Przez jasne wrota/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Przez jasne wrota
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


JERZY BANDROWSKI
PRZEZ JASNE WROTA
WYDANIE DRUGIE
LWÓW — POZNAŃ 1923
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO.





NA DALEKIM WSCHODZIE.
Władywostok. — „Międzynarody“ we Władywostoku. — Dzikie zabawy. — Bankiet „à la russe“. — Wojska polskie w służbie francuskiej.

Miły i piękny jest Władywostok ze swoim „Złotym Rogiem", błękitną zatoką, po której jeździłem „Śmielczakiem“, małym czeskim parowcem. Była to „łupina", doskonała do przejażdżek po zatoce, malutki portowy parowczyk, ale pod czeską banderą, którą wojenne statki sojusznicze salutowały, z czeską załogą i z czeskim kapitanem. Czupurny „Śmielczak“ dumnie i energicznie uwijał się po zatoce, gdzie w owym czasie stało kilka krążowników sojuszniczych, między nimi jeden japoński.
Miasto zgrupowane jest wzdłuż jednej długiej ulicy, biegnącej nad zatoką. Tu są wszystkie ważniejsze instytucje, admiralicja, instytucje i domy rządowe, magazyny, teatry, restauracje, kawiarnie. Ponad dachami domów, opadającemi stromemi, krótkiemi uliczkami ku morzu, widać świetlisto-błękitną zatokę, na niej statki, grające różnobarwnością flag. Oto sunie statek pocztowo-pasażerski — na Sachalin, do Japonji lub do Szangaju — na pokładzie czerni się mrowie ludzkie, a statek przyśpieszonym dzwonkiem daje znać, że odjeżdża, że te brzegi opuszcza. Na krążowniku japońskim widziało się marynarzy kujących się i słyszało się dziwną, gardłową komendę japońską. A dalej, szeroko rozstawione, stały inne statki, szare, ostrokanciaste, zarozumiałe machiny. Lecz przedewszystkiem pociąga i rozmarza lśnienie zatoki, błękitny żar, tlejący ponad wodą i pryskający srebrnemi iskrami. Zaś po drugiej stronie ulicy, biegnącej względnie równym paskiem ziemi nad wodą, skaliste, różowawo-szare szczyty, poryte głębokiemi jarami, a tu i owdzie zabudowane białemi willami, wyglądającemi zupełnie jak gniazdka przylepione do skały. Te wąwozy zaczynają już dziś udawać ulice, zdaje mi się jednak, że mieszkając w takiej willi na górze, w krótkim przeciągu czasu można się wyrobić na znakomitego „taternika“, albo rozchorować się na serce.
Na jednym końcu tej nieskończenie długiej ulicy — nazywa się ona Świetlańska — są małe, niskie domki portowe, różne i liczne warsztaty i przeróżne międzynarodowe restauracje i herbaciarnie — dalej, już za miastem, koszary wspaniałe i olbrzymie. Na drugim końcu jest dzielnica niemniej zajmująca, mianowicie — bazar, wielki, za moich czasów zalany towarami japońskiemi i również międzynarodowy. Widać tam było Anglików, Amerykanów, Rosjan, Japończyków w eleganckich futrach, a także ludzi z Północy w „dochach“ z myszowatej skóry reniferów z pięknemi białemi intarsjami. Za grzbietem skał, okalających miasto, a który żołnierze czescy przezwali „Karpatami“, była dzielnica mniej szanowna, a zato bardzo wesoła. Stały tam jeden obok drugiego niskie domki z małemi lampkami elektrycznemi nad bramą. Biała lampka oznaczała, iż dom jest rosyjski, czerwona — japoński.
Byłbym faryzeuszem i hipokrytą, gdybym twierdził, że dzielnica ta nie jest mi znaną. Przeciwnie, byłem w niej wiele razy, pociągany jej bujnym, różnobarwnem życiem. Już sama wyprawa na „Karpaty“ była niebezpieczna — żołnierze armij sojuszniczych staczali tam nieraz między sobą krwawe bójki, którym dopiero patrole japońskie koniec kładły. Tam napadano też nieraz na te patrole, które wogóle służbę miały ciężką i wciąż ścierały się z Rosjanami, tępiącymi Japończyków przy każdej sposobności. Tam, w tej dzielnicy, widziałem dziwne rosyjskie domy publiczne, gdzie wśród dziewcząt, przeważnie kozaczek, olbrzymek z nad morza lub z nad Amuru, tajemniczy jacyś, półdzicy ludzie, zdaje się, koloniści z lasów, prowadzili długie, „zasadnicze“ dyskusje o bolszewiźmie, w dymie chińskich papierosów i w zaduchu małej kuchenki kucharza chińskiego, poważnie i w skupionem milczeniu pitraszącego na skwierczącym tłuszczu nieznane mi przysmaki. Te domy to były brudne, duszne, gwarne nory zbójeckie, zbliżone do japońskich tylko prowizorycznością wewnętrznego urządzenia, to znaczy, podzielone na pokoiki, za pomocą cienkich, niemal papierowych przepierzeń.
Jakże inaczej wyglądało to wszystko w domach japońskich. Cisza, czystość bezwzględna, uprzejmość i grzeczność daleka od wszelkiego rajfurstwa, spokój, wdzięk dziewcząt, wesołych wprawdzie, ale dalekich od rozpasania, przeciwnie, pragnących tylko rozbawić, rozweselić swych gości. Nawet tam, w tych biednych domach grzechu, kobieta japońska wciąż jeszcze jest przedstawicielką japońskiej kultury i nie dziczeje, nie stoi ani poza etyką, ani poza pewną przyzwoitością, ani poza dobremi formami towarzyskiemi.
Tu zaznaczył się jednak wpływ Czechów, którzy byli w owych czasach bardzo na Wschodzie popularni, a wodząc rej wszędzie, wodzili go też i na Karpatach. Nauczyli oni japońskie dziewczęta po czesku, i Japoneczki świergotały w tym języku płynnie, jednakże to, co za swymi mistrzami powtarzały, nie licowało bynajmniej z ich pięknemi manierami, pstremi kimonami i miłemi, uprzejmie uśmiechniętemi twarzyczkami. Były to najohydniejsze, najbrudniejsze przezwiska i wyzwiska z Podskala, Pankracu czy Żyżkowa. Takie są zwykle żołnierskie dowcipy. Ale fakt, że trudno się było powstrzymać od śmiechu, gdy zamiast zwykłego "ohajo" usłyszało się wyszczebiotane biegle przez wdzięczną i strojną Japoneczkę: — Pojd' sem, bobeczku, mam tie rada!
Ulica Świetlańska jest zajmująca. Mieści się tam gmach admiralicji rosyjskiej, przed którym u drzwi wchodowych zawsze stało na warcie dwóch wyprężonych jak struny, czarnych żołnierzy marynarki rosyjskiej. Albowiem we Władywostoku był jeszcze jakiś oddział nie-bolszewickich marynarzy. Z wieżyczki gmachu admiralicji dawano w dzień sygnały flagami, wieczorem świetlne. Dalej przed jakimś rządowym gmachem rosyjskim stało znów na warcie dwóch kozaków z obnażonemi „szaszkami“. Jeszcze dalej, przed niskim, żółtym budynkiem, na którym powiewała flaga francuska i czesko-słowacka, prezentował broń żołnierz czeski w rosyjskim mundurze i w białej „papasze“ z biało-czerwoną wstążeczką. Z wielkim hałasem i ferworem wywijał w powietrzu swym krótkim karabinem żołnierz kanadyjski w bajecznym płaszczu w kratkę i w pięknej futrzanej czapie z klapami na uszy. „Międzynarodów“ było w moim czasie co niemiara.
Władywostok właściwie już nie ma rosyjskiego typu. W jesieni 1918 r. był zupełnie międzynarodowy. Komendę nad miastem sprawował oficer czeski, również komendantem garnizonu był Czech, podczas gdy zwierzchnią komendę nad wojskami Dalekiego Wschodu sprawował jenerał japoński, marszałek Otani. Wojska były wszystkich sojuszniczych kolorów.
Dużo jest Chińczyków, trudniących się handlem, głównie zaś uliczną sprzedażą owoców. Dobrze, czysto i ciepło ubrani „chodje“, przeważnie wesoło dowcipkujący i skłonni do śmiechu, na każdym kroku sprzedają piękne owoce, sprowadzane z Mandżurji lub z Japonji. Są winogrona, śliczne jabłka, mandarynki, pomarańcze, znakomite gruszki, banany i japońskie „kaki“, złoto-brunatne, słodkie i mięsiste. To znów widać tych żółtych „chodjów“, jak w szerokich, płaskich koszach, przyczepionych do długich nosideł, niosą guzowate, biało nakrapiane kraby. Dużo Japończyków, mężczyźni przeważnie w nienagannych kostjumach europejskich, mimo to dość pokraczni, ale kobiety uparcie, i słusznie zresztą, chodzą w strojach narodowych, trzymając się mody tokijskiej, i skrzypią po bruku swemi drewnianymi „getami“, jakby garbate z powodu sterczących pod ciemnemi płaszczami wielkich kokard jedwabnych „obi“. Twarzyczki oczywiście poprawnie wymalowane, brwi estetycznie „poprawione“, usta karminowe, zachowanie się skromne, ale „oko“ robią niegorzej od Paryżanek. Zwłaszcza są kokietliwe, kiedy niosą na plecach dzieci. Taki młody człowiek — japońskie dzieci są nieproporcjonalnie tęgie i ciężkie — siedzi sobie w worku na plecach mamy i opiera się na niej całym ciężarem — a mama, pochylona naprzód i nieraz zarumieniona ze zmęczenia, drepce powoli ze swym skarbem i jakby zawstydzona, czy dumna, uśmiecha się i czarnemi oczkami strzela do przechodniów zpodełba. Obojętni, brodatemi twarzami przypominający chłopów rosyjskich — choć zarost mają rzadki — wałęsają się po ulicach bezradnie Koreańczycy w białych, dziwnych strojach i jeszcze dziwaczniejszych kapeluszach, podobnych do drucianych fasonów z malutkiemi, czarnemi cylinderkami na wierzchołku głowy. Nie brak jednakże i ludzi z południa i nierzadko ujrzeć można bronzową twarz Hindusa pod czerwonym lub żółtym turbanem.
A wśród tego żołnierze angielscy i Szkoci, wysocy, dobrze ubrani, bardzo dobrze płatni, więc pewni siebie, błękitne mundury Francuzów, wśród których we Władywostoku niemało było żydów, krępi i niscy żołnierze japońscy w „khaki“ z wściekle czerwonemi wyłogami i z białemi, futrzanemi kołnierzami, od których odbijały czarniawe twarze dziwne i z błyszczącemi oczami, zmarznięci i żółci strzelcy anamiccy, rozbuchani Kanadyjczycy, wiecznie nieszczęśliwi, śniadzi Serbowie, Włosi w zielonawych, operetkowych pelerynkach — i tu i owdzie jakaś panieneczka o czystym angielskim owalu różowej twarzyczki ze złotemi włosami, niania chińska w czarnych jedwabnych spodniach krocząca powoli na pokracznych nóżkach, suchą, żółtą ręką ze złotą bransoletą trzymająca za rączkę malca, który się jej wyrywa i klnie ją mięszaniną chińskiego i „międzynarodowego“ języka...
Kultura intelektualna miasta jest oczywiście słaba, mimo że Władywostok jako taki ma wszelkie warunki, aby móc się stać ośrodkiem jakiejś twórczości. Tę kulturę za moich czasów obniżyła znacznie obecność wojsk cudzoziemskich, szukających rozrywki jak najgrubszej i najbardziej zrozumiałej. Jednakże teatr, w którym grała jakaś rosyjska trupa prowincjonalna, był zawsze wyprzedany, a aktorzy, choć wyraźnie prowincjonalni, więc zmanierowani, pretensjonalni kabotyni, grali sumiennie i z zapałem. Pism wychodziło kilka — różnych odcieni. Redagowane były wielkim nakładem pracy, druku i papieru, lecz — jak zwykle pisma rosyjskie — z nieproporcjonalnie małym nakładem inteligencji i temperamentu dziennikarskiego. Rozumie się, pisma te, pisma narodu, który tak upadł, że za zbawienie musiał uważać, gdy obcy przyszli, aby gospodarować po swojemu, pisma narodu po tysiącu lat powtarzającego znów swoje „władiejtie nami“, stały na stanowisku zasadniczo-krytycznem i nieufnem wobec wszystkiego, co drudzy robili.
Sposób zachowania się „międzynarodów“ we Władywostoku nie był ani budujący, ani ujmujący. Żołnierze cudzoziemscy, doskonale płatni i rozmieniający swe dolary, funty, czy franki na olbrzymie ilości rubli, byli we Władywostoku znakomicie sytuowani i mogli żyć po pańsku. Sypali pieniądzmi na prawo i lewo, szukając jednak za nie rozrywek grubych i niskich. To samo przez się nie byłoby jeszcze tak nadzwyczajnem, bo ostatecznie żołnierz nigdy nie przyczyniał się do podniesienia obyczajności lub oszlifowania obyczajów. Nie interesowałem się tak bardzo oddziałami, przysłanemi przez sojuszników na Daleki Wschód, jednakże mam wrażenie, że to nie był kwiat rycerstwa. Co jednak uderzało w tej zbieraninie, to wyniosłość i brutalne, pogardliwe lekceważenie, mina wyższości, z jaką żołnierze cudzoziemscy raczyli niewłaściwie zachowywać się we Władywostoku, nie dbając zupełnie o to, że ludność miejscową tem drażnią. To też wciąż gdzieś w odleglejszych ulicach, a zwłaszcza w dzielnicy lampek różnobarwnych, na „Karpatach“, na cudzoziemskich żołnierzy napadano. Bójki, bitki i zabójstwa były na porządku dziennym.
Głównem miejscem rozrywki szlachetnych Wikingów nowożytnych było jakieś „Varieté“, nie wiem już, „Apollo“, czy „Aquarium“, niedaleko Świetlańskiej, tuż przy najsłynniejszej restauracji, zwanej „Złoty Róg“. W owym „Złotym Rogu“ schodziła się śmietanka ówczesnego towarzystwa — sztabowcy i żandarmi wszystkich możliwych nacyj, członkowie różnych ciał dyplomatycznych, a tu i owdzie widać było kucające na fotelach damy chińskie lub kudłatych, ponurych i zdziczałych oficerów Siemionowa, grasującego w Mandżurji i Kałmykowa z nad Amuru. Stąd, najadłszy się istotnie obficie a tanio i nasłuchawszy się powtarzającej się bezustannie „It is long the way to Tipperary“, towarzystwo przenosiło się do wspomnianego już a niedalekiego szantanu na rzekomą „czarną kawę“. Oczywiście, piło się koniak i wino. Tam było zawsze pełno i piekielnie wesoło a „szczerze“. Skromni Anglicy zachowywali się najzupełniej nieprzyzwoicie podczas przyzwoitych numerów programu, zresztą nudnych — zato wszyscy Anglo-Sasi wyli z radości, kiedy jakaś dama zaczynała sobie zanadto na scenie pozwalać. Przypominam sobie jakąś większą orgję w dzień zawarcia rozejmu z Niemcami — bo wieść o tem tam nas zaskoczyła. Żołnierze angielscy i amerykańscy powłazili z nogami na poręcze lóż, wyli jak wyjcy i wyprawiali niesłychane awantury, ale pod koniec przedstawienia wybrali delegację i wysłali ją do siedzących przy stolikach oficerów. Delegaci przychodzili, kłaniali się i z uprzejmym uśmiechem na ogolonych, czerwonych, twardych gębach, mówili: — Zechciejcie nam darować, żeśmy się popili i narobili trochę hałasu, ale oto zawarto rozejm z Niemcami, wygraliśmy wojnę i dlatego jesteśmy weseli.
Szalenie komiczne były rosyjskie aktorki w tym jakimś tynglu. Rozumie się, że przychodzący tam z nudów oficerowie wojsk sojuszniczych, nieraz wyżsi, nie znający Rosjan ani Rosji, chcieli coś rosyjskiego zobaczyć. Ludzie, którzy dużo już świata widzieli i mieli znakomicie wyrobiony zmysł spostrzegawczy, bawili się poprostu tem naiwnem chamstwem pornograficznem aktorek, wyobrażających sobie naturalnie, że frenetyczne oklaski i wycie zanoszących się od śmiechu cudzoziemców są dowodami zachwytu, jaki wywołuje ich olśniewająca i czarująca a wdzięczna ciętość. Więc kompromitowały się coraz bardziej i brnęły coraz dalej, zupełnie poważnie myśląc o wielkoświatowych „tournée“. O ile mogłem zauważyć, to nieporozumienie jest typowe dla stosunku do świata cywilizowanego Rosjanina, który — według wyrażenia Kiplinga — czarujący jako człowiek wschodni, staje się niemożliwym do pożycia w chwili, gdy, zamiast uważać się za naród najbardziej zachodni z wszystkich wschodnich, pragnie, aby go traktowano jako naród najbardziej wschodni z wszystkich zachodnich.
Pokazało się to też w końcu w tym właśnie lokalu. Kiedy na Syberję przybył przeznaczony na głównodowodzącego całym frontem wschodnim jenerał francuski Janin z ministrem wojny czesko-słowackim, zacnym jenerałem Sztefanikiem i z odpowiednim sztabem, wyjechali na jego spotkanie do Władywostoku także i jenerałowie rosyjscy, więc jen. Chorwat, jen. Iwanow-Rynow, który wówczas, o ile pamiętam, po Griszen-Ałmazowie był syberyjskim ministrem wojny, jen. Romanowskij i jeszcze inni. Jen. Janin przyjął ich zimno, a zwłaszcza źle obszedł się z jen. Iwanowem-Rynowem, któremu w porcie podczas oficjalnego powitania nie podał ręki. Mimo to jenerałowie ci postanowili jakoś się wobec Francuzów postawić i wydali dla nich i dla innych jeszcze sojuszników wielki bankiet w sali tego tam tynglu. W obiedzie tym wzięli udział oficerowie przeróżnych armij rosyjskich — więc byli: Syberyjczycy, oficerowie Chorwata, Siemionowa i Kałmykowa, jenerałów prowadzących głównie operacje nie tyle wojenne, ile finansowe. I tak: Chorwat, oprócz żołdu od sojuszników, zarabiał przez to, że miał kolej w swych rękach mandżurską, Siemionow zrobił miljony na spekulacji cukrowej, przyczem w puch rozbił giełdę charbińską, Kałmykow znów, biorąc pieniądze od Francuzów, Anglików i Amerykanów, szachrował z Japończykami i eksploatował kolej amurską — jednem słowem każdy tu miał swe interesy mało polityczne. Rozumie się, że różnice zdań, jakie na tak konkretnym gruncie powstawały, miały charakter znacznie ostrzejszy, niż różność poglądów politycznych, a przeto i bankiet z uroczystej biesiady zamienił się zwolna w jedną straszną kłótnię. Szlachetni wodzowie sojuszników starali się zpoczątku pogodzić rozindyczonych, gdy im się to nie udawało, uciekli; wówczas niektórzy z biesiadników dobyli szabel i ciężko się poranili, zaś reszta skończyła bankiet jeneralnym „bojem kułacznym“.
