
Turzyńskiemu ręce opadły i usta posiniały.
— Co? — rzekł po chwili chrapliwym głosem. — Ten zdechlak?...
— Dajże spokój! On zdrów jak lew. Zapytaj jego lekarza.
— Rozpustnik! Bałamuci pokojówki, umizga się do Klęskiej tu... w moim domu... pod bokiem mojej córki. I ja takiemu wyuzdańcowi miałbym oddać anioła czystości... Zosię?
Pani Dorohuska podniosła wysoko brwi i wzruszyła ramionami.
— Zdajesz się zapominać — rzekła — że wszyscyście jednakowi pod pewnemi względami. I przyznam się, że podobny zarzut jest nawet dosyć dziwny... w twoich ustach!
— Ależ różnica wieku? — wtrącił Turzyński.
— Cóżto za różnica? dziesięć, dwanaście lat?... Taką różnicę dostatecznie wyrównają miljony.
— Ty nie znasz Zosi. Ona prędzej umarłaby.
— To ty jej nie znasz! — przerwała pani Dorohuska. — Zosia jest to panienka bardzo rozsądna, bardzo przywiązana do ciebie, do Stasia... do nazwiska... Bez żadnego wahania zrobiłaby tę drobną i... dość przyjemną ofiarę... Chyba z irytacji zapomniałeś, kim jest Kajetanowicz? Nazwisko ani na jotę nie gorsze od twego, a fortuna książęca... Eh!... co to książęca...
Zapukano do drzwi.
— Czyby on? — zapytał, blednąc, Turzyński.
— Proszę wejść! — zawołała pani Dorohuska.
We drzwiach ukazał się elegancki, uśmiechnięty, ogolony, pachnący mecenas Byvataky.
— Nie przeszkadzam? — zapytał, kłaniając się i trzymając przy piersiach rozszerzone dłonie.
— Ależ prosimy! — odpowiedziała pani prezesowa. — Może nawet pogodzi nas pan.
— Jestem pewny, że nie spracowałbym się przy takiej okazji.
— Kto wie, mecenasie — mówiła pani. — Brat sądzi, że nam nie wypada jechać do Turzyc, a ja mam przeczucie, ale to głębokie przeczucie, że ten spacer wyda najlepsze skutki.
— Ja zawsze wierzę przeczuciom... Przeczuciom, osobliwie stanowczym i w ważnych wypadkach, zawsze trzeba wierzyć — upewniał mecenas, zacierając ręce. — Świeżo byłem świadkiem bardzo ciekawego sprawdzenia się przeczuć...
Teraz przypomniał sobie Turzyński, że ma na głowie kapelusz, więc zdjął go szybko, rzucił na taburet pod ścianą i z uprzejmym ukłonem zwrócił się do mecenasa. Lecz w tej chwili drgnął i spojrzał w otwarte okno, za którem słychać było parskanie koni.
— Rozmawiają?... śmieją się? — rzekł, jakby do siebie.
— Ale gdzież tam! — zaprzeczyła pani Dorohuska. — Posłuchaj lepiej, co mówi pan mecenas o przeczuciach.
— Słucham!... słucham!... choćby dlatego, że moje przeczucia nie są dobre.
Byvataky uśmiechnął się i zaczął:
— Od kilku lat jeżdżę na odpoczynek do Monte Carlo... O, przepraszam, pani prezesowo!... Prawda, że gram co roku, ale na grę przeznaczam ściśle tylko dziesięć ludwików... ani centyma więcej. No i dotychczas naogół — przegrałem, ale tylko dwadzieścia franków. Ani centyma więcej!... Kto chce zapewnić przyszłość dziecku...
Nagle przerwał, mocno zarumieniony. — „Poco ja rzuciłem ten frazes?“ — rzekł w sobie. Lecz uspokoił się, dostrzegłszy lekki uśmiech na ustach pani Dorohuskiej.
W tej samej chwili Turzyński pobiegł do okna, a na twarz znowu wystąpiły mu sine plamy. Od strony dziedzińca słyszał już nietylko parskanie koni i uderzenia kopyt, nietylko głośną rozmowę stangretów, ale głośny, ordynarny śmiech. Sędzia wychylił się przez okno i wytrząsając laską, zawołał:
— Walek, łajdaku jakiś!... przed karczmą stoisz, bydlę?
— Zapomniałem się, jaśnie panie! — odpowiedziano z dołu, głosem bynajmniej nie pokornym.
— Co? — wołał Turzyński — chce ci się jechać za naszym powozem?... Won stąd, chamie, na koniec!
— Proszę jaśnie pana... — tłomaczył się głos z dołu.
— Milcz, psubracie, i won!... na koniec!... Dalej!... bo jak
zejdę do ciebie...
Rozległo się klaśnięcie batem i powozik zaturkotał.
— O! — mówił wściekły z gniewu Turzyński, wyciągając rękę ku dziedzińcowi. — Tylko zobaczcie państwo, jak ten łotr... ten łajdak... wali konie!
Zrobił ruch, jakby chciał wybiec z pokoju, ale prezesowa zatrzymała go.
— Bój się Boga, Zygmuncie, czy to warto?... Furman z końmi nie zrobią sobie krzywdy... Za dobrze się znają.
— Ale to zbój! kandydat na mordercę! — wołał sędzia. — Głowę dam, że ten łajdak skończy w kryminale.
— Szczególniej, jeżeli ja będę go bronił z urzędu! — wtrącił z uśmiechem Byvataky.
— Niechże mecenas opowie o tych przeczuciach w Monte Carlo! — wtrąciła prezesowa.
Sine plamy na twarzy sędziego poróżowiały. Rzucił się na fotel i rzekł, już nieco uspokojony:
— Masz rację! Słuchamy pana...
