Przez jasne wrota/Hong-Kong
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez jasne wrota |
Rozdział | Hong-Kong |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Widać równą, twardą linję bulwarów nadbrzeżnych, za nią — pierś miasta, długi rząd wspaniałych, olbrzymich pięciopiętrowych gmachów. Są to budynki ogromne, imponującej okazałości, ciężkie — ze względu na panujący w tych stronach „tajfun“ — okryte siecią galerji i portyków, „loggii“ ze sklepionemi podcieniami i arkadami, pod któremi mieszczą się bogate sklepy. Zaraz za tą pierwszą linją teren podnosi się stromo i widać na ciemnem zboczu jakby jeden nad drugim stawiane, wśród drzew i podzwrotnikowej zieleni, domy wielkie nad podziw, kamienice, o szerokich oknach, kwadratowe; ludzie lubią tu mieszkać szeroko i wystawnie. Dalej wyspa przechodzi w górę bardzo stromą i wysoką, kończącą się dziko załamanym wierchem. Cała góra i grzbiet jej pokryty jest zielenią parków i ogrodów, wśród których świecą wielkiemi oknami ściany licznych domów. Są to mieszkania letnie, w których mieszkańcy wyspy chronią się przed upałami, trudnemi do zniesienia w mieście granitowem i wysłanem asfaltem. A na szczyt góry prowadzi elektryczna kolej łańcuchowa. Widzi się z przystani równą linję jej toru, przecinającą zbocze górskie i lecące po nim wagony.
To Hong-Kong, czyli Victoria-City, jedna z najświetniejszych kolonij angielskich.
Już pierwsza ulica imponuje. Nie można nazwać jej ładną. Idzie ona między wysokiemi, ponuremi domami, opasanemi wzdłuż każdego piętra ciężką, solidną galerją. W stosunku do wysokości tych domów ulica jest zaciasna, skutkiem tego i posępnie ciemna i duszna; pod arkadami galerji jest mroczno i jakby parno. Ma się wrażenie, jakby ta ulica wycięta była w granicie. Jej pochmurna, surowa powaga wzbudza szacunek.
W środku ulicy stoi na białym cokole pomnik, przedstawiający jakiegoś jenerała angielskiego w pełnym mundurze, w butach z cholewami i w hełmie. Pomnik jest trochę brutalny. Jenerał głowę zadarł do góry, lewą rękę położył na rękojeści szabli, prawą podparł się w bok, prawą nogę wysunął trochę naprzód — i stoi tak w tej ulicy, do żandarma trochę podobny. Ale Anglicy właśnie tego pragnęli — baterji, umieszczonych na górze, też nie zamaskowali. Bynajmniej nie chcą tu uchodzić za ludzi miłujących „pokój za wszelką cenę“. Przeciwnie, są tu głównie żołnierzami.
Przez ulicę przebiegają „riksze“, jakich gdzieindziej niema. Na dwóch długich ciężkich żerdziach niosą pasażera w kołysce-fotelu, umieszczonym w środku żerdzi. „Riksze“ są żółci, niesłychanie chudzi i bardzo wysocy, w błękitnych majteczkach i nadzwyczaj szerokich, śpiczasto zakończonych kapeluszach-parasolach z trzciny.
Tuż niedaleko „Governments-Place“, wielki, również asfaltem wyłożony plac, z trzech stron ujęty w wykwintną, harmonijną ramę okazałych, szarych, poważnych gmachów rządowych. W środku placu, wśród kęp zieleni okrytej szkarłatnem, egzotycznem kwieciem, brzydki może, lecz majestatyczny pomnik królowej Wiktorji. Dalej — dwie pary królewskie, ustawione naprzeciw siebie w koronacyjnych strojach, cztery pomniki z szarego granitu, jak gdyby kadryla tańczyły. Jest to król Edward z królową i król Jerzy z królową — pomniki bardzo dyskretne, jak szare duchy unoszące się w powietrzu — na turkusowem tle spokojnego morza, nad którem widać wysokie czarne sylwetki chudych rybaczek w ich dziwnych parasolowatych kapeluszach, a niosących na ramionach nosidła ze zwisającemi z nich jak wagi szerokiemi a płaskiemi koszami pełnemi „owoców morza“.
Wtem cichy, szary, zadumany plac jakby ożył. Dźwięk się w nim zbudził, łagodny i słodki jak wspomnienie. Zegar bije. Jak miły, łagodny ton ma ten zegar! Lecz on gra całą pieśń, daleką pieśń z za morza, serdeczny refren piosenki dawniej może modnej, a dziś zapomnianej lub też wygrywanej odwiecznie na rynku jakiegoś małego angielskiego miasteczka...
To angielskie „carrols“, echo dalekiej ojczyzny.
Zrzadka przejdzie tym placem poważny, starszy urzędnik, zrzadka przelecą bosi, wysocy riksze, niosący fotel kołyskę, kołyszący się rytmicznie na długich, giętkich żerdziach.