Były to wogóle watażki straszne, mogące iść w porównanie chyba tylko z meksykańskim dyktatorem Villą. Siemionow znany już jest jako zwykły rabuś i bandyta, ale nawet wówczas, kiedy był u szczytu potęgi, nikt się co do niego nie łudził. Pamiętam bardzo dobrze w któremś z charbińskich pism pseudonaiwny artykuł o „tajemniczem zaginięciu“ jakiegoś kupca, który wprosił się na pociąg pancerny Siemionowa, chcąc bezpiecznie przewieść gdzieś na Zachód parę pudów złota. Po jakimś czasie w Bajkale wyłowiono zwłoki tego kupca bez głowy. Oczywiście, „gubiono się w przypuszczeniach“, kto mógłby biedaka zamordować, zaś opinję publiczną oburzała nonszalancja, z jaką Siemionow, mogąc zamordowanego kazać pochować, wrzucił go do Bajkału, nie licząc się z tem, że przecie wszystko wydać się musi.
Kałmykow, niski, suchy, młody człowiek, lat dwudziestu ośmiu, ataman kozaków amurskich, był poprostu dzikim człowiekiem. Widziałem go raz na stacji we Władywostoku. Był okrutny, a jego oficerowie wyglądali jak zwykli zbóje. Dla niego krew była wodą. Ale porównać go nie można było z Siemionowem, który mordował dla zysku. Kałmykow rozstrzelał Bogu ducha winną orkiestrę jeńców, a bolszewików obdzierał ze skóry, Siemionow rozbijał i oszukiwał.
Jedynym, rzekomo przyzwoitym jenerałem był jenerał Chorwat, wysoki, siwy już, z białą, długą brodą i „poczciwem“ wejrzeniem wąskich, niebieskich oczu — chytry lis, wyga stary, spekulant niezrównany i pochlebca. Pamiętam go, jak pochlebiał się naszym żołnierzom, z którymi rozmawiał „po bratersku“, „szczerze“, podziwiając ich dyscyplinę i wojskowe zachowanie się. Widząc, jak nasi chłopcy salutują, rzekł: — Ja wiem, dawniej salutowało wojsko polskie całą dłonią, a te trzy palce, złączone w trójkąt, to od czasów Kościuszki, znak konspiracji wojskowej.
Naogół było to straszne towarzystwo bandytów, okrutników i chytrych, podstępnych geszefciarzy. Naprawdę przyzwoitym i czystym człowiekiem był jenerał Romanowskij, ale ten znów uniemożliwiał sobie pozycję przez swe monarchistyczne, zbyt wyraźnie akcentowane przekonania — bo monarchistą był i Chorwat, ale tego nie rozgłaszał. Jenerał Romanowskij i nas Polaków uważał za monarchistów, a nie znosząc Czechów, chciał wejść z nami w bliższe stosunki. Adtjutantem jego był Polak amerykański, swego czasu poddany rosyjski, nazwiskiem Kulesza. Był to porządny człowiek, zakochany w swym jenerale. Prowadził z nami bezowocne pertraktacje i przejęty duchem i poglądami jenerała Romanowskiego, bardzo się zdziwił, kiedyśmy oświadczyli, że jesteśmy republikanami i „platformy monarchistycznej“ nie uznajemy. Ten jenerał Romanowskij, profesor piotrogrodzkiej Akademji wojskowej, człowiek młody jeszcze i ponoś bardzo zdolny, został w 1920 roku skrytobójczo zastrzelony w Stambule. Był to człowiek wzrostu więcej niż średniego, blondyn o orlim nosie, niebieskich oczach i pociągłej, sympatycznej, jasnej twarzy. Cieszył się opinją jednego z najzdolniejszych jenerałów rosyjskich, zaś we Władywostoku pełnił funkcję łącznika między armją rosyjską a armjami sojuszniczemi.
Nie można powiedzieć, aby i sojusznicy bardzo się tam elegancko zaprezentowali. Wszyscyśmy na Syberji spodziewali się, że po ostatecznem opanowaniu przez nas kolei syberyjskiej, znajdziemy we Władywostoku przygotowane już dla nas składy amunicji, broni, dział, mundurów i innych potrzebnych rzeczy. Przypuszczaliśmy, że może poinformowane o nas władze nasze, to jest polskie i czeskie, przyślą swych ludzi dla utrwalenia sytuacji. Tymczasem przyjechało mnóstwo jenerałów, a broni ani amunicji nie było. Chętnie obiecywano pieniądze, zwłaszcza ruble, ale pieniędzy nikt nie potrzebował, bo za nie nic nie mógł dostać. Przypominam sobie, że już wówczas jeden pułk czeski uzbrojony był w karabiny japońskie, do których w głębi Syberji nie mógł dostać amunicji. Nadchodziła jesień, na gwałt potrzebne były płaszcze, kożuchy, myśleliśmy, że już są — obiecywano nam zamówić te rzeczy w Szangaju, cośmy też bez niczyjej pomocy i żadnym oficerom francuskim nie wypłacając prowizji, sami zrobić mogli. Słowem — sojusznicy zrobili klapę, skompromitowali się i ułatwili nadzwyczajnie sytuację bolszewikom. Zaś wojska sojusznicy nie przysłali prawie wcale. Na froncie stali głównie Czesi, jeden pułk polski i wojska rosyjskie, niepewne i łatwo poddające się do niewoli. Japończycy i Kanadyjczycy siedzieli w Irkucku, ci pierwsi obsadzili też linję kolejową aż do Mandżurji. Tam znowu stali również i Chińczycy. Jeden pułk włoski, bardzo pięknie ekwipowany, a organizowany swego czasu z jeńców w Pekinie, stał w Charbinie. We Władywostoku garnizon był silny, ale utrzymywany właściwie przeciw Japończykom. Linję amurską zajęli Amerykanie, Amur patrolowała rzeczna flotylla japońska. Francuzi mieli parę bataljonów alpinów i anamickich strzelców, prócz tego oddziałek piechoty morskiej. Frontu to wszystko nie oglądało, wyjąwszy Japończyków, którzy wraz z Czechami strasznie rozbili gdzieś na Dalekim Wschodzie bolszewików.
Czesi nie posiadali się z oburzenia. Myśleli, że jak tylko się droga uwolni, jeden za drugim polecą na front eszelony sojuszników, że nadpłynie jakich kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy albo zluzują Czechów, albo wraz z nimi i nami pójdą na Moskwę i rozbiją w puch bolszewików, nacisnąwszy na nich z czterech stron. Tymczasem sojusznicy zajmowali miasta, w nich co najlepsze koszary i domy i rządzili, wszystko wiedząc zawsze lepiej od innych, zaś Czesi po staremu musieli trzymać front. Jen. Sztefanik zorjentował się łatwo w tej sytuacji. Wojsko na froncie burzyło się. Austrja rozpadła się, powstawała wolna Polska, wolne Czechy — wszyscy chcieli wracać do domu, nikomu nie chciało się umierać w dalekiej i tak już znienawidzonej Rosji. Wojsko czeskie, mające wprawdzie swą własną, oryginalną dyscyplinę, ale w gruncie rzeczy karne, tak się tem zaczęło jątrzyć, że wreszcie w jednym pułku na froncie przyszło do poważnych zaburzeń. Komenderujący pułkiem pułk. Szwec, z głębi duszy nienawidzący wojny i militaryzmu, z patrjotyzmu jeden z najdzielniejszych oficerów bojowych czeskich, chcąc do przytomności i opamiętania doprowadzić pułk, który mu się już z rąk wymykał, zastrzelił się, co też poskutkowało; żołnierze się uspokoili. Nic jednakże dziwnego, że Czesi denerwowali się coraz bardziej, a jen. Sztefanik raz na sojuszniczem posiedzeniu we Władywostoku, kiedy oficerowie ententy w czułych słowach znowu przyrzekali pomoc, nic zresztą konkretnego nie dając, rzekł podrażniony:
— Co wy mówicie o pomocy! Kiedy nas Niemcy gnietli, 300 lat nie chcieliście o nas słyszeć. Chcecie nam pomagać, kiedy już mamy broń w rękach? Teraz my sobie sami pomożemy.
Bo na Dalekim Wschodzie wówczas nie myślano bynajmniej o wojnie z bolszewikami, lecz o opanowaniu ekonomicznem nowych terenów. Kupcy amerykańscy w mundurach oficerów, włoscy, angielscy, japońscy, wagonami przeróżnych misyj jeździli po Syberji, skupując co się gdzie da, kopalnie, domy, lasy, fabryki. Pod tym względem rozwinięto działalność niestrudzoną. Równocześnie bardzo zazdrośnie strzeżono sfery swych wpływów, zwalczając jak najbardziej stanowczo Japończyków. Jedni drugim płatali przeróżne figle, robiono intrygi, szpiegowano się wzajemnie. Władywostok roił się od wywiadowców wszystkich państw ententy.
Powiedzmy to poprostu: Dzięki istnieniu na Syberji wojsk polskich, eliminowanych zręcznie przez jenerała Janina z pod wpływu Polskiego Komitetu Wojennego i Komitetu Narodowego w Paryżu, opuszczonych przez jen. Hallera, a potem zlekceważonych przez rząd polski pod zarzutem, że to są „wspólnicy Kołczaka“, Francuzi nie potrzebowali wysyłać na Syberję własnych wojsk. Wystarczyła im dywizja polska, która wówczas najzupełniej ustaliła ich stanowisko na Dalekim Wschodzie, co Francuzi z pewnością wyzyskali, aczkolwiek nasi dyplomaci nietylko nie skorzystali z tego atutu i nie uzyskali żadnego wynagrodzenia, ale dopuścili do tego, że za pomoc, jaką Francuzi w postaci dywizji polskiej na Syberji otrzymali, państwu polskiemu kazano zapłacić pięćdziesiąt miljonów franków. Faktem jest, że dywizję polską na Syberji zgubili Francuzi. Że jednak mogli to zrobić, że potrafili sobie tę dywizję poprostu przywłaszczyć, to stało się tylko skutkiem zbyt wielkiej pewności siebie zarozumiałych oficerów oraz niedbalstwa czynników polskich. Potem całą winę zwalono na Czechów.
Jak to już zaznaczyłem, antybolszewicka kampanja sojuszników na Dalekim Wschodzie miała silny moment ekonomiczny. Korzystając z możności wtargnięcia na Syberję oraz z braku kontroli, cudzoziemcy gorliwie obsadzali punkty ekonomiczne. Punkty te my oddawna mamy już w swych rękach, a co więcej, mamy też na Syberji swe liczne kolonje, których żaden z narodów sojuszniczych mieć tam nie będzie. Czy potrafimy to wyzyskać? Nie wiem. Słyszałem, że Czesi pozakładali na Dalekim Wschodzie i we wszystkich ważniejszych portach cały szereg swych faktoryj handlowych. O faktorjach polskich nic nie słyszałem.
Wracając do Władywostoku muszę powiedzieć, że gdybym mógł sobie wybierać, gdzie chcę mieszkać, chętnie usadowiłbym się tam nawet na czas dłuższy. Miasto, wesołe i żywe, ma dużo wdzięku — wiele poezji nadaje mu morze, które zdrowego człowieka usposabia lekkomyślnie i optymistycznie — zaś położone jest tak, że niema miejsca, z którego nie byłoby widać zatoki i statków, ciągnących za sobą świetliste smugi. Tam skądyś, z nieznanych krańców świata morze wciąż coś przynosi, na pustynne swe, wiecznie tańczące stepy wciąż coś odnosi, jest się czego spodziewać, jest dokąd uciec, a na każdym kroku znajduje się rzeczy nieznane. Pamiętam, jak raz w tynglu uderzył mnie jakiś przedziwnie smętny refren, który się wplątał w pieśń rosyjskiej śpiewaczki. Motyw był niewyszukany, prosty, ale tak daleki, obcy, nowy, że trudno się było od niego oderwać. Był to jakby przebłysk nowego, nieznanego świata. Powiedziano mi, że to motyw japoński. To znów innym razem szedłem za podchmielonym kulisem chińskim, który śpiewał sobie coś wysokim falsetem i śmiał się do tej swej pieśni. Kiedy się ujrzy „dochę“ z reniferowej skóry, trudno nie myśleć o Jakutach, Samojedach i tych wszystkich wspaniałych książkach Sieroszewskiego i ciągnąć zaczyna coś w te kraje, między tych ludzi, znanych, zdawałoby się, od dziecka. Port nie odznacza się specjalną pięknością, czuć go zabójczo rybami a koloryt jego jest twardy, brutalny, ale życie w nim bardzo ciekawe. Słyszy się słowa dziwne i pieśni zupełnie nieznane, z Sachalinu, z Kamczatki, z pustyni Gobi i z Japonji. Klimat dobry i nie zimny, środków żywności, jak zwykle w porcie, dostatek, ludzie bardzo rozmaici i umieją pięknie opowiadać o ciekawych krainach.
W kawiarniach, prócz wojskowych i wszędzie tych samych spekulantów międzynarodowych, spotykało się ludzi bardzo oryginalnych. Jedni hodowali „panty“, słynne jelenie plamiste, których rogi odgrywały wielką rolę w farmaceutyce orjentalnej; drudzy mieli plantacje „żen-żen“, ziół leczniczych, których korzenie w kształcie człowieka są bardzo poszukiwane. Poznałem „gentlemana“, który pod nienagannym czarnym żakietem miał szeroki skórzany pas, a za nim zatknięty sztylet; przywykł do tej tualety w północnych lasach. Znów inny opowiadał o polowaniu na „białe łabędzie“, jak dla ich strojów białych nazywa się Koreańczyków.
Zdaje mi się, że ten punkt znakomicie mógł się nadawać na centrum szerokiej działalności kulturalno-artystycznej. Dużo jeździłem samochodem po okolicy, która jest prześliczna. Było to jesienią, więc brakowało zieleni, a jednak jeżdżąc po tych pięknych i malowniczych dolinach i dolinkach wśród skał, czuło się ich wybujałą i rzeźką poezję, jak gdyby przecie zostało w powietrzu coś z uśmiechu, woni i blasku wiosny. Jeździłem po twierdzy, która dzięki bolszewikom przestała być twierdzą, a stała się wspaniałym, każdemu dostępnym, olbrzymim ogrodem. Przed dawnemi koszarami rosyjskiemi łomotali się po zębach, ćwicząc się w boksie, żołnierze angielscy, posterunek, stojący przed jakąś tam budą z karabinem na ramieniu, oddawał cześć, uroczyście kładąc prawą dłoń na kolbie, wielkie minowe kotwice, czerwone od rdzy, okrągłemi brzuchami połyskiwały wśród trawy, podobne do wielkich, dojrzałych dyń. W jednej rozległej dolinie, opasanej żółtą wstęgą znakomitego fortecznego gościńca, ujrzałem samotne w tem pustkowiu, opuszczone hangary lotnicze, wielką szopę na sterowiec i stanowiska dla aeroplanów. To gniazdo orle było martwe i ciche.
Ale nie zmniejszało to wcale piękności przyrody, istotnie przedziwnej właśnie w okręgu fortecznym. Pięknym także jest tak zwany „Scheldenfels“, góry za miastem, skąd otwiera się przecudny widok na całą zatokę i latarnie morskie, a po drugiej stronie na otwarte morze, gdzie już swobodnie bujają sobie stada „dżonk“.
Otóż ta poezja kraju, z jednej strony zrosłego z lądem, z drugiej przylegającego cichemi zatoczkami do oceanu, z całą swą nieprzebraną rozmaitością typów ludzkich, mogłaby być niewyczerpaną kopalnią dla malarza, poety, wogóle dla artysty. Artysta w rodzaju Kiplinga, artysta narodu, który istotnie jest obywatelem całego świata, mając do dyspozycji bliską, olbrzymią a tak niezmiernie zajmującą Północ, dalej w dwóch dniach drogi Japonję, w dwadzieścia cztery godziny jazdy Charbin, odległy o sto pięćdziesiąt wiorst od pustyni Gobi, stamtąd łatwo dostępny Pekin, Szangaj i Koreę, dysponuje materjałem prawie zupełnie nie eksploatowanym, bardzo mało znanym, a dającym perspektywy niezmiernie głębokie.
Czy Rosjanie umieli te bogactwa ocenić, skorzystać z nich? Nie. To wszystko leży niemal odłogiem. Ten świat reprezentuje pisarz nie rosyjski, lecz — polski Sieroszewski, jako „explorer“ nieznanych ziem, śmiało mogący stanąć w jednym rzędzie obok Kiplinga, Jacka Londona i Conrada.
Oczywiście, nie proponuję literatowi polskiemu, aby tam jechał zakładać „plantacje literackie“. My mamy co innego do roboty, choć, prawdę mówiąc, Władywostok i do nas trochę należy. Jest jednak charakterystyczne, że Rosjanie, do których ten port należał, w myśli swej narodowej nie umieli go sobie w żaden sposób przyswoić, nie zdołali go duchowo anektować. Jeśli powiemy, że i oni mieli co innego do roboty w domu — nie zaprzeczę, przeciwnie, na tej podstawie stwierdzę, że skoro we Władywostoku — prócz zwykłych interesów — nie mieli nic do roboty, on duchowo do nich nie należał.
A to znaczy, że ich wielkość, światowa ekspansja była sztuczna, przez rząd militarystyczny narzucona.
I że Rosjanie, choć może i chciwi zdobyczy, nie cenią ich sobie i nie kochają.
Zdobyć duszą nie umieją.
Dlatego, nie umiejąc w prawdziwem znaczeniu słowa zdobywać, stają się niszczycielami.