— O, widzi pan mecenas, jaki to zapałka — rzekła prezesowa. — Możnaby myśleć, że morduje ludzi, a on ich poprostu — pieści.
— Czasami kijem! — uśmiechnął się sędzia. — Ale tego łajdaka Walka muszę nauczyć rozumu. Gdybyście państwo widzieli, jaka to szelma harda...
— No! — wtrąciła Dorohuska, przeciągle patrząc na Turzyńskiego...
Mecenas skromnie spuścił oczy, a po chwili zaczął opowiadać:
— Otóż w roku zeszłym spotkałem w Monte Carlo kogoś, czyjego nazwiska nie powiem, ani nawet nie określę zajęcia, ze względu na dalszy ciąg. Ów mój znajomy nie był bogatym, ale dużo na siebie wydawał. Przytem miał trochę długów i... No, dość, że nasi panowie już nie powoływali go do załatwiania interesów.
— Aha, adwokat! — szepnęła pani prezesowa.
— Milczę — ciągnął Byvataky. — Jak powiadam, spotykałem go w Monte Carlo prawie codzień na spacerze albo w kawiarni. Zauważyłem, że zmizerniał, a powiedziano mi, że przegrał parę tysięcy franków, dodaję, swoich!
Mecenas wydobył z kieszeni fularową chustkę i otarł czoło.
— Domyślam się czegoś ciekawego — wtrąciła pani.
— Mój znajomy zaprzyjaźnił się z pewnym bogatym kupcem rosyjskim, który, wyjeżdżając do Moskwy, zostawił memu znajomemu dwadzieścia tysięcy franków, ale... dla swojej żony, która miała tu przyjechać z Paryża. Nie chcę państwa męczyć, więc powiem krótko, że mój znajomy poszedł z owemi frankami do kasyna. Pierwszego dnia przegrał kilka tysięcy, drugiego więcej, a w trzecim dniu już nie miał ani centyma.
— Bardzo ładnie! — odezwała się pani Dorohuska.
Turzyński rozparł się w fotelu i zasłonił twarz ręką.
— Spotkałem się z nim tego samego dnia — ciągnął mecenas — i czy pani prezesowa da wiarę? Człowiek ten był w doskonałym humorze, trochę rozgorączkowany, ale pewny siebie. Powiedział mi, że ma niezachwiane przeczucie, iż wygra, i — już nie ode mnie, ale od jakiegoś Włocha pożyczył sto franków.
W tem miejscu mecenas chwilę odpoczął.
— Przygotowuje nas pan do cudu! — rzekła pani Dorohuska.
— Bo też, proszę pani, stał się cud! — ciągnął Byvataky, uderzając ręką w stoliczek. — Z owemi stoma frankami poszedł mój znajomy do kasyna, zaczął grać, zaczął wygrywać i, w ciągu trzech dni, dorobił się... jak też państwo myślą?
— Odegrał dwadzieścia tysięcy? — wtrącił Turzyński.
— Wygrał dwie-ście ty-sięcy fran-ków! Ręczę słowem — zakończył mecenas.
— Ale później znowu zaczął przegrywać? — rzekła pani.
— Nie, proszę pani — odpowiedział Byvataky. — Po ostatecznej wygranej przyszedł do mnie, opowiedział swoją historję, niczego nie ukrywając, i — w mojej obecności — przysiągł, że nigdy już grać nie będzie, nigdy grać nie potrzebuje, ponieważ nietylko ma czem zaspokoić wszystkich swoich wierzycieli, ale nawet zostało mu ze sześćdziesiąt tysięcy franków!
„A cóżbyś kolega zrobił, gdybyś... nie odegrał sumy tego kupca?“ — zapytałem go. — „Nicbym nie robił — odpowiedział — ponieważ byłem pewny, że wygram.“ — „No, ale gdyby?“ — nalegałem. — „Cóż... palnąłbym sobie w łeb, bo nie warto byłoby żyć na takim głupim świecie, na którym nie spełniają się najbardziej stanowcze przeczucia!“
Turzyński zamyślony podniósł się z fotelu, przeszedł się po pokoju i znowu usiadł.
— A czy ten pański znajomy już nie gra? — zapytała prezesowa.
— O tem nie wolno mi wiedzieć — odparł mecenas. — Przysiągł, więc nie gra.
— Ale pańskie przekonanie wewnętrzne?
— Znam wypadki, że ludzie bardzo silnego charakteru zarzucili karty, a przynajmniej grę o pieniądze. Słabsi nie wytrzymują.
Turzyński znowu podniósł się i zaśpiewał fałszywym głosem:
— Prze-czu-cia, przeczucia!... przeczuuuuucia! — A potem dodał tonem zwyczajnym.
— Z tem wszystkiem gra, niech mówią, co chcą moraliści — jest najprędszym sposobem zdobycia majątku.
— I stracenia — rzekła półgłosem Dorohuska.
— I stracenia! — powtórzył sędzia. — Gdzie jeden wygrywa, drugi musi tracić.
— Choć wszyscy mają dobre przeczucia — odpowiedziała pani.
— Za pozwoleniem, pani prezesowo — odezwał się Byvataky — opowiedziałem moją historję, dla poparcia tezy przez panią wygłoszonej. Bo to przecież i pani ma przeczucie, że spacer do Turzyc wywoła najlepsze skutki, a ja tylko popieram zdanie. A do przyszłości należy — rozstrzygnąć.
— A niech już rozstrzyga, jak chce, byleśmy nareszcie jechali! — zawołał Turzyński. — Pan nie wie, co teraz robi Kajetanowicz?
— Owszem, kiedy tu szedłem, hrabia kazał się doktorowi masować.[1][2]