Miasto — ruchliwe, dziwne, strome. Coś tu ludzie budują, pracują, widać przedziwnie chudych robotników i robotnice żółte. Ciała zupełnie pozbawione tłuszczu, nogi w udach szerokości przedramienia wątłego mężczyzny. Piersi jak pudełka, małe, jakby zapadłe — a jednak ma to być naród bardzo silny.
Oho! Koszary „Sikhów“, znajomych z powieści Kiplinga. Miedziani brodacze w „khaki“ mundurach i turbanach musztrują się na wielkiem podwórzu. „Dryluje“ ich jakiś Mullvaney czy O’Hara, instruktor, rozkazujący ze środka podwórza.
— My, Sikhowie, nie zawracamy sobie głowy nauką — mówi Sikh Kiplinga. — My walczymy.
Poznać na pierwszy rzut oka rasę wojowników. Musztra idzie z ogniem, z temperamentem.
Kościół angielski. To nic, że otaczają go palmy i egzotyczne krzaki i kwiaty. Jest taki sam, jak w dalekiej Anglji, mroczny, gotycki. Na ławkach wszędzie leżą oprawne w czerwoną skórę książki do nabożeństwa. Jest ciemno, cicho, poważnie.
Na stacji kolejki łańcuchowej spotkaliśmy trzech artylerzystów, Anglików, w mundurach, z nieodłącznemi trzcinkami w rękach. Mr. Jacques natychmiast wdał się z nimi w żartobliwą rozmowę, z której zręcznie wyławia różne informacje co do stosunków w Hong-Kongu.
Na górze — nie mówiąc już o willach, hotelach i koszarach artylerji — jest grzyb-altanka, z niej widać miasto jak na dłoni. Niby głazy sześćcienne, pięknie rzeźbione, rysują się prostemi linjami wielkie domy wśród egzotycznej roślinności. U stóp góry, jak ogrodowe sadzawki, widać cementowane zbiorniki wody w środku przedziwnie bogatego, czarującego ogrodu botanicznego. Dalej doki okrętowe, bulwary i zatoka ze stojącemi w niej statkami, „dżonkami“ i „sampanami“ chińskiemi, turkusowo-modra, grająca miękkiemi tonami. Zaś na drugim brzegu zatoki bezkształtne miasto chińskie, wzgórza nadmorskie a w głębi wysokie, żółte góry z przełęczami, prowadzącemi do wnętrza Chin.
Siedzieliśmy tak na ławce pod tym grzybem — ja i Mr. Jacques, który był ubrany po cywilnemu. Po chwili przysiadł się do nas olbrzymi podoficer artylerji, Anglik. Mr. Jacques, zawsze interesujący się ludźmi i towarzyski, rozpoczął z żołnierzem rozmowę, w czasie której pokazało się, że obaj oni pochodzą z jednego i tego samego miasteczka w Anglji. Rozmawiali przez jakiś czas bardzo serdecznie, wkońcu — trzeba nam było iść. Wstaliśmy — podoficer wstał także, Mr. Jacques skinął mu głową, powiedział „good by“ i poszliśmy.
Po drodze prowadziliśmy w dalszym ciągu rozpoczętą przedtem jeszcze rozmowę o różnicach obyczajów polskich i angielskich.
— Powiedzcie mi — zapytałem naraz — czy bardzo ucieszyliście się, spotkawszy na tej górze ziomka?
— I owszem. To bardzo miło.
— I jesteście pewni, że to porządny człowiek?
— Żołnierz. Podoficer.
— Więc dlaczego, odchodząc, nie podaliście mu ręki?
— Widzicie: Jako kapelan jestem w randze kapitana. U nas nie jest przyjęte, żeby kapitan podawał rękę podoficerowi.
Mr. Jacques był duchownym; nie był w mundurze, nie był w służbie. Zresztą — poco dużo mówić. Ja czułem, że choćbym był jenerałem, gdybym na tej górze spotkał żołnierza polskiego, z pewnością podałbym mu rękę.
Po obiedzie jeździliśmy samochodem po wyspie. Drogi wyborne — nie tylko dla bosych krajowców, ale i — dla ciężkiej artylerji.
Widziałem wsie chińskie, zbiorowiska niskich, drewnianych szop wśród cienkich drzew bambusowych, widziałem na rynku wśród tłumu żółtych gapiów sztukmistrzów chińskich, dokazujących cudów z mieczami, widziałem chaty nadwodne na palach, wbitych w dno morza, i chaty-dżonki, w których całe rodziny rybackie mieszkają, prawie nie wychodząc na brzeg. Roślinność już egzotyczna, ale koloryt i — wyjąwszy palmy — kontury drzew, to wszystko jeszcze nasze. Drzewo gumowe n. p. kształtem i barwą pnia przypomina trochę brzozę. Ruch wszędzie żywy. Widziałem też za miastem na pięknej, zielonej równinie coś w rodzaju stacji klimatycznej — „Dolinę szczęśliwości“ z olbrzymiemi boiskami sportowemi i kamiennemi, czteropiętrowemi gmachami klubowemi.