I to jet zasadniczy rys ich duszy.

DO JAPONJI.
Brak kontaktu z Paryżem. — Pasport. — Formalności. — Uprzejmość amerykańska. — Kasjerka. — Na morzu. — Curuga.

Pomimo, iż z Syberji kilkakrotnie, bez względu na koszta, telegrafowaliśmy sążniste raporty do Komitetu Narodowego w Paryżu, nie tylko nikt stamtąd nie przyjeżdżał, ale nikt nawet nie odpowiadał. Mieliśmy gotową olbrzymią organizację i kilkanaście tysięcy żołnierzy, sytuację znakomitą i mnóstwo do roboty, a na czele tego wszystkiego stało kilku młodych ludzi bez żadnego właściwie autorytetu. Już zdarzały się starcia, które groziły nieprzyjemnemi komplikacjami w robocie, a o tem, w jak straszny sposób wykorzystać i nadużyć wojsk mogli obcy, nawet wspominać nie chcę. Otóż zobaczywszy, że czas mija, a depesze nasze, pomimo, iż rzekomo wysyła je misja francuska, nie budzą żadnego echa w przestrzeni, postanowiliśmy osobiście nawiązać kontakt z Komitetem Narodowym w Paryżu i w tym celu wysłano mnie do Europy. Ponieważ szło o pośpiech, miałem jechać drogą bliższą, na Kanadę, ewentualnie przez San Francisco. Miało to na celu również zorganizowanie jakiejś doraźnej akcji dla Syberji wśród naszych ziomków w Ameryce, w danym zaś razie spotkanie się z wybitnymi naszymi działaczami, którzy w owym czasie w Ameryce właśnie przebywali. W podróż tę wysłano mnie, z czego się oczywiście bardzo cieszyłem.
Mniej przyjemną była zato perspektywa latania po Władywostoku i zbierania wiz przeróżnych komisarzy i konsulów.
Przedewszystkiem musiałem sobie wystawić pasport, do czego organizacja, której byłem członkiem, miała rzekomo prawo. To znaczy — nadaliśmy je sobie, bo któż nam je miał nadać? Napisaliśmy tedy pasport po polsku, po francusku i po angielsku — angielszczyzną bezprzykładnie okropną — poprzykładaliśmy pieczęcie z naszym orłem i było dobrze. Pasport ten podpisał wiceprezes organizacji inż, Zygm. Sadowski z Orenburga, a umocnił swym podpisem jego sekretarz a mój kuzyn, Czesław Kaden, zresztą doskonały aktor kabaretowy w kraju. Takiemi to ważnemi podpisami opatrzony dokument miał mi być salwegardą na lądach i oceanach, no i wystarczył. Z kolei, postarałem się czem prędzej o wizy czeskie, które mi też bez żadnych trudności ani czekań dano, poczem, poparty życzliwem słowem francuskiego jenerała Paris’a, udałem się do konsula Francji. Ten biedak, wielkiej zacności człowiek i wielce roztargniony uczony, prawdopodobnie „sinolog“, był niezmiernie zajęty, ponieważ przydzielono mu opiekę nad poddanymi greckimi, czyli — jak Hellenów u nas się nazywa — nad „gąbczarzami“. Nie miałem czasu w przyczyny rzeczy wnikać, zauważyłem jednak na drzwiach konsula napis głoszący, iż wszystkie nacje mają wstęp wolny, ale „gąbczarze“ muszą czekać na schodach. Siedziało ich też tam kilku z minami ludzi niewinnie wypuszczonych z kryminału.
Z wizą francuską poleciałem do Japończyków. Tam miałem — nie powiem pierwszą trudność — ale pierwszy niepokój. Na tak zwanem „nacjonale“ czyli po galicyjsku „rodowodzie“ (wykładanym w gwarze studenckiej jako „wodoród”), określiłem poddaństwo swe jako polskie. Co do tego, to z bardzo wielu przyczyn postanowiłem nie ustąpić za nic na świecie, a ponieważ Polska wówczas jeszcze nie była uznana, ryzykowałem wizę. Japończycy jednakże nie wchodzili w te subtelności i wizę bez żadnych przeszkód mi dali. Pierwszy raz byłem też wówczas w urzędzie japońskim, zresztą, co do zewnętrznego wyglądu niewiele różniącym się od innych. Uderzyło mnie, iż — jak mi się zdawało — wszyscy urzędnicy byli ogromnie młodzi, nieledwie chłystki. Załatwiano jednak klientów szybko i sprawnie.
Największe trudności miałem w konsulacie amerykańskim. Ci kochani sojusznicy w żaden sposób nie chcieli dać wizy bez spełnienia skomplikowanych formalności. Polegały one przedewszystkiem na wywaleniu kilkuset rubli na telegram do Stanów Zjednoczonych. W tym telegramie należało powołać się na jakichś wpływowych dwóch znajomych, którzy chcieliby przysiąc, że telegrafujący do nich osobnik jest porządnym człowiekiem. Pytam, jakim sposobem ktoś, kto nigdy w Ameryce nie był, może tam posiadać dwóch, chcących za niego ręczyć a wpływowych znajomych? Jakże można podać ich adresy?
Roztrząsałem tę kwestję z jakimś urzędnikiem konsularnym, który był Polakiem z Warszawy, obecnie poddanym amerykańskim, miał wodniste, policyjne oczy i jeszcze mówił po polsku. Nie było żadnego wyjścia z tej sytuacji, musiałem w mgnieniu oka znaleźć dwóch dobrych znajomych. Wobec tego podałem pana Dmowskiego, którego znałem, i pana Paderewskiego, który znał mego ojca i stryja, ale o mnie z pewnością nigdy nawet nie słyszał. Obaj mieli być w tym czasie w Ameryce; jak w parę dni później telegramy doniosły, obaj właśnie wówczas z Ameryki wyjechali, tak, że pomyślne załatwienie mej sprawy było więcej niż problematyczne.
Zapłaciwszy ciężkie pieniądze za ów telegram, dowiedziałem się, że na odpowiedź mam czekać do sześciu tygodni, a oprócz tego otrzymałem kartkę, świstek wydrukowany w języku rosyjskim, ale z amerykańskiem prostactwem malujący mi różne przyjemne perspektywy, wynikające z lekkomyślnego mego kroku. Wśród nieprzyjemnych rzeczy, jakich tam było pełno, napisano też, że nawet, jeśli dostanę pozwolenie na podróż do Ameryki od amerykańskiego ministerstwa spraw zewnętrznych, władze emigracyjne mogą mnie odesłać z powrotem do Japonji lub Władywostoku pod zarzutem, że jestem warjatem. Że zaś człowieka, który wobec takich perspektyw tę podróż przedsiębrał, istotnie nie tylko można było, ale wprost należało brać za warjata, przeto było 99 przeciw 100, iż zostanę odesłany z powrotem.
Nie zrażając się tem wszystkiem poprosiłem, aby mi odpowiedź zadepeszowano do konsulatu amerykańskiego w Jokohamie, w Japonji postanowiwszy na nią czekać, a w danym razie starać się o możliwość dalszego przejazdu.
Była jeszcze jedna władza, niezbyt wprawdzie dla mnie miarodajna, ale nibyto uznawana — władza rosyjska, jakiś tam komisarjat morski. Czesi mówili mi, że się bez pieczęci tego komisarjatu mogę zupełnie obejść, że jednak miałem jechać rosyjskim statkiem, więc dla grzeczności chciałem już tę wizę mieć. Przytem — na pasporcie mym, wizowanym przez pp. Sadowskiego i Kadena miałem tak piękną kolekcję pieczęci, że zapragnąłem mieć komplet.
Przechodząc koło komisarjatu, wstąpiłem.
Pokazałem pasport urzędnikowi.
— Wam wiza komisarza nie potrzebna — rzekł sucho.
— Ja wiem. Ale popatrzcie, tu już tyle wiz, a Władywostok to przecie jeszcze miasto rosyjskie. Ja przez grzeczność zaszedłem — niema, widzicie, wizy rosyjskiej. Jakoś to nie tego...
— Charaszo! — odezwał się urzędnik, zrozumiawszy, w czem rzecz i wdzięcznie spojrzawszy mi w oczy. — Dajcie pasport, zaniosę komisarzowi.
A wróciwszy po chwili oddał mi paszport, mówiąc:
— Wy naprzód napiszcie podanie do „morskiego wiedomstwa“, a potem —
To a owo, tu podanie, tam „zachoditie“ itd.
Osłupiałem.
— Izwinitie, cztoż eto takoje? To ja z grzeczności przychodzę do was, sposobność daję pokazać światu, że wy niby jeszcze władzą jesteście, coś tam pieczętować możecie, a wy mnie do wszystkich djabłów, do jakichś „wiedomstw“ odsyłacie, podania pisać każecie, w „ogonkach“ wystawać? Suma spjatiliś, czto-li?
Urzędnik znowu wziął mój paszport, po chwili przyniósł zaopatrzony wszelkiemi podpisami i pieczęciami i wręczył mi go w milczeniu.
Tak dostałem wizę rosyjską „przez grzeczność“.
Do Japonji w każdym razie mogłem już jechać.
Jeszcze bilet!
Nie była to sprawa trudna, dla pewnej przyczyny jednakże chcę jej poświęcić kilka słów.
Między Władywostokiem a Japonją kursują statki rosyjskiej tak zwanej „Floty ochotniczej“. Chodzą one dwa razy na tydzień. Przystań i gmach „Floty ochotniczej“, nędzny i brudny, znajduje się niedaleko dworca kolejowego, bardzo zresztą do niego podobny. Są tam jakieś magazyny, jak zwykle i wszędzie, biura, kasy i kantory, a po korytarzach wałęsa się przyjemna wschodnia publiczność: Rosjanie, Chińczycy, Japończycy, Koreańczycy, czarni itp. To wszystko mówi różnemi językami i poci się na całą tęczę ostrych fetorów.
Po prawej stronie od wejścia jest ciasny kurytarz, odgrodzony wysoką siatką drucianą od zastawionej burkami sali, dzielącej się na różne kasy, w których sprzedaje się bilety na statki. W lokalu tym siedzi kilkanaście postaci prawosławnych i należących do fauny Czechowa, urzędników zapieczonych już w dwudziestem pokoleniu, a przeto w nic nie wierzących i po kretyniemu złośliwych. Siedzą oni, popijają „czaj“ i kurzą „papiroski“, nie tylko wyssani przez swe szare „bumagi“, ale także odurzeni i otumanieni przez bezustanne obcowanie z tłumem wschodnich ludzi, prawie że nie mówiących po rosyjsku a posiadających zgoła odmienną logikę i sposób myślenia.
W tym lokalu, za drucianą siatką, przy kasie pierwszej klasy, siedziała jakaś dama. Dość otyła, ale jeszcze w pretensjach, wymalowana z pewną brawurą i w pstrej bluzce, miała przed sobą również „stakanczyk czaju“, a zresztą sprzedawała bilety, mówiąc przytem bardzo wiele i nie tak chaotycznie jak mglisto, prawie nieprzytomnie. Z popod sztucznych rumieńców pokazywały się ceglaste wypieki zmęczenia. Kiedy nas zobaczyła — a towarzyszył mi pewien oficer polski — aż usta otworzyła w pierwszej chwili.
— Co to? Co to? — spytała, jakby się przelękła. — Orzełki? Panowie Polacy? Polscy oficerowie? — dodała już po polsku.
— Tak jest.
— Więc jest jeszcze polskie wojsko?
— Rozumie się. A pani Polka?
— Ależ oczywiście, z Warszawy jestem. Więc panowie Polacy! A czy Polska będzie?
— Już jest, proszę pani.
Kilku słowy opisaliśmy jej sytuację.
— Mój Boże! Mój Boże! — powtarzała wzruszona. — Więc Polska jest! O mój Boże! A oni!
Ruch ręki w stronę urzędników.
— Oni mi tak tu zawsze tem dokuczają. Zawsze mi powtarzają, że z Polski nic nie będzie, że oni tam znowu wrócą, że Warszawa musi należeć do Rosji... Tak mi dokuczają...
W dzień wyjazdu zaszedłem do kasy. Przy okienku nie było nikogo. Kasjerka siedziała i coś tam majstrowała, udawała, że pisze, czy liczy.
— Proszę pani!
— A to, pan! — zerwała się gwałtownie. — Pan dziś odjeżdża!
— Tak. Może pani chce wysłać list do Warszawy. Niech mi pani da. Ja zawiozę.
— Ach list, tak, list, napiszę zaraz!
Zaczęła czegoś szukać, przewracała na stole.
— List...
Zadumała się a po chwili popatrzyła na mnie.
— List... nie... Ja nie mam do kogo pisać... Dziękuję panu... nie, nie mam do kogo. Ale proszę pana, ja im mogę powiedzieć, że oni łżą, a Polska jest i będzie, wielka, potężna i że jeśli zechcą Warszawę wziąć, to dostaną baty...
— Może im pani to mówić dziesięć razy na dzień z czystem sumieniem...
— Bo oni mi tem tak dokuczają... Wiecznie wyśmiewają...
— To raczej pani może się z nich wyśmiewać...
— O, ja się odcinam, ale im to wszystko jedno... Można wygadywać na Rosję, jeszcze pomagają, ich to nie boli... Ale wiedzą, co mnie boli...
Szlachetna, nieśmiertelna rozrywka biurowa. Napół szaloną jakąś sierotę dręczą, poniewierając jej to jedyne może, co ona ma: promienne wspomnienie Ojczyzny i jej miłość.

Dnia 23-go listopada, o godzinie trzeciej popołudniu, po sprawdzeniu papierów przez „zatrzęsienie“ różnych ajentów i po zejściu z pokładu mięszanej straży rosyjsko-kanadyjskiej, parowiec pocztowo-pasażerski „Floty ochotniczej“, zwany „Penza“, odbił wreszcie od brzegu, na którym stali odprowadzający mnie koledzy z polskiemi amarantami na mundurach i z błyszczącemi orzełkami na czapkach, okoleni tłumem przysiadających w uprzejmym ukłonie Japończyków i Japonek.
Dął zimny wiatr od morza, ale dzień, choć chłodny, był słoneczny i jasny, niebo błękitne, Władywostok połyskujący szkłem, metalami i białością swych murów. Za statkiem leciały białe mewy, wrzeszcząc żałośnie i rzucając się na odpadki, wyrzucane z kuchni. Fizjognomję mają te ptaki tępą, żarłoczną a okrutną, najzupełniej „nastojaszczeje lico bolszewitskawo sałdata“.
Ponieważ ja osobiście odjeżdżać lubię, więc wyznaję, że bynajmniej nie spoglądałem żałośnie ku niknącym w oddali brzegom rosyjskiej Azji. Może być, iż kiedyś będę tęsknił, bardzo mi to nawet będzie przyjemnie, wolę jednakże tęsknić zdaleka, mimo, iż istotnie — tam było życie! Ale co było, to było — „sempre avanti“!
Wolałem z przodu okrętu patrzyć przed siebie, gdzie otwierał się widok na lśniąco-błękitną nieskończoność morza. Słońce rzucało gorejące plamy na wodę, która zdawała się kipieć srebrem. Czarne dżonki tańczyły na falach.
Wkrótce i „Penza“ zaczęła tańczyć.
Zimny wiatr, przerzucający rozpienione, białe fale przez statek, spędził mnie z przodu okrętu. Ustąpiłem, postanowiwszy wobec tego zająć się własną wygodą.
Pokład był prawie pusty. Wiatr, zimno i kołysanie się spędziło pasażerów z pokładu, po którym uganiało tylko dwóch Amerykanów z odznakami Y. M. C. A. Dalej, trzymając się poręczy i chwiejąc się jak kłos na cienkich, długich nogach, stało drabisko w urzędniczej czapce rosyjskiej.
I ani żywej duszy.
Siadłem na ławce i zapatrzyłem się na morze. Patrzyłem w nie pilnie i badawczo, jak się patrzy w twarz interesującego nieznajomego — albowiem niema na naszym świecie rzeczy bez fizjognomji. Z oddziału maszynowego wydobywały się jakieś metaliczne szczęki i jęki, jeszcze za nami goniły mewy, jeszcze, jak mgiełkę, widać było brzegi Azji. Ale tam daleko, gdzie ja patrzyłem, nie było już nic, prócz wiecznego falowania zielonej wody, pianami białemi skrzącej i prócz nieba. Samotność straszna, niewypowiedzianie smutna, fascynująca swą dziką pustką, przerażająca niezmienną odwiecznością swego rytmu. Daleko na horyzoncie wstają fale, zrywają się jak psy lub wilki do słońca, tępemi pyskami błękit niebieski chciałyby ugryźć, rozłamują się w białe bukiety piany i giną... Jest dzika chciwość w skoku tych fal, jest konający wdzięk w rozpękaniu się fali w pianę. Wsłuchawszy się dobrze w muzykę morza, czasami wyraźnie słyszy się mlask i pluśnięcie takiej dalekiej fali, jedyne pierwsze i ostatnie jej słowo w muzyce wieków. I tylko ta świetlista pustka dokoła...
Nie można, zdaje mi się, mówić o morzu, dopóki nie zniknie z oczu wszystko ludzkie. Przypuszczam, że gdyby się straciło z oczu ostatni dymek okrętowy, najmniejszy okrętowy kształt i gdyby było możliwem zupełnie samemu znaleźć się na tem pustkowiu wodnem oko w oko z oceanem, bez żadnych, ale to absolutnie żadnych świadków, dopiero wówczas możnaby odczuć i zrozumieć całą żywiołową dzikość morza, usłyszeć pełną jego pieśń, cały akord, niczem niezłagodzony. I wyobrażam sobie, że to musiałoby być okropne. Człowiek patrzący na morze z pokładu statku, chociażby nawet w czas burzy, ma mniej więcej to samo wrażenie, co widz, przyglądający się białym niedźwiedziom przez cyrkową kratę.
Jednakże statek tańczył coraz zawzięciej i ja zacząłem się bać, żebym nie dostał morskiej choroby. Nie znoszę bólu głowy, bólu zęba, boleści, ani mdłości. Postanowiłem znieczulić się trochę.
Wiedziałem, że uganiający po pokładzie Amerykanie w moim interesie nic mi nie pomogą. Z pewnością trzymający się kurczowo poręczy statku „paragraf“ rosyjski prędzej mógł dać potrzebną informację.
— Skażitie, pożałujsta — czy na statku jest bufet?
— A to kakże!
— A można tam dostać co do picia?
Spojrzał na mnie. Z rozrzewnieniem, zdumieniem, miłością i lekceważeniem promiennem...
— Słuszajtie! — zaczął uroczyście. — Wy rozmawiacie ze mną, patrzycie mi w twarz, w oczy, widzicie moją głupią minę — i jeszcze pytacie, czy można co dostać do picia?
— Pardon, ja myślałem, że u was to wrodzone.
Oderwał się na chwilę od poręczy, zatoczył i rozłożył ręce w pokornym zachwycie:
— Wsio jest’! Koniak, wódka, wino, piwo japońskie, „błagodat’ wsiakowo roda“ — jest wszystko! Pić i nie ustawać. Hoho! U „nich“ na statkach wszystko jest!
Wszystko ma swój czas. Bywa, że mądrze i dobrze jest nie pić, ale zdarza się też, że jeszcze lepiej i mądrzej owszem jest napić się czego. Jest statek, dokoła niego bardzo dużo wody, której się wciąż jeszcze zdaje, że na niej świat się kończy, fale skaczą w górę, jak wściekłe, morze ryczy tak, że człowiek samego siebie „we wnątrzu“ nie słyszy, statek ryje wodę i z grzmotem odwala wielkie skiby wodne, ciemno-zielone, biało żyłkowane, zupełnie jak olbrzymie bryły krzemienia. Towarzysze podróży, zresztą mało zajmujący, stękają po kabinach, zachowując się zupełnie nieprzyzwoicie, wicher zimny dmie od morza, człowiek w całem znaczeniu tego słowa traci wszelką równowagę, w dołku zupełnie nieprzyjemnie go ściska, — i ma sobie wbijać wciąż w głowę, że pić niezdrowo. A jak w dołku ściska, to zdrowo? — W każdym razie nie upijesz się pan. — Słusznie, lecz jeśli się upiję — to co?
Istotnie — co? Pójdę spać, prawda? No, właśnie o to idzie. Cóż innego jest do roboty? I czy można tak bez niczego usnąć na huśtawce?
Po paru sporych łykach koniaku świat zaraz nabrał rumieńców i stał się sympatyczny. Odnalazłem z nim kontakt i, wyznaję, utrzymywałem go w dalszym ciągu, co wyszło mi na dobre, przysporzyło apetytu i tak zajęło, że zupełnie nie chorowałem.
Obiad doskonały i obfity zjadłem w towarzystwie nielicznem i zgryzionem. Wszyscy — jak mi się zdawało — poddawali się zanadto melancholji. Coraz to ktoś odkładał serwetę, wstawał z tragiczną miną i odchodził od stołu patetycznym krokiem, jakim u nas chodzą po scenie „tragiczki“. Wyglądało to tak, jak gdyby biedak przypomniał sobie naraz czyjąś śmierć i uciekł, aby w kąciku łzy ronić. Miało się wrażenie, że się jest na stypie.
Towarzystwo składało się przeważnie z Japończyków i Moskali. Pierwsi chorowali obłożnie. Rzecz dziwna, Japończycy, tak znakomici marynarze, nie znoszą morza i chorują ciężko. Mam wrażenie, że winien temu ich roślinno-rybi wikt. Rosję reprezentowały przeważnie kobiety, „barynie“ wszystkich możliwych typów rosyjskich, począwszy od anglezowanej histeryczki, a skończywszy na aktorce w szerokich szarawarach, w butach z cholewami i z krótko obciętemi włosami. Z mężczyzn, stękających po kabinach, dwóch tylko „Rosjan“ trzymało się mężnie, ale obaj byli żydzi, jeden „pracujący w cukrze“, typowy bankier, zresztą z Berdyczowa, drugi, mówiący doskonale po japońsku ale i nie gorzej po polsku — z Warszawy.
Z zapadnięciem nocy ryk morza stał się poprostu ogłupiający. W salonie siedzieć nie chciałem. Zauważyłem, że nieustanna zmiana oddalenia między mną i otaczającemi mnie przedmiotami źle na mnie oddziaływa. Siedziałem w dalszym ciągu na pokładzie. Z przerażeniem patrząc na przelatujące koło statku z szaloną szybkością czarne lśniące góry. Siedziałem tak, póki nie zmarzłem na kość i nie zobojętniałem najzupełniej na ryk fal, grzmot, trzask i ruch.
Spałem doskonale, wstałem zdrów. Klimat nie poprawił się. Pasażerowie nie chcieli wstawać. Tylko jeden jedyny berdyczowski bankier trzymał się na nogach i przywitał mnie zupełnie poprawnem „Dzień dobry panu!“ — Ale rozmawiać z nim nie mogłem. Raz dlatego, iż słuchając jego opowiadania o interesach cukrowych można było samemu cukrówki dostać, po drugie, ponieważ morze tak hałasowało, że człowiek znowu głosu własnego „wnątrza“ nie słyszał. Pokład zmienił się częściowo w pobojowisko. Japonki, nie mogąc wytrzymać w dusznych kabinach, powyciągały koce na pokład, pokładły się na nich i tam rozpoczęły urzędowanie. Wyjąwszy śniadanie i obiad, cały dzień przesiedziałem na jakiejś ławce. Nigdy w życiu jeszcze tyle się nie nahuśtałem. Ale dzięki Hennessy’emu dzień minął jakoś szczęśliwie i późno w nocy bez żadnych przypadłości udałem się na spoczynek. Tylko rachunek dość znaczny miałem do uregulowania.
Po burzliwej i niezbyt miłej podróży statek 25. listopada przybił do brzegów Japonji i stanął w Curudze, małej przystani na zachodniem wybrzeżu Nipponu.
Kiedy się obudziłem, statek już stał.
Skołatany trochę ubrałem się czem prędzej i wyszedłem na pokład.
Był wczesny ranek. Spojrzałem ku upragnionym brzegom.
Piękne, oczywiście. Łagodna, cicha, jasna zatoka wśród gór i górzystych wysp i wysepek, pełnych zimowej zieleni. Ta zimowa zieleń japońska odpowiada naszej wczesno jesiennej, a więc na górach leżą tony ciemno- i jasno zielone a gdzieniegdzie żółte i czerwone plamy, rdza jesienna. Ponieważ ranek był wczesny, góry kurzyły, a powietrze pełne było nito mgły rozbitej na pył deszczowy, nito drobniusieńkiego deszczu. Nasz góral określa to wyrażeniem „siąpi“. Ta mgiełeczka nie przesłaniała pejzażu, ale tylko tonowała go w bardzo łagodny i harmnonijny sposób i owa właśnie błękitna mglistość, niepewność konturów, utajona miejscami plastyka górzystego a zielonego wybrzeża, każąca się odgadywać i wnikać w siebie — oto charakterystyczne rysy nadmorskiego pejzażu japońskiego. Ożywia go tu i owdzie widok kapliczki jakiejś z wielkiemi kamiennemi latarniami lub zawsze wdzięczny i powabny kształt żaglowej barki. Całość jest pogodna, łagodna, troszkę może smętna, ale harmonijna i pełna poezji.
Na statek wpadło kilkunastu urzędników policyjnych i skarbowych — ludzie mali, uśmiechnięci, grzeczni, lecz bez uniżoności, niektórzy w ubraniach cywilnych, inni w szablonowych mundurach. Wszyscy urzędnicy zaopatrzeni są w „samopiski “. Jedni mówią po angielsku, drudzy po francusku, inni po rosyjsku. Naumyślnie pytam, czy nie mówi kto po niemiecku. Śmiejąc się, odpowiadają, że nie. Rozumie się, że mówią.
Rozpoczyna się badanie papierów spisywanie rodowodów i protokółów.
Dopiero wtedy zobaczyłem, jak dużo było na statku pasażerów, a jak mało ich się pokazywało. Przeważnie kobiety — nie mówiąc o Japończykach. Rosjanki wracają z Władywostoku do mężów, zamieszkałych w Japonji. Jest tam dziś Rosjan mnóstwo. Inne przyjechały po sprawunki. Handlują przeważnie galanterją i konfekcją. Prócz tego cała trupa rosyjska jedzie do Japonji na „tournée“ artystyczne. Wszystkie „cafés chantants“, wszystkie tyngle na Wschodzie, w Charbinie, Japonji, Szangaju, Pekinie przepełnione są Rosjankami i Rosjanami.
Urzędnicy japońscy pracują dokładnie, trochę powoli, ale nie są przesadnymi formalistami. Przeszkadza im trochę szablon protokółu, prawdopodobnie kopjowany z amerykańskiego. Są tam kwestje, pozbawione dla nich wszelkiego znaczenia. Dla Japończyka n. p. obojętną rzeczą może być, czy Europejczyk umie czytać czy nie, bo w Japonji jest on właściwie zawsze analfabetą. Urzędnikom z oczu widać, jak usilnie starają się wniknąć w myśl cudzoziemca, jak z jednej strony chcą uczynić zadość wszystkim swoim obowiązkom, z drugiej znów boją się tego cudzoziemca, nie wiedząc, z kim właściwie mają do czynienia. Nawet dużo świata znając, ci młodzi ludzie nie mogą się zorjentować we wszystkich narodowościach Europy.
Mają oni swoją specjalną, wschodnią logikę. Ja jej oczywiście nie znam, jednakże moi przyjaciele japońscy na przykładach z życia codziennego wykazywali mi, do jakiego stopnia różni się japoński sposób myślenia od europejskiego, mimo, że wkońcu daje nieraz te same rezultaty. Proszę sobie teraz wyobrazić rozmowę takiego urzędnika japońskiego z owym berdyczowskim bankierem! Już z Rosjanami Japończyk z trudnością trafia do ładu, rozmowa Japończyka z żydem jest szczytem komizmu. Żydowskie odpowiedzi zapomocą pytań Japończyka zupełnie zbijają z tropu.
Rozmowie Japończyka z żydem — prowadzonej po rosyjsku — przysłuchiwałem się i przyglądałem z wielkiem zajęciem. Urzędnik wybuchał czasami serdecznym, dziecinnym śmiechem i, nie tracąc cierpliwości, pytał i pytał. Żyd irytował się, plątał się coraz bardziej i nie mógł dać sobie rady. W oczach Japończyka było pogardliwe lekceważenie, w wyrazie twarzy bankiera z Berdyczowa nietajone poczucie wyższości i jak gdyby litość nad głupotą badającego. Zdaje mi się, że Japończycy sympatycznie do żydów się nie odnoszą — przynajmniej żydzi nie lubią ich. Wiem pozytywnie, że giełdziarzom charbińskim Japończycy wypłatali kilka bardzo nieprzyjemnych sztuczek. Japończycy przeciwstawiają żydom rzecz dla nich zupełnie niespodziewaną, a mianowicie niesłychaną cierpliwość. Żyd Japończyka z równowagi nie wytrąci i tem Japończyk wygrywa.
Wreszcie przyszła kolej na mnie. Rozmyślnie starałem się przeczekać innych pasażerów, wiedząc, że wybadywanie mnie przeciągnie się.
Istotnie. Wizy moje były wprawdzie w zupełnym porządku, ale pasport, mimo podpisu inż. Sadowskiego i Kadena, zupełnie mego urzędnika zdezorjentował. Przybywałem z Rosji, a dokument miałem wystawiony przez władze polskie.
— My tych władz nie znamy — oświadczył mi zaambarasowany urzędnik.
— Rząd japoński zna je. Oto wiza konsulatu japońskiego we Władywostoku, a oto nota w sprawie naszej organizacji, podpisana przez japońskiego jenerała Otani.
— Pan pozwoli, że zrobię kopję?
— Bardzo chętnie. Ale może jeszcze i ten dokument pan skopjuje?
Rzucałem mu papier po papierze.
Zmięszał się.
— To za dużo — szepnął — nie zdążę.
Ale naraz błysnęła mu przecie jakaś myśl.
— Więc pan jest Polak? — zapytał — Porando!
— Tak jest — Porando[1].
— A jaki poddany?
— Polski.
— A gdzie ta Polska?
— Vous dites?
— W Austrji, czy w Rosji?
— Niema już dziś Austrji...
— Oui, vous avez raison, Autriche - Hongrie n’existe plus! — zmartwił się.
— Et la Pologne, voyez-vous, c’est toujours la Pologne.
— Oh, oui je le sais parfaitement, un très beau pays, mais enfin... Pan jest pierwszy poddany polski, który przybył do Japonji.
— No, ktoś przecie musiał być pierwszy.
— Bien oui, monsieur... A w którem mieście pan się urodził?
— W Rzeszowie.
Dobre słowo dla Japończyka. — Aha, a-ha! A czy ten Rze-ża-jak?
— Rzeszów.
— A-ha! A ten Rze-excusez moi — czy to piękne miasto dawno już wyzwoliło się z pod przemocy wroga?
— Cóż ja wiem? Dwadzieścia osiem lat już tam nie byłem.
— Dwadzieścia osiem lat? Zapewne, zapewne, to długo, można nie wiedzieć.
Nareszcie zdecydował się.
— Pańskie papiery są w zupełnym porządku — rzekł z energją — i niema przeszkód żadnych, ponieważ jednakże pan jest pierwszym człowiekiem, który przybył do Japonji z takim pasportem, musimy znieść się naprzód z dyrektorem naszej policji. Niech pan będzie spokojny, pan wysiądzie, ale ja muszę się spytać...
Jednak po generalnej naradzie przecież puścili mnie na ląd.
Ledwie zdążyłem wyjść na pokład, już wziął mnie w swoją opiekę jakiś „impresarjo“.
Był to nikły i — jak mi się zdawało — bardzo młody człowieczek w granatowym mundurze i kaszkiecie, sepleniący odrobinę po angielsku. Wyglądał trochę na prowincjonalnego „puryca“, a zaproponował mi, że mnie wraz z rzeczami dostawi w całości do Tokio. Ponieważ lubię, jak się mną opiekują i myślą o mnie, z wielką przyjemnością na to przystałem.
Przewodził ten młodzieniec całej gromadzie żółtych, krępych i skośnookich wyrostków, z których jedni przebrani byli za „rikszów“, drudzy zaś w granatowych sukiennych ubraniach sportowych i w czerwonych czapeczkach wyglądali jak uczniowie jakiego gimnazjum lub liceum. Dziwiło mnie tylko, że rwali się jak szaleńcy do kufrów i pakunków, latali jak opętani po statku i znosili je z gorączkowym pośpiechem, wykrzykując gardłowo dziwne słowa. Pomyślałem odrazu, że byłoby bardzo przyjemnie, gdyby i u nas tak młodzież w wolnych chwilach od zajęć chciała gościnnie i uprzejmie pomagać podróżnym. Dopiero później dowiedziałem się, że ci chłopcy byli dojrzałymi mężczyznami i to w dodatku zawodowymi tragarzami, zaś „impresarjo“ był ajentem biura podróży i transportu.
Europejczyk, choćby nawet niebardzo wysoki, ma w Japonji podczas pierwszych dni pobytu wrażenie, że jest w kraju Liliputów, albo, że otaczają go same dzieci i młodzież; przyczynia się do tego wrażenia i fakt, że zarost twarzy u Japończyków jest rzadki, albo też zupełnie golony, tak, iż twarze wyglądają chłopięco. To, jak też i minjaturowość pejzażów i domów sprawia, iż przybysz zdaje się ulegać jakiemuś dziwnemu urokowi nito pełnej fantazji i czystej a barwnej powiastki, nito uśmiechniętej, pogodnej a wesołej młodości. Stara Japonja ma wciąż jeszcze niezmiernie wiele młodzieńczości i świeżości.
Powierzywszy z całem zaufaniem rzeczy swemu impresarjowi, stałem i czekałem, aż mnie kto weźmie. Poprzez las masztów dżonk i wypakowanych, matami brunatnemi osłonionych bark żaglowych, ustawionych przy brzegu w kilka szeregów, nie było widać zatoki, nie mogę zatem powiedzieć, żem w głębokiem zamyśleniu patrzył na morze. Stałem właśnie bezmyślnie, przyglądając się kilku małym „kulisom“ — brnącym do połowy łydek w błocie portowem — było po deszczu — i toczącym z trudem wagon towarowy. Ubrani byli w niebieski strój robotniczy z białemi napisami na plecach; głowy obwiązane mieli brudnemi szmatami.
Jakby z pod ziemi wyrósł, zjawił się naraz przede mną „riksza“, maleńki, w ciemno-granatowym kostjumie trykotowym, w charakterystycznej pelerynie z trawy morskiej i w szerokim, płaskim, grzybkowatym, ciemno-granatowym kapeluszu, z pod którego zepsutemi, robaczywemi zębami uśmiechała się do mnie jego pomarszczona, żółta twarz.
Coś mówił. Nie rozumiałem ani słowa, ale słuchałem go z wielką ciekawością, wsłuchując się w dźwięki nieznanego mi języka, wpatrując mu się w twarz, w uśmiechnięte uprzejmie, choć trochę niespokojne oczy. Język brzmiał dziwnie, ale po ludzku, twarz również ludzka była, zorana zmarszczkami trudów, wieku i nędzy, sterana, biedna a zdolna do uśmiechu i mimo wszystko pogodna.
Wreszcie „riksza“ wziął mnie za rękę i poprowadził ku jasnemu, piętrowemu domowi. Tam w wielkiej sieni odebrał mi laskę i postawił w kącie, oczyścił mi buty z portowego błota i, wskazawszy mi czyste, drewniane schody, wiodące na piętro, zamachał na mnie rękami, żebym szedł. Posłusznie poszedłem na górę i znalazłem się w malutkiej restauracji japońskiej, w której jednak było „seyio ryori“ (strawa mórz zachodnich) — europejskie jedzenie.
W niewielkiej salce, czyściutkiej i jasnej, stało kilka dużych stołów, nakrytych bielusieńkiemi obrusami. W jednym kącie za małym, drewnianym bufetem gotowano coś na maleńkiej kuchence. Jasne, drewniane ściany, ozdobione były kolorowemi plakatami w angielskim stylu. Wzrok Europejczyka uderzały charakterystyczne okna japońskie, nie otwierane, jak u nas, lecz rozsuwane tak, że dolną połowę opuszczało się na dół, zaś górną podnosiło się do góry. Białe ramy okien w miły sposób odcinały błękitny pejzaż morski ze lśnieniem wody i jesiennym kolorytem gór, nad któremi jeszcze zrzadka kołysały się mgły. Na borcie dalekiej dżonki dojrzałem czarną, w przeźroczu smukłą sylwetkę „kulisa“. W powietrzu był spokój i jasna, cicha pogoda. Mimo ciepła w pokoju napalono i teraz rozgrzane powietrze uciekało przez okna ledwie dostrzegalnemi, drgającemi falami.
Pasażerowie zmęczeni dwoma dniami przykrej podróży, usiedli przy stołach i odpoczywali.
Tych zmęczonych gości obsługiwały dwie Japoneczki w kolorowych, skromnych „kimonach“, dziewczyny niewątpliwie pospolite, ale bardzo uprzejme. Fryzura wykończona do ostatniego szczegółu, włosy czarne, wysmarowane jakimś tłuszczem, ułożone w lśniące, prawie granatowe fale, ręce i paznogcie czyste, jak u damy z najlepszego towarzystwa. Na najmniejsze kiwnięcie głową, podbiegały, stawały przed gościem, jak gdyby rozkazem jego w pół skoku złapane i cieniutkim, flecikowym głosem wyśpiewywały, nie, wydychały kilka niezrozumiałych słów odpowiedzi.
Spojrzawszy na te dziewczęta, o mało nie wybuchnąłem śmiechem. Nie z nich — one były zupełnie w stylu, miłe, interesujące, nawet ornamentalne. Ale przypomniała mi się „Madame Butterfly“ tak, jak ją grają nasze, nietylko polskie, lecz europejskie śpiewaczki, te otyłe kolosy, biegające drobnemi kroczkami po scenie z dwoma wskazującemi palcami, podniesionemi w górę. Japończykom zdarza się n. p.że grając „Otella“ Szekspirowskiego, ilustrują go muzyką z odpowiedniej opery Verdiego. Chociaż tłumaczy się to tem, że tragedja japońska, jak dawna grecka, melodramatyczna — zdaniem Japończyka — domaga się muzyki, turyści europejscy nazywają to barbarzyństwem. Jakże w takim razie nazwać naszą „Madame Butterfly“!
W tem nowem, czystem i dziwnem otoczeniu moi towarzysze podróży, kapryśni i głośni na statku, umilkli. Tylko berdyczowski bankier coś głośno opowiadał, ale wkońcu i on umilkł. Cicho siedzieli goście, cicho kręciły się po salce Japoneczki, cicho i niedosłyszalnie na małej kuchence za bufetem przysmażały się malutkie, ale niewypowiedzianie smaczne bifsztyczki.
Z za okna dolatywał czyiś donośny, rozkazujący głos, wykrzykujący niezrozumiale słowa. Ach, to dlatego tak cicho. Tu już się w innym języku rozkazuje!
W kraju tak obcym dla Europejczyka, jak Japonja, nie można ani zwiedzać, ani orjentować się według jakiegoś programu, nie można też sobie powiedzieć, co się chce widzieć, bo nie wiadomo, co więcej widzieć warto. Kraj ten rozwija się w bardzo szybkiem tempie, robi olbrzymie postępy, a choć, jak twierdzą, dotychczas niby imituje, w rzeczywistości adoptuje znakomicie stosownie do swych potrzeb i wszystko ma jakieś swoje, odrębne, inne. Dlatego podróżnemu, który pierwszy raz jest w tamtych stronach, trudno zajmować się jakiemiś problemami ogólniejszej natury. Teraz ogląda się bożka w muzeum, potem jakiś ołówek, za chwilę jakiś emaljowany złotem artystyczny wyrób z Nikko, znów rybę, ręcznik lub pudełko zapałek. Niema żadnej perspektywy ani gradacji w wrażeniach, nie może też ich być w mem opowiadaniu.
Po śniadaniu zjawił się nasz impresarjo, załadował nas na riksze i wyprawił na dworzec w Curudze. Mój poczciwiec dał mi laskę, usadowił mnie na swym lekkim, lakierowanym na czarno fotelu dentystycznym, otulił mi nogi pledem, stanął przede mną między drążkami, podniósł je i pobiegł cicho truchtem, prawie niedosłyszalnie człapiąc stopami po grząskiem błocie.
Jechaliśmy przez Curugę.
Małe domki, okna zalepione papierem, drzwi rozsuwalne, przed domami wszędzie nad drzwiami okrągłe lampki elektryczne — a co dom to kram z owocami, kimonami, sandałami najróżniejszego gatunku, galanterją, jarzynami, rybami. Dom koło domu — wszystkie drewniane, poczerniałe, podobne do siebie, niesłoneczne — przeciwnie, jakby zasłonięte od słońca, smutne. Uliczki również bardzo ciasne i ciemne, chłodne. Kramy umieszczone są w werandach idących w głąb domu, kwadratowych. Na ulicy małe dzieci pucułowate, dość pstro ubrane, dużo chłopców, wszyscy w biało nakrapianych ciemno-siwych kimonach i w kaszkietach. Sandały kłapią w ulicy. Za zakrętem na pagóreczku widać wśród czarnych świerków starą świątyńkę, a przedewszystkiem jej wrota, „tori“, do wielkiego jarzma podobne. Przed świątynią, otwartą i jakoś dziwnie samotną, „iszidoro“ — zielonawym mchem porosłe, wielkie, kamienne latarnie na słupie z kwadratowemi otworami w środku.
Chłodno i ciemno.
Za Curugą wyjechaliśmy na piękną szosę, wiodącą ku stacji kolejowej. Gościńce w Japonji są znakomite. Za miasteczkiem ujrzałem zalane wodą pola ryżowe — niby bagniska, z których wystają zielone badyle, grzędy jarzyn — wszystko uprawne z bezprzykładną starannością i troskliwością, najmniejszy skrawek ziemi zużyty. Nie rozumiem się na tem, ale zdaje mi się, że rolnictwo i wogóle uprawa ziemi stoi tu wyżej, niż w Europie, ogrodnictwo niezawodnie. W głębi góry trochę zamglone, nad niemi słońce załzawione, jak zwykle między jednym deszczem a drugim, tu i tam rozrzucone chaty, słomą kryte. Natężeniem światła, kolorytem i plastyką pejzaż japoński przypomina trochę pejzaż huculski lub pokucki. Gdyby jeszcze tak czerwona jarzębina przy drodze, byłbym w domu.
Nie znając się na budownictwie kolejowem, nie mogę opisywać urządzenia stacji, niewielkiej wprawdzie, lecz schludnej. Napisy na stacjach są w dwóch językach: japońskie i angielskie. Jest to nietylko poważnym triumfem świata anglo-saskiego, ale także konsekwencją, do której doszedł Orjent w swem wyodrębnianiu się. A może tylko ustępstwem?
Wagony japońskie są trochę mniejsze od naszych, i urządzone oryginalnie, stosownie do japońskich zwyczajów, ale niezbyt wygodnie. Mianowicie kanapki umieszczone są nie na poprzek, jak u nas, lecz wzdłuż wagonu, pod ścianami, tak, że pasażer, tyłem odwrócony do swego okna, patrzyć może tylko w okno swego „wizawca“, przyczem i jego nieustannie widzi, co nie zawsze bywa zabawne. W żaden sposób nie można się od publiczności odwrócić. Nie można zapatrzyć się w pejzaż. Spluwaczki znowu są w samym środku wagonu, co też naraża na nieprzyjemne widoki. Japończycy przeważnie wchodzą na siedzenia z nogami. Zato znakomite są urządzenia do spania, zaopatrzone nietylko we wspaniałą pościel i zasłony, zakrywające pasażera zupełnie przed wzrokiem sąsiadów, ale posiadające także tuż nad głową małe lampki elektryczne, tak, iż można w łóżku czytać, nie budząc światłem towarzyszów podróży.
A ci towarzysze podróży nie należeli do najmilszych, bo byli to właśnie pomnożeni o japońskich Rosjan pasażerowie z „Penzy“, szczęśliwcy bogaci, którym udało się umknąć rewolucji i którzy, znalazłszy się poza wszelkiem niebezpieczeństwem, pędzili bez troski żywot emigracyjny w Jokohamie. Słuchając tych ludzi, ich opowiadań ironizujących Japończyków, ich drobnych plotek i konwencjonalnych zachwytów dla jakiejś śpiewaczki, ich narzekań na brak zabaw, zrozumiałem, do jakiego stopnia słusznem było powiedzenie o szlachcicach francuskich, którzy, powróciwszy do Francji po rewolucji, pokazali, że „niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli“.