Naraz spostrzegłem wielką, pyszną budowlę ze smukłą, białą kolumnadą, gmach może nie piękny, ale wybudowany z olbrzymim sumptem i zdaleka rzucający się w oczy.
— Co to takiego? — spytałem jednego z Anglików.
— Uniwersytet.
Bajeczny. Jeśli jednak na wyspie jest zaledwie 4000 Anglików — ludzi przeważnie bogatych, kształcących dzieci w Anglji, to pocóż tu uniwersytet?
— A to się opłaca utrzymywać tu uniwersytet? Przecie Anglicy z pewnością jeżdżą do Oxfordu, do Cambridge?
— A Chińczycy? Chińczycy wszyscy do Oxfordu jechać nie mogą.
— Chińczycy? To uniwersytet dla Chińczyków?
— Why not? Przecie człowiek wykształcony, to dobry człowiek, łatwiej się z nim porozumieć...
Ale ci Chińczycy z Hong-Kongu różnią się zupełnie od szangajskich i charbińskich. Północny Chińczyk jest wysokiego wzrostu, a przynajmniej średniego, i ma jakieś ludzkie rysy twarzy. Południowi Chińczycy są chudzi, nieledwie gliniasto-żółci, bardzo wysocy i upiornie brzydcy. Patrjotami są tak samo, jak i inni, mają swój własny djalekt i oczywiście też własne, hong-kongskie dolary. Dzielnica chińska nie jest interesująca; brudem i zaniedbanym wyglądem przypomina trochę nasze dzielnice żydowskie.
Było to już w środku miasta, kiedy kapitan O. nagle mnie trącił, coś mi w górze pokazując i krzycząc, czego nie rozumiałem, bo jechaliśmy tak prędko, że wiatr unosił słowa. Spojrzawszy we wskazanym kierunku, nic ciekawego nie ujrzałem; mijaliśmy właśnie tramwaj elektryczny, zbudowany na wzór londyńskich, z tak zw. „imperjałem“.
Nasz samochód zwolnił.
— Żołnierze angielscy pozdrawiali pana — rzekł mi wówczas kapitan.
— Gdzie?
— Na „imperjalu“.
Obejrzałem się. Tramwaj znowu nas doganiał.
Istotnie, kilku siedzących na „imperjalu“ żołnierzy wymachiwało czapkami, krzycząc coś. Odkłoniłem się im i nie przypuszczałem wówczas, że kiedyś drobny ten epizod da mi sposobność do zrobienia bardzo smutnej refleksji.
Byłem tak zmęczony obfitością wrażeń, że nie jadłem obiadu w mieście, lecz wróciłem na statek, na którym zresztą zwykłe portowe piekło — ładowanie węgla.
Wieczorem siedziałem na pokładzie i popijając „whisky-soda“, patrzyłem na miasto. Było ono jakby owinięte sznurami nanizanych gwiazd-pereł. Rzędy lamp łukowych obiegały serpentynami całą górę, na samym wierzchołku łącząc się już z gwiazdami. Miasto promieniało światłem, żarząc się łuną w ciemnościach nocnych.
Brzeg chiński po drugiej stronie był zupełnie ciemny.
Że Hong-Kong jest twierdzą, to się wie, widzi i czuje. Mieszkańca Wschodu — Japończyka, Chińczyka — baterje angielskie drażnią, bo on wie, że między innymi, w niego one mierzą, utrwalając porządek narzucony przez obcych. Ja twierdze już widywałem i widziałem też ich upadek i nie imponuje mi miecz, choćby i największy, jako, że żadna władza nie przemija tak szybko, jak władza miecza. Szacunku godne jest w Hong-Kongu twórcze dzieło Anglji, zadziwiająca organizacja tego pstrego życia, umiejętność zapanowania kulturalnego nad żywiołem zupełnie obcym i doprowadzenia go do rozkwitu — i to u wrót wielkiej, odwiecznej i potężnej kultury chińskiej! Hong-Kong jest faktycznie wspaniałym popisem siły, energji i pracowitości, jest jednym z najpiękniejszych kwiatów genjuszu angielskiego.
Wyszła na pokład pani D., Rosjanka. Zwiedzała miasto, ale nie była zachwycona. Kręciła nosem.
— Nie można powiedzieć, gmachy są wielkie, ale — nie podoba mi się to wszystko.
— A dlaczego?
— Kak-by wam skazat’... Wszystko piękne, okazałe, ale — takie zupełnie inne, nie nasze, nie rosyjskie...
— Chcielibyście, aby Hong-Kong był podobny do Irkucka?
— A może Irkuck nie ładny?
— Trudno, żeby się cały świat na Irkucku wzorował.
— Nu, połno... Znowu zaczniecie. A wiecie — czarnego tam jakiegoś widziałem, dziki taki, brzydki...
— O, już dziki! U was może dzikich niema?
— Pewnie, że są!... — roześmiała się. — I nawet bardzo ich dużo, ale... I ci Chińczycy tacy chudzi, żółci... Myślałam, coby było, jakby tak który z nich, Boże broń, chciał mnie pocałować. Fu, wstrętny ten wasz Hang Kong!