Japonji, jak ją z okna pociągu widziałem, opisywać nie będę. Jest bardzo piękna, przypomina miejscami Włochy, miejscami Huculszczyznę, bardzo barwna, gęsto zaludniona, starannie uprawna, wesoła. Kraj najzupełniej cywilizowany.

W PAŃSTWIE WSCHODZĄCEGO SŁOŃCA.
Czesi w Japonji. — Spotkanie z rodakiem. — Święto zwycięstwa w Jokohamie. — Pochód. — Dyplomata czeski. — Organizacja czeska w Japonji.

Dojeżdżając do Tokjo, miałem odrobinę tremy. O Polakach w Japonji nic nie słyszałem i nie wiedziałem nawet, czy ich tam znajdę, miałem tylko adres reprezentanta czeskiego na Japonję, dra Niemca, który mieszkał w „Hotelu Cesarskim“. Do niego postanowiłem się udać natychmiast, tembardziej, że on jedyny mógł mi pomóc w sprawie dalszej mej podróży, a przewidywałem, że sprawa ta wcale gładko nie pójdzie.
Wysiadłem w Tokjo na głównej stacji. Jest to budynek duży, budowany na sposób europejski, czerwony i biały z niesmacznemi metalowemi kopułami, okalający szeroki, rozległy plac. Bez trudności wyładowano moje rzeczy i mnie, wwalono na dwóch „rikszów“ i odesłano do hotelu.
Było jeszcze wcześnie, ruch na ulicach mały. Miasto na pierwszy rzut oka do wszystkich innych miast podobne. Place rozległe, jak rzadko gdzie, zieleń w ulicach nowa, drzewa przeważnie młode, czysto, tu i owdzie dom 4-piętrowy, z japońskiemi oknami, lecz w stylu amerykańskim, gdzieindziej drewniane, małe domki japońskie. Gdzie spojrzeć — „riksze“ biegną cicho ze swemi wózeczkami. Wprzągnięci między dyszle, razem z temi wózeczkami tworzą nierozdzielną całość i wyglądają jak jakieś dziwne owady lub pająki. W powietrzu mnóstwo drutów i przewodów, szyldy pionowe, różnobarwne i zapisane złotemi lub czarnemi charakterami chińskiemi, reklama silnie rozwinięta, przechodnie przeważnie w strojach narodowych, ciemnych i w sandałach, na ulicach i placach gdzieniegdzie policjant w granatowym uniformie i w kaszkiecie, z bardzo srogą i służbistą miną i z krótką szablą w jasnej, metalowej pochwie u boku.
W hotelu przeszedłem natychmiast pod opiekę czeską. Po jednym wyjeżdżającym właśnie do Ameryki kapitanie czeskim objąłem pokój, od dra Niemca dostałem wszystkie informacje i zapewnienie, że mi w moich kłopotach i staraniach pomoże, a oprócz tego zaproszenie na uroczystość zwycięstwa, w której dnia następnego Czesi korporatywnie mieli w Jokohamie brać udział.
W tm sposób odrazu znalazłem się w „czeskich sferach dyplomatycznych“ w Japonji i mogłem się przyjrzeć, jak się Czesi tam organizują i zabierają do rzeczy.
— Naturalnie, oni są wszędzie! — słyszę ironiczne uwagi.
Istotnie, jest ich trzy razy mniej od nas i rzekomo są mniej od nas zdolni. Chętnie się na to zgodzę. Jakim sposobem zaś dzieje się, że mimo wszystko oni zwykle są wszędzie tam, gdzie tego ich interesy wymagają, a my nie, to już jest tajemnica, nad którą wolę się nie zastanawiać, mogąc mówić o rzeczach przyjemniejszych.
Kapitan dr. Niemec, za moich czasów przedstawiciel dyplomatyczny Rzeczypospolitej czesko-słowackiej w Tokjo, był przed wojną koncypjentem adwokackim w Bernie morawskiem. Dostawszy się podczas wojny do niewoli rosyjskiej, został przewodniczącym silnej czeskiej organizacji jenieckiej w Taganrogu, gdzie dużo wykwalifikowanych rzemieślników i specjalistów czeskich pracowało w fabrykach dla celów wojennych. Takt, spryt i charakter wykazał na tem stanowisku dr. Niemec głównie za czasów bolszewickich, z jednej strony oddziałujących w pewnym stopniu na robotników czeskich, z drugiej zaś niebezpiecznych i wrogich dla wszelkich nacjonalistycznych organizacyj. Tam też podczas dwuletniej niewoli dr. Niemec pilnie i wytrwale uczył się po angielsku i po francusku. Wycofawszy się wraz z wszystkimi nie-bolszewikami czeskimi z Taganrogu, dr. Niemec wstąpił do wojska czeskiego i wraz z trzecią dywizją przybył do Władywostoku, skąd w randze chorążego wysłany do Tokjo jako przedstawiciel czeski, załatwiał interesy wojsk czeskich. Na tem stanowisku zastał go przejeżdżający przez Japonję min. wojny jen. Sztefanik, zatwierdził go w godności reprezentanta dyplomatycznego i mianował go kapitanem. W ten sposób były skromny koncypjent adwokacki stał się dyplomatą.
I pokazało się, że nie święci garnki lepią i że wcale nie trzeba być grandem na to, aby załatwiać wśród obcych interesy swego narodu. Były koncypjent adwokacki, przyzwyczajony do sumiennego pilnowania interesów swego szefa, na swem stanowisku dyplomatycznem postępował tak samo, jak w jego kancelarji. Przedewszystkiem uważnie czytał listy, wykonywał, co w nich przepisywano lub o co proszono, odpisywał na nie punktualnie, przedstawił się wszystkim, komu należało, i postępował skromnie, grzecznie a solidnie, mając zawsze bacznie na oku interesy, jakie mu powierzono, nie lekceważąc najmniejszego szczegółu i myśląc o tem, coby jeszcze zrobić i co nowego wynaleźć. Kiedy go w Tokjo poznałem, zajmował w „Hotelu Cesarskim“ dwa pokoje, nie miał nawet maszyny do pisania, wszystkie interesy załatwiał sam, a przecie miał jeszcze czas na naukę angielskiego i japońskiego. Dwa razy na tydzień kurjer z Władywostoku, inwalida-podchorąży, przywoził i odwoził listy i papiery. (Znałem biedaka; jeździł wciąż statkiem a ogromnie czuły był na chorobę morską. Pesymista się z niego zrobił straszny). Dopiero za mej bytności udało się kap. Niemcowi nabyć maszynę do pisania. Artykuły do pism japońskich i drukowanych po angielsku koncypował sam i sam zanosił do redakcji, skutkiem czego zawsze mu je drukowano.
Nie był szlachcicem, ani człowiekiem bogatym, a mimo to cieszył się w świecie dyplomatycznym wielkiem wzięciem. Wiedziano, że to jest początkujący dyplomata początkującego państwa, ponieważ jednak widziano równocześnie, że człowiek ten poważnie pojmuje swoje obowiązki i pracuje, więc wszyscy szli mu na rękę, albowiem świat przedewszystkiem ceni pracę.
Proponując mi przyjęcie udziału w uroczystości w Jokohamie, dr. Niemec zrobił mi następującą propozycję:
— W Japonji jest kilkanaście rodzin polskich, w Tokjo kilka. Ludzie ci nie są zorganizowani, ale czują po polsku. Na wszelki wypadek kazali sobie niedawno wyhaftować wcale ładny sztandar polski. Nie tworząc żadnej organizacji, nie zostali na obchód zaproszeni. Japończycy bardzo mało o was wiedzą, bo tu żadnej akcji ani propagandy nie prowadzicie. Ty jesteś w mundurze, weź sztandar, poniesiesz go przed naszym oddziałem obok flagi czeskiej. To zaintryguje reporterów, napiszemy artykuł o naszej wspólnej akcji na Syberji, ludzie dowiedzą się czegoś o was, a my wystąpimy przed światem jako sojusznicy.
Propozycja była zupełnie godziwa, a kap. Niemec uczynił mi ją, mimo iż w owym czasie trwała wojna polsko-czeska o Cieszyn, zatem do sojuszu było obu narodom bardzo daleko.
— A czy prasa japońska ma jakie światowe znaczenie? — zapytałem.
— Rozumie się. Tu są ajencje telegraficzne, mające połączenie z Ameryką, Szangajem i Indjami. Wieści z Dalekiego Wschodu idą przeważnie przez Japonje.
— Więc zgoda. Będę jutro chorążym.
Dał mi adres znajomego sobie, zamieszkałego w Tokjo Polaka, do którego się też natychmiast udałem.
Pracował on w jakiemś handlowem biurze amerykańskiem.
Przywitał mnie bardzo serdecznie, ze wzruszeniem. Porozumieliśmy się natychmiast i wspólnie już udaliśmy się do szefa z prośbą o zwolnienie rodaka na ten dzień. Amerykanin nietylko dał urlop bez przeszkody, ale bardzo żywo wypytywał o Syberję.
Wyszliśmy na ulicę, rodak mój najwidoczniej wytrącony z równowagi.
— Chodźcie, pokażę wam sztandar. Ja tu niedaleko mieszkam. Zobaczycie dom japoński, ja mieszkam u dziennikarza japońskiego.
— A oni mnie tam przyjmą?
— Naturalnie. Japończycy lubią rozmawiać z cudzoziemcami, ciekawi są...
Wprowadził mnie do malutkiej, czystej sionki, wychodzącej wprost na ulicę i postawiwszy nogę na stopniu, zaczął rozsznurowywać trzewik.
— Zdejmujcie buty — rzekł do mnie. — Nie bójcie się, tu nikt nie ukradnie — dodał, spostrzegłszy przerażenie, jakie musiało się odbić na mej twarzy.
— Jakto? Z pierwszą wizytą — i bez butów?
— Tu taki zwyczaj.
— Człowieku, to niemożliwe. Buty wchodzą ogromnie ciasno. Tu niema nawet na czem siąść. Jakżeż ja je zdejmę?
Musiałem zrezygnować z wizyty.
Rodak pokazał mi sztandar.
— Tylko, widzicie, drzewca niema! — mówił zakłopotany.
— To nic! Przywiąże się do pierwszej lepszej żerdki.
— A skądże ja żerdkę dostanę?
— Jakże? W całej Japonji żerdki nie dostanie?
— No dobrze, a jakże ja z żerdką pojadę do Jokohamy?
— A jak ludzie z wędkami jeżdżą?
— Pójdę z drągiem na stację?
— Każe pan zanieść „rikszy“, a nie, to w Jokohamie żerdkę znajdziemy. Czesi tam mają swego ziomka, właściciela jakiegoś garażu. Byle pan sztandar do Jokohamy przywiózł.
— Więc dobrze, przywiozę.
Cały dzień chodziliśmy razem po mieście. Wypytywałem mego przyjaciela o Japonję, ale niewiele na tem zyskałem.
Jest rzeczą zupełnie naturalną, że jeśli się przyjedzie do obcego kraju, to wszystko nieznane ciekawi i pociąga. Człowiek, nawet nie entuzjazmując się, zatrzymuje się jednak z zajęciem przed rzeczami nowemi. „Varietas delectat“. Są jednak ludzie, którzy, dłuższy czas w danym kraju mieszkając, lubią znajomość obyczajów wykazywać przez „demaskowanie“ jego mieszkańców i obnażanie wartości wszystkiego, co oni robią. Do takich właśnie ludzi należał mój nowy znajomy. Japonji miał już dość, może i nostalgja go gryzła, więc, chodząc ze mną, urągał na wszystko, kwalifikując Japończyków jako złodziei, oszustów, zarozumialców i łotrów. Ostatecznie w każdym narodzie jest dobro i zło. Każdy znajduje w nim przeważnie to, czego szuka.
Prócz tego mój znajomy był samotnikiem i to samotnikiem dzikim, mizantropem, a że w żyłach jego płynęło też sporo krwi niemieckiej, więc miał wielką skłonność do pedanterji, która — jak wiadomo — jest bezdennem źródłem niezadowolenia. Złościło go wszystko. To, że Japończycy wciąż polewają ulice, skutkiem czego w powietrzu jest wilgotno a obuwie od tego się niszczy. Że cykliści jeżdżą po warjacku, wyprawiając wciąż karkołomne sztuki — chłopcy sklepowi, terminatorzy, uczniowie, radzi, że mogli się wyrwać z pod oka starszych i że się teraz przez miasto przelecą, to znów, że czyściciel fajek — a w Japonji malutkich fajeczek zużywa się mnóstwo — wozi z sobą gwizdawkę parową, zapomocą której się reklamuje.
— Co to jest taka fajeczka? I co to za interes? — irytował się mój towarzysz. — Dziesięć ich musi wyczyścić, aby jednego „sena“ zarobić, a patrz pan, ten łajdak parową gwizdawkę z sobą wozi i gwiżdże, że aż uszy bolą, jakby co najmniej brylanty sprzedawał! A to psia krew dopiero, to kanalja, to huncwot!
Przyczyną tego wszystkiego był — jak twierdzę — wegetarjanizm, którego mój znajomy był wielkim zwolennikiem, a który — według mego zdania — normalnego Europejczyka musi doprowadzić do mizantropji i melancholji. Ja osobiście jestem demokratą i utrzymuję stosunki nawet z roślinożernymi, stwierdziłem jednak nieraz, że trzeba z nimi być bardzo ostrożnym, bo oni są przeważnie chorzy. Są wciąż właściwie głodni i w stanie bezustannej walki z sobą o głupstwa — o to, czy zjeść parę kiełbasek, czy nie. Mnie n. p. jest to naprawdę obojętne — wegetarjaninowi nie. On w danym razie bój duchowy o to staczać musi i jeśli zje te kiełbaski, ma wyrzut sumienia, jest winnym „upadku duchowego“ — jeśli zaś nie zje, jest głodny i wściekły na cały świat, a wówczas, chcąc się czemś zagłuszyć, wylewa swą złość na otoczenie.
Oto, dlaczego pierwszego dnia pobytu w Tokjo właściwie nic nie skorzystałem i nic nie widziałem.
Na drugi dzień wyjechałem rano z kap. Niemcem na dworzec. Czekało nas tam sześćdziesięciu kilku inwalidów czeskich, leczących się w Japonji; wszyscy byli w mundurach japońskich, bo Czechom wogóle mundurów już brakowało. Mieli wziąć udział w pochodzie jako oddział w szyku wojskowym. Kilku z nich było bez nóg lub tak rannych, że maszerować absolutnie nie moli. Ci mieli nam towarzyszyć w samochodzie. Pozostali, choć piersiowo chorzy lub ciężko ranni, tak, że trudno im było iść, nie wymawiali się od tej męczącej parady. Trzeba się przecie pokazać! Towarzyszyły im amerykańskie siostry Czerwonego Krzyża — inwalidzi byli w amerykańskim szpitalu w Tokjo — i jedna japońska. Z Amerykankami nie byli w dobrych stosunkach, zato wobec Japonki zachowywali się bardzo serdecznie. Wszyscy mówili nieźle po angielsku i trochę po japońsku. Towarzyszył im też młody Japończyk, student, który wzamian za lekcje japońskiego, uczył się od nich po czesku.
Już po drodze do Jokohamy można było zauważyć ożywiony nastrój. Do Jokohamy jedzie się z Tokjo coś dwie godziny wszystkiego, więc mnóstwo ludzi jechało ze stolicy poprostu dla rozrywki. Japończycy nie mają niedziel, życie jest ogromnie monotonne, więc chętnie korzystają ze sposobności rozerwania się, a zwłaszcza lubią takie święta publiczne. Po drodze przyłączały się do nas różne deputacje i szkoły. Na pewnej stacji wtargnęła do wagonu gromada malców w granatowych kaszkietach i biało nakrapianych, ciemno-niebieskich „kimonkach“. Ponieważ nie było miejsca, Czesi rozebrali malców miedzy siebie i posadzili ich sobie na kolana. Gaudium między drobiazgiem zrobiło się okrutne.
W Jokohamie przyłączył się do nas mój rodak.
— Macie sztandar? — spytałem go.
— Nie, nie przywiozłem.
— Dlaczego?
— Iii, myślałem, że panu jednak może nie zechce się nieść... Zresztą — żerdki nie miałem...
Poszliśmy tedy bez sztandaru.
Naprzód odpoczęliśmy chwilę u p. Prohazki, który ma garaż w Jokohamie, a na tę uroczystość dał Czechom dwa samochody, z nich jeden udekorowany i przybrany karykaturami, wykpiwającemi Austrję i Wilhelma. Wreszcie ruszyliśmy na wskazane nam stanowisko.
Niedaleko nas była grupa rosyjska i oczywiście Słowianie z miejsca zaczęli się kłócić. Mianowicie Rosjanie wykazali — jak zwykle — ordynarnie imperjalistyczne dążności, zażądawszy, aby Czesi przyłączyli się do nich i szli razem z nimi jako jedna grupa. Jakże Czesi nie zaczną kląć! Oni, żołnierze, mieliby się przyłączyć do tego cyrku, do tych tańczących małp, poprzebieranych za kozaków, do tych „burżujów“, do tej hołoty, która pozwoliła bolszewikom oddać Rosję na usługi Niemiec a sama uciekła? Co to to nie!
Emigranci rosyjscy, wśród których było też dużo żydów i żydówek, z radością skorzystali z nadarzającej się sposobności, przybrali kilka wozów kwiatami, poprzebierali się za różnych „Tarasów“ i „lichych kozaków“, zwłaszcza panny poprzywdziewały co krótsze spodeńki i lakierowane buty na chude łydki w ażurowych pończochach, i z wielkim gwałtem, śpiewaniem i „trepakiem“ na ulicy, ruszyły reprezentować Rosję. Japończycy patrzyli na Moskali jak na tańczące niedźwiedzie, a Czesi spluwali z irytacji.
Poszliśmy osobno i jak najdalej od Rosjan.
Dzień był chłodny, lecz cichy, słoneczny, jasny, morze gładkie jak zwierciadło, na horyzoncie zlewało się z niebem w jakąś otchłań buro-perłową, w której rysowały się niewyraźne kontury dalekich, olbrzymich statków wojennych. U wyjścia z portu na błękitnej fali tańczyły dwie „boje“, czerwona i biała. W powietrzu od samego rana szybowały cztery hydroplany ścigane przecudnemi japońskiemi rakietami dziennemi. Jedne z nich rozpryskiwały się z hukiem w olbrzymie białe chryzantemy, rozkwitające okazale na niebie, drugie wyrzucały w powietrze flagi państw sojuszniczych, a najczęściej oczywiście flagę japońską, białą z czerwonem wschodzącem słońcem.
Na ulicach wznosiły się gęsto zielone łuki triumfalne, domy ozdobione były festonami i kobiercami różnobarwnemi, na drutach kołysały się pstre lampjony, przygotowane do wieczornej iluminacji. W oknach budynków i sklepów widniały wielkie napisy „Victory“ lub „Banzaj“, przechodnie mieli w butonierkach małe chorągiewki o barwach sojuszniczych lub medale pamiątkowe na piersiach. Publiczność japońska jest bardzo karna i aż śmieszyło, jak przestrzegała, aby nikt ani nogą nie wykroczył poza chodnik na drogę. Policjantów, swoją drogą, było mnóstwo.
Pochód otwierał pluton policji, prowadzony osobiście przez dyrektora policji, za nim szła w granatowych mundurach i białych kamaszach, najpopularniejsza w Japonji cesarska orkiestra marynarki, jedyna, grająca względnie przyzwoicie i z tego powodu podziwiana i uwielbiana przez ludność jako zespół cudotwórców. Za orkiestrą toczył się powoli wóz z nieco chwiejną, ale bogatą grupą symboliczną, przedstawiającą „Zwycięstwo“. Wóz przybrany był pięknie flagami wszystkich państw sojuszniczych. Rydwan „Zwycięstwa“ eskortowały grupy, przedstawiające „Czerwony Krzyż“, „Czerwony Trójkąt“ (Y. M. C. A.), „Błękitny Krzyż“, a wreszcie wóz skautów, uzbrojony w olbrzymie działo; następowały wozy z weteranami i inwalidami Wielkiej Wojny. Właściwy pochód sojuszników otwierał wóz serbski — jako że Serbowie pierwsi rozpoczęli wojnę, a że to było w czasie, kiedy jeńców serbskich partjami wywożono z Dalekiego Wschodu, więc się na zbornym punkcie kilku żołnierzy znalazło. Za Serbją szła w „trepaku“ Rosja ze swymi operetkowymi kozakami w ażurowych pończochach, po niej „France the Indomitable“ z dumnie wyprostowanym kogutem, dalej garść żydów, udających wyzwoloną Syrję. Bardzo piękna była grupa chorążych z flagami sojuszniczemi. Chorążowie ci szli zwartym szeregiem, wypełniającym ulicę, a żywe barwy flag wywoływały istotnie entuzjazm Japończyków, bardzo czułych na dekoratywe piękno. Barwy narodowe nie są żadną dowolną ani automatyczną kombinacją, lecz wykładnikiem niezmiernie głębokim i szczerym instynktów i dążeń danego narodu; o tem wiedzą dobrze ci, dla których barwa nie jest martwą. Do myślenia daje czerwień, w barwach sojuszników znacznie obfitsza, niż w barwach państw centralnych. Dziecko lub człowiek, naiwnie kochający kolory, niewątpliwie przeniósłby koloryt „sojuszniczy“ nad koloryt „centralny“.
Było dużo rozmaitych wozów, lecz wszystkich nie pamiętam. Najwięcej uderzyła mnie grupa Japońska i chińska.
Grupa japońska była oczywiście największa. Na czele jej jechał wóz z boginią Słońca, które właściwie jest bogiem Japonji, a zarazem jej personifikacją. Wóz eskortowały setki samurajów japońskich w historycznych strojach narodowych, kapłanów i urzędników z czasów Szogunatu, pysznych, patetycznych, obwieszonych bronią. Ciekawa rzecz, „samuraje“ tak strojem, jak ruchami, podgolonemi łbami, wąsatemi twarzami i gęstemi minami przypominali mi naszą kontuszową szlachtę i tak samo, jak u nas szlachcic, w pojęciu japońskiem „samuraj“ musi być otyły i z pięknie wyhodowanym brzuchem. Szły dalej różne grupy, aktorzy japońscy i japońskie figury symboliczne, zaś między niemi 47 słynnych banitów japońskich, legendarnych bohaterów, którzy jednomyślnem, gromadnem „harakiri“ przypłacili wierność swemu panu. Dziwnem zrządzeniem losu, który ja za najłaskawszego opiekuna swego uważam, w ten sposób niby jakiś sen cudowny przedefilowała koło mnie w biały dzień cała „Stara Japonja“, prezentując swych bohaterów i bohaterki. Choć przepiękna i nadzwyczaj oryginalna, ta przeszłość jak blady cień przemknęła ulicami nowego życia. Miałem wrażenie, że wszyscy ci wspaniali bohaterowie prosto z pochodu poszli na cmentarz, zmęczeni i rozczarowani. Ta przeszłość nigdy już nie zmartwychwstanie — minęła na wieki, jak nasze kontusze i karabele.
Bardzo piękną grupę wystawili Chińczycy. Grupa, prowadzona przez jenerała chińskiego w błękitnym mundurze, dzieliła się na starochińską i nowoczesną. Nowoczesne Chiny reprezentowali studenci, niosący olbrzymi, pięciobarwny, jedwabny sztandar rzeczypospolitej chińskiej. Za sztandarem szło mnóstwo młodzieży ze smokami, kłapiącemi okrutnie paszczękami i z wielkim hałasem gongów. Z uśmiechem patrzyłem na te smoki straszne niby, ale właściwie tak naiwne, że z wielkim gustem trzymałbym je w swoim pokoju. A przecież kiedyś przed taką papierzaną bestją myśmy pod Lignicą uciekli! Byliśmy wtedy znacznie głupsi od Chińczyków. Nie udała się sztuka drugi raz, kiedy-to oni znów chcieli smokami nas przepłoszyć; było to 1905 pod Pekinem. Stare Chiny reprezentowane były przez istny las starych, przecudnie na jedwabiu haftowanych sztandarów, wojowników na drewnianych koniach — właśnie jak krakowski konik zwierzyniecki — i zupełnie oszalałą muzykę, piekielne skrzypce, flety, bębny i gongi. Na końcu jechał samochód z olbrzymim napisem: — Ha! Ha! Myśmy wygrali!
Te dwie grupy wschodnie, jak i grupa filipińska, były i ozdobne i miały jakiś sens. Reszta przypominała trochę nicejski karnawał a trochę „Purimbal“. Amerykańscy i europejscy spekulanci, giełdziarze międzynarodowi, eksporterzy argentyńscy i brazylijscy mojżeszowego wyznania, urządzili ordynarną i jarmarczną hecę, wrzaskliwą i silącą się nadaremnie na dowcip. Tych wozów i figur nie warto wspominać, dla ścisłości jednak zaznaczę, że nie brakowało i białobłękitnego wozu z gwiazdą Dawidową, a ulice Jokohamy rozbrzmiewały triumfalnym „majufesem“.
Wśród tego kosmopolityczno-orjentalnego „brouhaha“ maszerowała żołnierskim krokiem mała gromadka Czechów. Wielu z nich było bez rąk i wiatr, podmuchujący od morza, szarpał szydersko pustemi rękawami. Inni niezgrabnie przewalali się z nogi na nogę, zgiąć zesztywniałych kulasów nie mogąc — ale przecie trzymali krok, choć im hektyczne rumieńce wystąpiły na policzki, a oddech świstał w płucach. I śpiewali. Śpiewali swoje pieśni rewolucyjne, piosenki ludowe, a od czasu do czasu i to najczęściej — „Czerwony Sztandar“. Tak jest, ten żołnierz będzie chciał być gospodarzem na swej ziemi — ale nie w tem rzecz, „moment pikantny“ był w czem innem. Ponieważ krzywda społeczna jest w Japonji — jak zresztą wszędzie na Wschodzie — nieledwie uświęcona, więc rząd tępi zawzięcie socjalizm, który oczywiście dzięki temu wcale się nie szerzy. „Czerwonego Sztandaru“ śpiewać nie wolno — więc każdy go umie. Dalej: Japończyk bez różnicy stanu najwyżej ceni bohaterstwo. O żołnierzach czeskich prasa japońska wiele pisała, „Czek“ bił Rosjan, t. j. bolszewików, bił ich nieraz wspólnie z wojskiem japońskiem. Teraz te „Czeki“ defilują ulicami Jokohamy, bez rąk, inwalidzi, w mundurach japońskich, a w dodatku — choć policji mnóstwo — nie boją się i na cały głos śpiewają „Czerwony Sztandar“, pieśń zakazaną!
Entuzjazm mas ulicznych był nie do opisania. Co rusz wylatywał jakiś gorętszy entuzjasta z tłumu i gestykulując gwałtownie z rozwianemi połami „kimona“, tygrysim głosem ryczał: „Czek! Banzaj!“ Na co chorąży pochylał flagę, a żołnierze odpowiadali głośnem „Nippon banzaj!“
Szliśmy naprzód europejską dzielnicą, jakiemiś szerokiemi ulicami, a potem po moście przeszliśmy kanał, biegnący daleko między małemi, niskiemi, drewnianemi domkami i spięty niezliczonemi mostami. I otóż weszliśmy w ulice japońskich dzielnic, idące wśród domków niskich, gęsto obok siebie zbudowanych, z wgłębionemi sieniami - werandami, balkonikami i niezliczonemi okienkami. Wszędzie pełno było ludzi — na balkonach pstro ubrane dzieci, kobiety, staruszki — na ulicach tłumy huczące jak morze. Wszędzie festony flagi różnobarwne lampiony nanizane, na druty lub wiszące na czerwono-białych kokardach, nad nami, na czystem niebie huk i białe bukiety chryzantem, gdzieś daleko muzyka, a pod nogami trzask rzucanych przez Japończyków dla większej radości petard i niebieskawy dym w powietrzu i nieustanne „banzaj, banzaj!“ Na rogach ulic stały szkoły — chłopcy, niby grzędy ciemnych kwiatów, dziewczęta — stada różnobarwnych motyli. Kiedyśmy się do tych grzęd zbliżali, rozbrzmiewały one uroczystem „Kimigajo“, ale wystarczyło krzyknąć: „Nippon banzaj!“, a już zrywał się huragan okrzyków i trzepotały nad grzędą różnobarwne proporczyki papierowe.
Nareszcie po kilku godzinach marszu i „banzajowania“, pochód się skończył i oddział inwalidów czeskich wkroczył triumfalnie do jednej z restauracyj japońskich, gdzie jednak można było dostać europejski obiad i znakomite, mocne piwo „Kirin“. Czesi, choć zmęczeni, byli zadowoleni z siebie, pewni, że znowu narodowi czeskiemu „wybili okno na świat“, to znaczy — dali ludziom wiedzieć o sobie.
Co do tego, to spotkał ich nieprzyjemny zawód. Prasa japońska o czeskiej grupie prawie zupełnie nie pisała — prawdopodobnie właśnie wskutek zbyt częstego śpiewania „Czerwonego Sztandaru“.
Niezrażony tem kap. Niemec w parę tygodni później urządził w szpitalu czeskim bazar czeski, na którym udało mu się zgromadzić prawie cały świat dyplomatyczny Tokja. Sprzedawano wędliny czeskie i ulubione torty narodów sojuszniczych, śpiewano pieśni czeskie, wreszcie ośmiu ozdrowieńców, przebrawszy się w stroje ludowe za chłopów i dziewczęta, odtańczyło „besedę“, która — zwłaszcza Japończykom — bardzo się podobała. Wkrótce potem przyjechał znów kwartet głosowy czeski, a po nim koncertowa orkiestra wojskowa. Przystąpiono też do zorganizowania Czechów zamieszkałych w Japonji — garstka niewielka, ponieważ jednak każdy z nich mieszkał w innem mieście, a wszyscy dobrze znali Japonję, stosunki i język, przeto przedstawiciel czeski mógł z nich mieć dla siebie korzyść niemałą.
Piszę dla tych czytelników, którzy nie wiedzą, jak się organizuje i prowadzi propagandę. Jak z tego widać — nie są to cuda żadne.
Starałem się szukać Polaków. Mój wegetarjanin wziął mnie raz na wizytę do pewnego domu, w którym mieszkały dwie rodziny polskie. Nie zastaliśmy tych państwa w domu. Zostawiłem bilet — napróżno. Nikt się ze mną zobaczyć nie pragnął. Ludziom tym było dobrze, uregulowali sobie stosunki, żyli cicho i spokojnie, co ich poza tem mogło obchodzić!
Nie wyciągając z tego żadnych wniosków, ani nie robiąc uogólnień, stwierdzam fakty.
Jeszcze parę słów o inwalidach czeskich. Byli oni umieszczeni w obszernym, wielkim domu, w pięknej, wesołej dzielnicy, tuż nad brzegiem morza. Z okien ich szpitala widać było wielkie dżonki o czarnych, szklistych, wydętych brzuchach, życie portowe, żeglarzy, rybaków, wreszcie cudne morze. Więc mieszkanie było idealne. Jeść z pewnością dawano im dobrze, dr. Niemec opiekował się nimi serdecznie i gorliwie, ubrani byli doskonale, a przecie ten szpital to było istne piekło. Kilka razy tych inwalidów odwiedzałem i zpoczątku miałem wrażenie, że żyją ze sobą w idealnej zgodzie, później przekonałem się, że żarli się i gryźli między sobą gorzej aktorów. Co za ambicje, co za urazy, jaka straszna zaciętość, jaka mściwość, jaka ponura nienawiść! Patrząc na tych potrzaskanych biedaków mogło się myśleć, że oni chyba wyzbyli się tej dzikości ludzkiej, która ich o ich członki przyprawiła, że w duszach ich jest tylko miłość życia, przebaczenie i wdzięczność za ocalenie i opiekę. Było przeciwnie. Ci chorzy ludzie myśleli znacznie namiętniej i bardziej krańcowo od zdrowych. Patrząc na nich zrozumiałem, jaki będzie nastrój powojennej Europy. Jak te kaleki tak i poranione, wycieńczone narody, zamiast leczyć się w spokoju, zatną się w swej nieprzejednanej mściwości i, choć bezsilne, gryźć się będą i wzajemnie sobie dokuczać, póki wraz z powrotem sił i zdrowia, nie przyjdzie wiara w siebie i zaufanie do świata.
Słaby nikomu nie wierzy.

Inwalidów czeskich doglądał lekarz amerykański, prócz tego siostra amerykańskiego Czerwonego Krzyża i siostra Czerwonego Krzyża japońskiego. Tych Amerykanów inwalidzi nie cierpieli, twierdząc, że tak lekarz jak i pielęgniarka dokuczają im i obchodzą się z nimi z brutalną a rafinowaną złośliwością. Mam wrażenie, że było w tem nieporozumienie. Amerykanie są poprostu mniej subtelni od nerwowych i przeczulonych Słowian; są to w przeważnej większości ludzie ordynarni. Zato z Japonką żyli Czesi w wielkiej zgodzie i byli do niej szczerze przywiązani.

W PAŃSTWIE WSCHODZĄCEGO SŁOŃCA.
Życie w hotelu japońskim. — Przy kominku. — Europejczycy w Japonji. — Bankiet japoński. — Lech, Czech i Rus. — W barze.

Czytelnik z pewnością będzie mi wdzięczny, jeśli, zamiast nudzić go odcyfrowywaniem „Starej Japonji“ i powtarzaniem legend lub też „wnikaniem“ w duszę japońską, niezmiernie problematycznem wobec nieznajomości języka, wezmę się do rzeczy poprostu i opowiem o tem, jak cudzoziemiec w Japonji mieszka, jak żyje, jak się czuje i co go uderza. Kto jest ciekawy impresyj literackich, niech czyta Lafcadia Hearna, jedynie pod tym względem miarodajnego.
Jak to już zaznaczyłem, mieszkałem w Hotelu Cesarskim, uważanym w Japonji za jeden z czterech cudów Tokja. Jakie są te inne trzy cuda — nie wiem. Hotel, okazały choć brzydki, w stylu mniej więcej lat 90-tych, leży niedaleko dzielnicy urzędowej i „Ginzy“, najruchliwszej w Tokjo ulicy handlowej, gdzie mieszczą się też biura najpoważniejszych firm. Prócz tego, aby prawdę powiedzieć, hotel ten mieści się w dzielnicy pewnego gatunku „giejsz“, o czem jednakże publicznie się nie opowiada i o czem też cudzoziemcy prawdopodobnie nie wiedzą. Ale ja się przekonałem.
„Hotel Cesarski“ zorganizowany jest na sposób amerykański, to znaczy, bierze się pokój wraz z całodziennem utrzymaniem. Kosztuje to mniej więcej 15 jen, czyli półtora funta szt. dziennie.
Jak wszystko, importowane z obcych krajów do Japonji, nabiera cech japońskich, tak i Hotel Cesarski nosi na sobie silne piętno japońskie. Dyrektorem hotelu jest jakiś „gentleman“, którego żona, dozorująca służby, chodziła w kimonie ze szlacheckiemi herbami. Służba wyłącznie japońska, mniej lub więcej słabo mówiąca po angielsku, jest naogół dobra, ale trzeba być bardzo uważnym i uprzejmym. Japończycy są wrażliwi jak dzieci i długo pamiętają urazę. Sami przyzwyczajeni do wielkiej uprzejmości między sobą, odczuwają każde niechętne sarknięcie lub zniecierpliwienie Europejczyka, a ponieważ pewne niedopatrzenia powstają nie ze złej woli, lecz z niedokładnej znajomości języka, służący, „speszony“ i obrażony szorstkiem słowem, staje się wprost niemożliwym i rozmyślnie zaczyna rozumieć coraz mniej. Szczególne trudności i nieprzyjemności ze służbą mają oczywiście Rosjanie, nie grzeszący nadmiarem taktu.
Wogóle na Wschodzie popłaca najlepiej zasada angielska „Keep smiling“, to jest „uśmiechaj się“. Uśmiech w znacznym stopniu rozbraja mieszkańca Wschodu, a przypuszczam, że i na Zachodzie nie przeszkadza.
Urządzenie pokojów jest amerykańskie, zwykłe hotelowe, z nieuniknionym i bardzo miłym zresztą kominkiem. Japońskie są tylko okna. Z Rosji wzięli też Japończycy rzecz bardzo niemiłą i policyjnego charakteru — okienka, wychodzące na korytarz. Nie miałem z czem się taić, ale w nocy trudno mi było usnąć z powodu światła, jakie z korytarza do pokoju padało. Prawie na wszystkich przedmiotach w pokoju są ogłoszenia firm, co też nie jest bardzo wytworne.
Dzień zaczyna się od zadzwonienia na służącego i wiecznie tego samego pytania:
— Furo no szitaku wa dekimaszita ka? — co znaczy — czy kąpiel gotowa?
— Haj! — odpowiada służący, zupełnie jak nasz góral.
Bierze się gorącą kąpiel. Toaleta. Wreszcie można iść na śniadanie.
Na korytarzach i klatce schodowej wiszą obrazy, obrazki lub hafty japońskie. Na dole jest „office“ — w nim poczta, telegraf, fryzjer, biuro informacyjne, można zamówić bilety do teatru, ale przedewszystkiem
— Please, my „Advertiser“...
Młody człowiek — bo w Japonji wszyscy są młodzi — elegancko ubrany, żółty, z bajeczną fryzurą angielską, z grzecznem „morning“, podaje dziennik japoński, wydawany po angielsku. Nazywa się to pismo „Advertiser of Japan“ i jest bardzo dobrze redagowane i ciekawe. Układ pisma i druk przypomina „Times“.
Prócz tego otrzymuje się w „office“ zawsze listy. „Biuro turystyczne ma zaszczyt“, „Taki a taki magazyn zaprasza“, ba, nawet dyrekcja hotelu koresponduje ze swym gościem. Ma się iluzję, że się jest znanym i posiada się znajomości.
A oto „hall“, wielka sień-salon. Na środku stolik z przecudną karłowatą sosną — drzewko wysokie może na metr, rozłożyste, z wielką koroną — niby olbrzym-sosna, tytan jakiś odwieczny — i z trzysta lat takie drzewko może mieć. W głębi „hallu“ wielki kominek w kształcie japońskiej chaty wiejskiej, bardzo piękny. Dokoła kominka siedzą różne Anglo-Sasy, dla których ogień jest symbolem ojczyzny. W korytarzach gablotki z rozmaitemi towarami luksusowemi i przemysłem artystycznym. Są hafty, obrazy, srebra, klejnoty, wyroby z Nikko, porcelana.
Wchodzi się do sali. Jasno, biało, tu i owdzie promienie słońca, na stołach kwiaty. „Maitre d’hotel“ kłania się grzecznie, podprowadza do stołu, podsuwa krzesło, kartę. Przybiega „boy“ z grzecznem „ohajo, sir!“ (dzień dobry panu), czeka.
Je się znakomicie i wybór zawsze jest duży. Kasza z mlekiem, ryba smażona, bifsztyk z ziemniakami, omlety przeróżne, zimne mięso, nieunikniona wędzonka z szynką na gorąco. Keksy na gorąco polewane miodem, marmolady przeróżne, owoce. Towarzystwo w toaletach porannych.
Po śniadaniu panowie idą do swych zajęć, damy w „trotteuse’ach“ i z laskami w rękach idą na przechadzkę. Człowiek, czekający na wizę amerykańską, jedzie do konsulatu amerykańskiego w Jokohamie albo ma napad czarnej melancholji, w której brzydnie mu życie i Japonja.
O pół do pierwszej jest drugie śniadanie również obfite. Przed śniadaniem należy zaglądnąć do „baru“ i wypić jaki cocktail, zwłaszcza, jeśli się przyjechało z Jokohamy, z konsulatu amerykańskiego. Po śniadaniu znowu trzeba iść na miasto.
Koło piątej warto wrócić do hotelu na herbatę. Podają ją w „hallu“, który o tej porze jest pełny. Wtedy dopiero widać, z kim właściwie się mieszka. Anglo-Sasy siedzą przeważnie dokoła ognia i piją herbatę, zapychając się ciężkiemi zresztą keksami. Ci ludzie — bo według ich przepisów robi się ciastka w hotelu — pojęcia nie mają, co to jest ciastko. Dzieci Anglo-Sasów są niegrzeczne, krzyczą, hałasują i wszelkiemi siłami starają się zwrócić na siebie uwagę. Ale matki nie głupie, plotkują sobie w dalszym ciągu, a kiedy chłopak rozwala się na ziemi i ryczy jak opętany, z miny matki można wyczytać:
Mnie to nie przeszkadza, ja jestem do tego przyzwyczajona. Jeśli ciebie to drażni — to go zabaw!
A to już lepiej słuchać krzyków. Zacząć bawić malca to człowiekowi na głowę wlezie.
Trwa to tak długo dopóki nie pojawi się ojciec. Ten raz drugi powie coś chłopcu, a potem jak nie chwyci naraz, jak nie zacznie grzmocić! Jeśli i tego jeszcze chłopakowi za mało ojciec bierze go za spodnie, jak szczeniaka czasem chwyta się za skórę, niesie go jak tłumok do swego numeru, tam nasoli mu jeszcze morałów trzciną, zamknie go na klucz — i już ma spokój.
Wśród tych Anglo-Sasów na pierwszy rzut oka można poznać Francuzów. Są od Anglików znacznie wytworniejsi, ale i bardziej pretensjonalni. Damy ubrane więcej apetycznie niż wytwornie, flirt taki, że flirtujący już świata bożego poza sobą nie widzą.
Prócz Anglo-Sasów i Francuzów Rosjanie, wiecznie niezadowoleni, a zato bardzo głośni ze swojem „Wan Wanowicz“ itd., źle ubrani, nieufni i wszystko lekceważący.
Nuda straszna.
Na pierwszy rzut oka zdaje się, że w tym pięknym „hallu“ wygodnie zasiadło jakieś dobrane, miłe, nawet świetne towarzystwo. W rzeczywistości jest to kuźnia plotek, intryg i miłostek. Ci ludzie mieli czas znienawidzieć Japonję i wszystkie jej piękności, wśród których więdną i schną żywcem, żyć niemi nie mogąc. Nie cierpią tego hotelu, nie mogą się na siebie wzajemnie patrzeć.
Wśród zgorzkniałych i znudzonych Europejczyków kręcą się jak duchy dwie dzieweczki japońskie, Kin i Taki. Kin rozlewa herbatę, Taki podaje ciastka. Obie ubrane są w cudne, barwne kimona na kolorowych jedwabnych podszewkach, obie ślicznie uczesane, różowe i uśmiechnięte. Podchodząc do gościa, dygają przed nim pięknie, flecikowemi głosikami piszczą coś, a najmniejszy żart przyjmują wesołemi iskierkami w oczach i cichutkim chichotem. Drepcą tak szybko, że szerokie rękawy kimona powiewają, odsłaniając ich delikatne różowe ręce, a czasem z pod poły wysunie się goła noga, na której widać krótką białą skarpetkę i drobny sandałek. Cudzoziemcy nie wiedzą, nie rozumieją. Picie herbaty uważane jest za szczególniejszą sztukę towarzyską, umiejętność, po której poznaje się człowieka i jego wychowanie. Dziewczęta uczy się sztuki podawania herbaty jak najwdzięczniejszego, jak najmilszego, tak żeby każdy ruch pomnażał tylko błogie uczucie harmonji i rozkosznej pogody, jakiego człowiek doznaje po kilku łykach tego najlepszego na świecie napoju. Kin i Taki robiły to z istotną sztuką, wielkim wdziękiem, uwagą i harmonijną pogodą — ale cudzoziemcy nie poznawali się na tem. Gdyby im był podawał herbatę „boy“ chiński, byłoby im zupełnie wszystko jedno. Dlatego to owe biegające kwiatuszki chichotały, mimo, iż stojąca w głębi „hallu“ żona dyrektora, chuda, żółta, z nosem długim jak klarnet, poważna dama, w ciemnem jedwabnem kimonie, małemi oczkami śledziła każdy ruch dziewcząt, pomna zasady piękna dla piękna i sztuki dla sztuki. Nie wiem, jakie są Japonki, i przypuszczam, że to muszą być ziółka pierwszej klasy, na zewnątrz jednak w porównaniu z kobietami białemi mają nieskończenie więcej wdzięku i kobiecości. Po tem dopiero można poznać starość i rodzaj kultury.
Często urządzano w hotelu bankiety japońskie. Według zwyczaju japońskiego, zaczynały się one wcześnie a kończyły się przed 11-stą. Przed hotel zajeżdżały z gośćmi setki „riksz“, którzy stawali po lewej stronie bramy wjazdowej. Po prawej porykiwały całe stada samochodów, impertynencko świecąc wybałuszonemi, białemi oczami. Służba wyfraczona stawała w sieni szpalerem, na progu „hallu“ sam pan dyrektor lub pani dyrektorowa, przy drzwiach „messenger-boy’e“, chłopaczki malutkie w czerwonych huzarskich kurtkach i w małych czerwonych czapeczkach angielskich na bakier.
Wchodzili goście — mężczyźni w hawelokach, które bardzo się przyjęły w Japonji, i w europejskich kapeluszach. Gość wchodził z głową dumnie podniesioną, stukając cicho sandałami — służba składała mu ukłon po europejsku. Za panem pojawiała się dopiero żona — i ta pierwsza składała ukłon — na co służba odpowiadała ukłonem znacznie niższym. Zrzuciwszy w garderobie wierzchnie suknie, goście wchodzili do „hallu“ i tu znów się witali. Japończycy kłaniają się, opierają dłonie na kolanach i pochylając się naprzód ku sobie głowami, co powtarzają parokrotnie, mrucząc równocześnie komplementy i wciągając w siebie z sykiem powietrze. Zresztą ruchy mają zamaszyste i żywe, chodzą wyprostowani, a postawa ich jest szlachetna i naturalna. Dzieje się to skutkiem racjonalnego a nie krępującego ciała sposobu ubierania się.
Panie niejednokrotnie przychodziły na bankiety wraz z dziećmi i piastunkami, które lokowano w czytelni lub w jednym z salonów. Grupa europejska, usadowiona w granicach wielkiego kobierca rozesłanego w „hallu“ przed kominkiem, otoczona Japończykami z każdą chwilą przygasała i jakby nikła w ich mnóstwie. Rozmów jej nie było już słychać. Dwa te światy ignorowały się, nie widziały się wzajemnie, zupełnie różne charakterem i sposobem myślenia. Zestawienie było niezmiernie ciekawe i — według mego zdania — nie wychodziło nam na korzyść. Zewnętrznie rzeczy biorąc, jako zjawisko, jesteśmy od Japończyków znacznie ordynarniejsi.
Po pewnym czasie Japończycy znikali w wielkiej sali, w której rozpoczynał się obiad, czy bankiet. Niestety, nie miałem sposobności zobaczyć, jak się to odbywa. Czasami dolatywały odgłosy jakiejś przemowy i okrzyki „banzaj“!
Przez cały czas przygrywał zwykle słynny tokijski kwartet smyczkowy, złożony z poczciwców, którzy z wielką sumiennością rypali smykami na swych instrumentach, pocąc się przytem z zapałem i uporem, stanowczo godnym lepszej sprawy. Grali oczywiście same europejskie „kawałki“. Przykro było patrzeć na tych męczenników.
Wśród tego dziwnego towarzystwa schodziło się stale przy jednym stoliku w „hallu“ trzech — jak z podania ludowego: Lech, Czech i Rus — dr. Niemec, ja i pewien oficer rosyjski. Przez pewien czas był nim marynarz, potem huzar, który właśnie przyjechał był z Włoch z zamiarem wstąpienia do armji Kołczaka. Młody ten oficer, prawdopodobnie dobry żołnierz, dobrze wychowany i bardzo sympatyczny, lubił muzykę, literaturę, sztukę, dużo czytał i szczerze kochał Rosję. Był to ten czarujący typ Rosjanina-Europejczyka „lecącego“ na sławę, powodzenie, błyskotliwość, efekt zewnętrzny, coś w rodzaju „Oniegina“, gładkiego i pełnego wdzięku, lecz pustego. Nie tych i nie takich ludzi potrzebuje nowa Rosja i nie ci ją zorganizują. A ten był przecie jednym z lepszych.
Kiedy teraz przypominam sobie widzianych w Tokjo emigrantów rosyjskich, rozumiem, że to, co się z Rosją stało, było wprost koniecznem. Widziałem kupców moskiewskich, prowadzących w Tokjo intensywne spekulacje, nieznośnych, gadatliwych, głośnych i kapryśnych, tak, że „garçon“, który ich obsługiwał, patrzył na nich wprost z nienawiścią. Przy sąsiednim koło mnie stole siadali — ojciec, kolos niedźwiedziowaty, matka, ciasna i ograniczona jakaś kobieta, dwie panny, jedna lalkowata, z miną świętoszki, lecz fałszywa hipokrytka, druga niezmiernie smutna, sympatyczna, czemś złamana, bez cienia energji i dzielności życiowej. Stary jednego dnia „boy’a“ tak zmęczył, że ten, choć dobrze po rosyjsku mówił, przestał rozumieć. Kupiec coś u niego zamawiał — on wciąż przynosił nie to. Wstały od obiadu panny, wstała pani, a kupiec wciąż jeszcze próbował wydobyć to, czego sobie życzył. Wreszcie zrezygnował. Pamiętam go, jak, trzymając w ręce na stole zmiętą serwetę, w przykrem zamyśleniu patrzył przez jakiś czas w ziemię, a potem westchnął na cały głos:
— Ech, nadojeli my wam uże, nadojeli!
Żal mi się starego zrobiło — ale co „nadojeli“, to „nadojeli“, i to wszystkim!
Byli dalej różni młodzi ludzie, ex-oficerowie, pracujący w różnych przedsiębiorstwach japońskich. Ci nawet mówić o Rosji nie chcieli — myśleli tylko o procentach i zyskach. Był dalej ten huzar „Oniegin“ i pewien oficer marynarki, neurastenik i mistyk, w samodzierżawnym carze widzący uosobienie Rosji a w Rosji uosobienie chrześcijaństwa.
— Rosję zgubiono dlatego, że był to ostatni w Europie kraj wierzący! — powiedział mi pewnego razu.
To były typy najjaskrawsze. Dopełniwszy nimi typy „bojowe“, które na Syberji zajmowały się klasycznem kondotjerstwem, otrzymałem obraz co do ideowości swej stojący absolutnie niżej od emigracji francuskiej i naszej. Emigranci rosyjscy nie wydadzą z siebie ani Mickiewicza, ani Szopena, ani Dąbrowskiego.
Ale ciekawe było, że tak Czech, jak i ja byliśmy pełni otuchy co do naszych spraw i jak najlepszej myśli, podczas gdy właśnie Rosjanin płakał teraz i skarżył się tak, jak jeszcze niedawno temu myśmy się skarżyli.
Po obiedzie faktycznie nie było co robić. Na ulicach ciemnawo, zimno, chłodny wiatr i właściwie — nikogo niema. Przekupnie uliczni rozkładają na bruku swe kramy, sprzedając w nich to samo, co nie drożej można dostać w sklepach. Życia nocnego właściwie niema. Pędzą nabite ludźmi tramwaje, spiesznie gonią do domu nieliczni już przechodnie, wiatr strąca liście z drzew, martwo patrzą z za oświetlonych szyb wystawowych dziwaczne lalki japońskie, zgrzytają „gety“ (sandałki), migają papierowe latarnie „riksz“ — smutno, ponuro. Próbowałem różnych rozrywek, o których też napiszę, ale jest ich niewiele, a niektóre wcale nie bawią.
Kończyło się więc na „barze“ hotelowym.
Były to dwa duże pokoje załamane nieregularnie, aby było jak najwięcej tego, co Niemiec nazywa „Bier-ecken“, z kominkiem, na którym staje palił się ogień i z ciężkiemi, ale wygodnemi krzesłami drewnianemi. Nad kominkiem wisiał portret jakiejś nieznanej mi bliżej piękności japońskiej, na ścianach dobre oleodruki amerykańskie, przedstawiające ładne główki kobiece. Za dużym, wyłożonym cynkiem bufetem kręcił się niski, krępy Japończyk, którego żółta, okrągła twarz wyglądała z za cynku jak pękaty, połyskujący, śmiejący się czajnik miedziany.
W smutne i posępne wieczory japońskie, kiedy nostalgja świdrowała w duszy jak świerszcz drzewny, zbieraliśmy się tam i, zasiadłszy dokoła kominka w wygodnych krzesłach, popijaliśmy „hot-brandy“, paliliśmy dobre papierosy japońskie i gawędziliśmy. Nasza słowiańska trójca, pewien amerykański kapitan statku i pewien Czech z Pragi, który nienaumyślnie i niechcący mieszkał w Japonji już osiem lat.
Za naszemi plecami coś się działo przy bufecie, ktoś rozmawiał, czy pił coś, czasami słychać było niskie, gardłowe „yes sir“, „barkeepera“, a po chwili suche stukanie lodu w metalowej puszce na „cocktail’e“, to znów czyjeś w japońskim języku opowiadanie i „barmana“ „a-ha! a-ha! a-ha!“ nieprzerwane a niskie, jak mruczenie kota. Zaś przy kominku jeden po drugim opowiadał.
— Na Kandy spotkałem znajomego oficera — opowiadał huzar. — Likiery miał sławne, holenderskie. Poszliśmy z nim pić — w cieniu palm. — Jaki tam cień w palmowym lesie — drań a nie cień. A wypili my sławno. Nad wieczorem jadę do hotelu, prawie świata bożego nie widząc — a pierwszy ja raz w tych stronach był — naraz do przytomności przychodzę, patrzę — co takiego? Ja jadę — a przede mną człowiek goły biegnie. Patrzę mu w plecy, myślę, może ja się mylę, może ja w krześle siedzę i kiwam się i na figurynkę jaką bronzową patrzę. Ale nie, brodawkę na prawej łopatce widzę, człowiek! Przeląkłem się tak, że chciałem wyskoczyć — lecz człowiek, jak człowiek, chce wieźć, niech wiezie. Wtem podnoszę oczy i widzę — ulicą słoń idzie! Jak ja go zobaczył, pierwsze co było, pomyślał: — Stanowczo trzeba już przestać pić!
— Czy Anglicy piją? — odpowiada komuś marynarz amerykański. — Jechałem raz angielskim krążownikiem wraz z kilku innymi oficerami angielskimi, którzy jednak nie byli na służbie. Marynarze, wstawali rano, a ja po chorobie byłem, sypiałem dłużej. Kiedym przychodził na pierwsze śniadanie koło 9-tej rano — oni już zdążyli się upić i zaraz po „breakfaście“ szli spać...
A z drugiej strony znów opowiada Czech z Pragi, mieszkający nienaumyślnie osiem lat w Japonji:
— I cóż z tego, że są postępowi, mają tramwaje elektryczne, koleje i samochody? A niech gdzie jaka epidemja wybuchnie — niema człowieka, choćby to był nawet profesor uniwersytetu, któryby na drzwiach swego domu nie napisał: — Hisamutsu rusu osome.
— Co to znaczy?
— Znaczy — Hisamutsu odszedł. To, wiecie, dlatego: W pewnem mieście dziewczyna z dobrego domu pokochała prostego człowieka, nazwiskiem Hisamutsu. Ojciec jej, widząc tę jej miłość, dał mu trochę pieniędzy pod warunkiem, aby Hisamutsu to miasto opuścił, co on też zrobił. Zrozpaczona tem dziewczyna skoczyła do studni i utopiła się, zaś w nocy duch jej błądził po mieście i szukał tego Hisamutsu, zaś gdzie się pokazał, tam ktoś umierał. Ktoś sprytny, dowiedziawszy się o tem, napisał na drzwiach: „Hisamutsu rusu osome“ — Hisamutsu odszedł! — i duch dziewczyny dom ten ominął. Od tego czasu słowa te stały się zaklęciem przeciw zarazie.
I dalej i dalej sypią się anegdoty i opowiadania o różnych krajach i obyczajach, a za nami „barkeeper“ mruczy wciąż jak kot swe:
— A-ha! A-ha! A-ha! A-ha!
— Yes, sir!

I znowu sucho stuka puszka na „cocktail“.

W PAŃSTWIE WSCHODZĄCEGO SŁOŃCA.
Tokjo z lotu ptaka, —„Sziro“. — Mikado. — Ginza. — Drewniane pantofle. — Giejsze.

Jest w Tokjo, na jakiejś górze, w parku, coś w rodzaju japońskiej wieży Eiffla. Wdrapałem się na nią, podziwiając w klatce schodowej napisy ołówkiem japońskie i angielskie — zupełnie jak u nas. Ale widok z góry nie jest zbyt ciekawy. Widać długie ulice i uliczki i morze szarych dachów niskich, drewnianych domków. Rozróżnić można pagody, pałac Mikada, cerkiew prawosławną, teatr cesarski, szkołę wojskową, muzeum narodowe w parku Ueno, w środku miasta wysokie sześciany nowoczesnych gmachów, za miastem las dymiących kominów fabrycznych — dalej bladoniebieskie morze.
W tem mnóstwie drewnianych domków żyją dwa miljony ludzi. Żyją życiem tak własnem i odrębnem, że cudzoziemiec zrozumieć go nie może. Cywilizacja cywilizacją — ale zresztą wszystko jest obce. Do niczego niema dostępu.
Oto „Sziro“ — pałac cesarski. Leży w środku miasta. Otoczony dokoła szeroką i głęboką fosą, napełnioną wodą, i białym, kamiennym wałem, kryje się za nim w głębi ogrodów i pawilonów. Naokoło „Sziro“ są szerokie skwery, parki, obszerne place, tak, że między zamkiem królewskim a domami jest dużo wolnego miejsca — pod obstrzałem. „Sziro“, niedostępne i milczące, wygląda jak twierdza, którą istotnie jest.
Tyle razy chodziłem i wałęsałem się dokoła tych granitowych murów, z poza których widać było białe pawilony i ciemno-zielone drzewa. Prawie nic nie można zobaczyć — prócz rozłożystych sosen japońskich — takich właśnie, jak owe minjaturowe „olbrzymy“ w wazonach — i dziwnie wygiętych dachów. Ma się wrażenie, że się chodzi dokoła koszar — bo słychać tylko trąbki wojskowe ćwiczącego się w obrębie murów jakiegoś pułku piechoty gwardji.
Oto pierwsza i może największa tajemnica Japonji — Mikado.
Kim jest Mikado?
Jest to — według pojęcia Japończyków — potomek bogów, ojciec narodu i Japonji w dosłownem znaczeniu. — Wkońcu pokaże się, że każdy Mikado jest synem bogini (słońca) — mówi pisarz japoński. I proszę nie sądzić, że to są jakieś literackie, teologiczne przenośnie. Niejednokrotnie rozmawiałem o tem z Japończykami i doszedłem do przekonania, że jest to jakaś dogmatyczna tajemnica japońska, jak n. p. u nas tajemnica Trójcy Świętej. Według ich zdania, Japonja nie potrzebuje modlitw, ponieważ sama jest boginią, zaś ojcem jej jest każdy Mikado.
To są rzeczy dla nas zupełnie niezrozumiałe. I od tego zaczyna się nieporozumienie między Europejczykiem a Japończykiem.
Pamiętam, raz naiwnie chciałem tę tajemnicę rozgryźć. Pomyślałem sobie, że ona jest może w dialektyce, ale, że w gruncie rzeczy wszystko ludzkie musi być mi zrozumiałe, jeśli się do rzeczy zabiorę poprostu. Spytałem tedy pewnego Japończyka, dlaczego, skoro przecież Japończycy są ludźmi tak jak i my, mają być tak zupełnie od nas odmienni.
— Na czem to polega? W czem różnica? — pytałem.
— Naprzykład — czy Polacy kochają swego Mikada? — zapytał w odpowiedzi Japończyk.
— Nie mamy żadnego Mikada!
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekceważąco.
— Ale ja to mogę zrozumieć — tłumaczyłem mu. — I my mieliśmy królów. Ja wiem, co znaczy kochać swego króla.
— To jest co innego. Mikado jest ojcem narodu — powtórzył Japończyk frazes, który już tyle razy słyszałem.
Poprostu — jest to ubóstwienie narodu w osobie Mikada. Dogmat niewstrząśniony i usuwający się z pod wszelkiej krytyki.
Otóż, mimo wszystko, co się o Japończykach mówi i pisze, konstrukcja ich duszy jest religijna, co za tem idzie — hierarchiczna. W takim kraju, w takim narodzie socjalizm powodzenia prawdziwego mieć nie może. Nigdy nie zapuści korzeni w duszy narodu. Może być i jest modą, tak jak modnym dziś jest w Japonji europejski „habig“ — nic więcej. Ale proszę, zrozumieć: Góry, drzewa, rzeki, kamienie, nawet „przedmioty martwe“ w Japonji mają duszę (n. p. lalki) i są spokrewnione z bogami — bogiem, ojcem Japonji, jest cesarz — zatem przestać wierzyć w cesarza, podminować autorytet Mikada, znaczyłoby przestać wierzyć w Japonję, podminować autorytet Japonji. To już raczej popełniłby Japończyk „harakiri“. W życiu codziennem Japończyk uchodzi za strasznego materjalistę — o czem ja osobiście powątpiewałbym — ale wierzy bezwzględnie w swój naród. „Riksza“ japoński jest właściwie — z naszego punktu widzenia — pociągowem zwierzęciem. Gdyby Europejczyk został „rikszą“, zbydlęciałby niezawodnie. „Riksza“ japoński pozostaje mimo wszystko człowiekiem. Jego zawód nie poniża go. Jest biednym uczciwie. Oczywiście, wolałby być bogatym, nie uważa jednak, aby ubóstwo było dostatecznym powodem do rewolty. Z tego widać — a na Wschodzie rzuca się to uczciwie patrzącemu człowiekowi w oczy na każdym kroku — że punkt ciężkości życia u człowieka wschodniego nie leży w powodzeniu materjalnem, lecz w czemś, co znajduje się poza niem. W czem? W pracy. W radości tworzenia. Użycie, rozkosz, jaką daje bogactwo, to rzecz niepoważna. Człowiek, oddający się rozkoszy, jest tylko pijany, oszołomiony życiem. Rozkoszą istotną jest praca — zaś w tem najbiedniejszy „riksza“ czy „kuli“ równy jest Mikadowi — bo wszyscy w ten sposób w miłości tworzą jedną wielką Japonję, która jest bogiem, czyli — żyją ku większej chwale Boga. Jakże takiemu narodowi może przemówić do serca „materjalistyczna koncepcja dziejów“ i jakże można poważnie mówić o szerzeniu się socjalizmu na takim gruncie?
W głębi wielkiego parku, za pilnie strzeżonemi murami, mieszka cesarz Joszi-Hito. Jego ojciec, słynny Mutsu-Hito, znany dziś pod pośmiertnem imieniem Meidżi, słynny zwycięzca w dwóch wojnach, chińskiej i rosyjskiej, w których Japonja pierwszy raz dała dowody swej siły, był jeszcze nietykalnym władcą starego stylu. Kultura nowoczesna nie tknęła jeszcze ani jego pałacu, ani etykiety. Ponieważ cesarz był nietykalny, a lubił chodzić w mundurze jeneralskim, który szyć musiano od oka, bez brania miary, przeto ubrany był zwykle karykaturalnie. Dopiero, kiedy był już śmiertelnie chory, pierwszy raz pozwolono lekarzom położyć na jego pulsie dłoń nie owiniętą jedwabiem. Jeśli cesarz dawał audjencję, to petenta wpuszczano do małego pokoiku, gdzie musiał uklęknąć przed kratą, za którą widział tylko stopy cesarza, siedzącego powyżej niego. Kiedy cesarz przejeżdżał przez miasto, poddani musieli nietylko zdejmować kapelusze i zamykać parasole, ale klękać na ulicy.
Tego już dziś niema. Dzisiejszy cesarz Joszi-Hito zniósł te zwyczaje. Usunął z pałacu harem i zniósł wielożeństwo. Jest pierwszym cesarzem, żyjącym w monogamji. Mówi kilku językami, między niemi angielskim i francuskim. Jego audjencjonalna sala urządzona jest po europejsku, w pałacu zaprowadzono światło elektryczne i inne wynalazki współczesne, do dyspozycji dworu jest sześćdziesiąt samochodów. Cesarz słynie jako „sportsman“, a cieszy się opinją władcy łaskawego i bardzo dobrego człowieka. Na mieście pokazuje się dość często bez większej parady, z plutonem ułanów z czerwono-białemi proporczykami na lancach. Odebrał wychowanie wojskowe, jest również oficerem marynarki i gorliwie sprawami wojskowemi się zajmuje. Bierze udział we wszystkich uroczystościach wojskowych. Jeszcze przed jego wstąpieniem na tron zdarzyło się raz podczas manewrów, że w jego obecności żołnierz spadł z konia. Joszi-Hito, widząc, iż nikt tego nie zauważył, zeskoczył z konia i pomógł żołnierzowi podnieść się, a kiedy sztab jego okazał z tego powodu zdumienie, Joszi-Hito rzekł skromnie:
— Czy ja nie jestem żołnierzem?
Cesarz, ożeniony w 1900 roku z księżniczką Sada-Ko, córką księcia Kugo, ma trzech synów: ks. Hiro-Hito, ks. Jasu-Hito i ks. Nobu-Hito. Książęta ci uczą się w kolegjum szlacheckiem, a prócz tego pobierają specjalnie lekcje prywatne.
Oto mniej więcej wszystko, czego — poza pewnemi szczegółami z zakresu etykiety — można się dowiedzieć o cesarzu japońskim.
W pewnej odległości od pałacu cesarskiego znajdują się mniej lub więcej banalne gmachy ministrów, ambasady, urzędy, wreszcie szkoły. Cała dzielnica jest bardzo paradna i uroczysta, ale nudna.
Główną i najciekawszą ulicą jest „Ginza“, którą się Japończycy nadzwyczajnie pysznią. Jest to coś w rodzaju Marszałkowskiej ulicy w Warszawie, ale o dwa piętra niższej. Dziwnym zbiegiem okoliczności wspomnienie tej ulicy wiąże się u mnie z czemś, u nas dziś bardzo powszedniem i codziennem. Nie mogę się powstrzymać, aby o tem nie wspomnieć.
Codzień wczesnym rankiem budzi mnie dolatujący z ulicy donośny, dźwięczny odgłos drewnianych sandałów. Weszły one u nas w zwyczaj podczas drożyzny wojennej i — jako rzecz praktyczna — rozpowszechniły się.
W największem użyciu są rano. Lud biedniejszy, stróżki, sługi, kolporterzy i kolporterki pism używają ich chętnie. Wdziewa się je łatwo na bosą nogę, a nie zdzierają się tak prędko i nie przemakają.
Dlatego-to rano w ulicach jest tak głośno. W ciszy rannej wyraźnie słychać każdy krok, zaś każdy taki sabot drewniany, zależnie od swej wielkości i ciężaru swego właściciela, ma inny ton. Trzeba przyznać, że mamy ciężki chód. Kamienne chodniki aż huczą, ściany rozbrzmiewają echem, dudni klatka schodowa pod krokami kolportera. Słychać, jak dwie ciężkie stopy przemierzają schody, o, słychać je nawet w sąsiedniej ulicy.
Lecz ja ten odgłos ogromnie lubię i nie gniewam się, gdy mię budzi rano. Na chwilę tylko machinalnie otwieram oczy, aby zobaczyć, czy słońce już wstało, a potem zamykam je natychmiast i słucham:
— Raz — dwa, raz — dwa, raz — dwa!
Głuche trochę, lecz przecie dźwięczne tony rozlegają się w ulicy — „staccato“ urywane i pośpieszne porannej piosenki ludzi skrzętnych i pracowitych, coś niby tryl na ksylofonie.
W ten odgłos wsłuchuję się, bo on mi gra muzyką nie z tych stron i wskrzesza w mej duszy obrazy, jakich tu już nie znajdę.
Widzę przed sobą tokijską „Ginzę“, długą, szeroką, czysto zamiecioną ulicę. Oczywiście — tramwaje elektryczne, w powietrzu sieć drutów, tu i owdzie domy wysokie, cztero- i pięciopiętrowe, kwadratowe i brzydkie, jak wielkie skrzynie lub paki, ale przeważnie małe, niskie, jednopiętrowe.
Po każdej stronie ulicy szereg drzew, podobnych do wierzb. Przynajmniej zieleń ich jest tak samo delikatna i przypomina mi wierzby.
Szyldy bardzo kolorowe, przeważnie czerwone. Nie wiszą, jak u nas, poprzecznie, lecz postawione są pionowo. Złote litery na nich biegną z góry na dół. Na dachach domów, jak pająki wśród drutów, widnieją wielkie, tajemnicze chińskie charaktery reklam.
Ulicą jadą czerwono-żółte tramwaje i czarne, lśniące lakierem i metalem samochody. Ale prócz tego widać dziwne wozy, a przy nich, w szerokich, grzybowatych kapeluszach słomianych idą woźnice skośnoocy i o żółtych twarzach, w niebieskich płóciennych ubraniach z dziwacznemi, wielkiemi, białemi literami na plecach. Wozy pełne są rzodkwi białej, o korzeniach długich na metr a grubych, jak przedramię mężczyzny. I jeszcze jest tam wiele innych, nieznanych jarzyn. Często widać przy wozach wieśniaków w długich, szerokich, nastroszonych pelerynach z jakiejś długiej, suchej, ostrej trawy. Zaś między temi wozami przemykają ciągnący wózki-krzesła szybkobiegacze żółci w ciemno-granatowych, krótkich trykotach do pół ud. Jeden biegnie jak znudzony koń dorożkarski, przesypując się z nogi na nogę, drugi, biegnąc między dyszlami, piersią przyległ na poprzeczny łączący je drążek i tak pcha wózek, inny ciągnie go za sobą, sadząc jak jeleń, wielkiemi susami. Na tych wózkach-fotelach siedzą ludzie drobni i lekcy, w „habigach“ i ciemnych „kimonach“ z ciężkiego jedwabiu. Ten czyta gazetę — i czyta ją z prawej strony ku lewej, ale i z góry nadół równocześnie. Inny rozgląda się. Jeszcze inny nogi wyciągnął przed siebie, a głowę o twarzy żółtej, szerokiej i płaskiej zadarł wysoko, prawie ją wstecz przeginając. A tu nad wózkiem-fotelem podniesiona czarna, ceratowa budka z maleńkiemi okienkami szklanemi, kryjąca zapewne jakąś dostojną piękność. Dostojną, bo niedostojne jadą bez budki, po dwie na jednym wózeczku, drobne, porcelanowe laleczki w różnobarwnych sukienkach w wielkie kolorowe kwiaty lub motyle, wesołe, chichocące i częstujące się cukierkami. Tuż jednokonne karety wysokich osobistości, a przed karetami biegną laufrzy, mający rozganiać tłumy na ciaśniejszych miejscach, żeby zaś laufer nie padł po drodze trupem, woźnica konia niezbyt pogania. Na rogach ulic widać czyścicieli fajek z ich parowemi gwizdawkami, zaś w tę i drugą stronę jak opętani pędzą młodzi chłopcy na rowerach i bezczelnie przemykają się między „rikszami“, tramwajami i przechodniami, przenikliwie wykrzykując „ajé, ajé, ajé!“
Sklepy jak podsienia lub założone towarami sienie domów, cofnięte w głąb, kwadratowe. Tu widać w skrzyniach ułożone starannie owoce, tam wszelkiego rodzaju sandały, tu kuferki i walizki, dalej pstrokate książki, powieści i miesięczniki, dalej różnobarwne, przeważnie czerwone lalki japońskie z „prawdziwemi“ włosami i metalowemi mieczami, dziwnie koturnowe i tragiczne, gdzieindziej przeróżne butelki win, jeszcze dalej jak ogromne topazy, ametysty i rubiny błyszczą buteleczki perfum. W głębi sklepów na małem podwyższeniu na matach przykucnęli kupcy i ich pomocnicy, wszyscy w długich, ciemnych sukniach. Patrzą na ulicę, ręce trzymając na wielkiem porcelanowem lub fajansowem naczyniu; jest w niem gładko zrównany popiół, a w środku różyczka, ułożona z gorejących węgli, służących do ogrzewania rąk.
Na chodnikach ruch żywy. Oto idą panowie — tak samo ubrani jak ci na wózkach, czasem dziwniej. Naprzykład — emeryt jakiś, starowina, sunie w habigu i zupełnie przyzwoitem futrze, z pod którego widać nogi w nienagannie czystych zresztą kalesonach jegerowskich; spodni poczciwiec nie uznaje. Na stopach w czarnych, specjalnie szytych skarpetkach, sandały drewniane w rodzaju niskich szczudełek. Obok mama, a może służąca, na plecach niesie w worku żółtego bęcwała, pucułowatego dzieciaka, za rączkę prowadzi drugiego z przyciętą jakby po staropolsku grzywką, w zielonej sukience w wielkie czerwone kwiaty. A tuż znowu pochylone naprzód i kołysząc się dziwnie, jaskrawo umalowane i jaskrawo ubrane, stukając po bruku sandałami, biegną dwie młodziutkie tancerki, a drewniane ich „gety“ aż dzwonią po bruku. Za niemi drepce starsza jakaś pani, a szczudełka stare zgrzytają na kamiennych płytach. Skrobiąc bruk sandałami, idzie roznosiciel gazet, monotonnie wykrzykując: „Szimbun! Szimbun!“ (Dziennik), a oto ze szkoły wypadli chłopcy i krzyczą, śmieją się, hałasują, ale drobne, dźwięczne i nieustanne stukanie ich sandałów pokrywa wszystko.
To jakby doprawdy ktoś grał na drewnianych cymbałkach. Dźwięcznie i lekko rozlegają się te kroki na płytach kamiennych, ciszej na asfalcie, głośno i wesoło na licznych, okrągłych mostkach drewnianych, pod których wdzięcznie wygiętemi łukami cichą wodą kanałów suną płaskie, pakowne łodzie pełne jarzyn, złoto-czerwonawych śliwek lub zielonych strączków bananów.
Mają tam ludzie nieznanej mi nazwy instrument, do takiego pałąkowatego mostu podobny — w brzmieniu przypominający ksylofon, czyli drewniane cymbałki. Klęcząc przed tym instrumentem, kobiety co rano wygrywają na nim „Hymn chwały poranka“. Drewniane, jasne, dźwięczne, lecz jakby trochę matowe tony sypią się z niego gamami i trylami, związane harmonją miłą, choć naszemu uchu mało dostępną. Niewątpliwie jednak jest to pieśń, którą dzwonią wszystkie miasta tego kraju. Pieśń szybkich, lekkich, biegnących kroków, pieśń, którą śpiewa i wiecznie tańczy samo życie.
Ostatni raz słyszałem ją, jakby elegję, w mieście dalekiem już od tego kraju. Siedziałem południową godziną na werandzie, zasłuchany w łagodne, harmonijne dźwięki „carillonów“ angielskich, wpatrzony w morze turkusowe, nieruchome na niem statki i palmę samotną na brzegu. Z poza marmurowej balustrady werandy co chwila wyciągało się długie, wężowo giętkie, nagie, bronzowe ramię, rozkwitające nagle to wachlarzem z sandałowego drzewa, to bukietem kwiatów, to bożkiem pozłacanym, to wyszukanym kształtem smukłej amfory. Przekupień, potrzymawszy przedmiot w powietrzu, bez słowa cofał ramię, by po chwili wyciągnąć je z nową jakąś pokusą. Siedziałem, obserwując to smukłe, giętkie ramię, wdzięczną sylwetką rysujące się na tle szafiru niebios i szmaragdu morza — a godzina była senna, południowa — martwa w tamtych stronach. I naraz, gdy cały świat, zdawało się, umilkł, usłyszałem zdaleka tak dobrze znane mi, dźwięczne, suche nutki sandałów japońskich. Wystukiwały one na bruku refren muzyczny, krótki jak japońskie piosenki i smętny, jak one, molowy. Następowały po sobie nie za prędko i nie za powoli. Zwolna dźwięk ich rósł, uderzył o sklepienie marmurowe nade mną i zcichając powoli zgasł w delikatnem, subtelnem „pianissimo“. Szaro-błękitne wzgórza Japonji zaświeciły mi w oczach i zgasły wraz z cichą muzyką odchodzących ode mnie na zawsze sandałów.
Stąd to, ile razy dziś południową godziną w cichej i pustej ulicy słyszę odgłos drewnianych pantofli, zjawia mi się zielone, połyskujące morze, nad niem szafir nieba głęboki, a na tle tej świetliwości czarna, smukła palma z rozwichrzoną czupryną i podobne do niej smukłe i czarne ramię, wynurzające się z za balustrady z coraz to inną jakąś pokusą, z coraz to innym cudem olśniewającym.
I dotąd pojąć nie mogę, czyjem to tajemniczem zrządzeniem w tej właśnie chwili został zesłany ów niewidziany nawet przeze mnie człowiek, który delikatnemi sandałkami wydzwonił mi na bruku obcego i dalekiego miasta ostatnią, pożegnalną piosenkę Japonji.

Tokjo ma dużo ładnych rzeczy i jest miastem interesującem, ale nie należy do pięknych miast. Dzielnica dyplomatyczna i arystokratyczna zarazem, Sziro z szerokiemi placami i ulicami, z małemi, zacisznemi pałacykami, otoczonemi minjaturowemi ogrodami, jest uroczysta i cicha, ale przez to nudna i martwa. Pamiętam, raz po załatwieniu swego interesu, czekałem na doktora Niemca w ogródku którejś ambasady. U drzwi stał stary, wyschły, żółty służący, Japończyk, w długim, czarnym chałacie i z trupią, łysą czaszką, wyglądający jak śmierć. Niedaleko za murami pałacu cesarskiego w koszarach trębacze grali monotonną melodję. Przez bramę widziało się szeroką, białą w słońcu ulicę, prawie pustą z biegnącymi cicho rikszami. Koło domu był cień — dziwny cień, prawie starczy zmierzch wśród drzew i krzaków minjaturowych a przecie tak bardzo starych, nie cień, lecz zmrok starości — zaś wśród tych drzew znów stare, mchem zielonym obrosłe głazy, dziwacznych kształtów kamienie, w których się Japończycy lubują, a które wyglądają jak omszałe okruchy nagrobków żydowskiego cmentarza. Dzień był słoneczny, owady brzęczały w gałęziach drzew, a ja mimo to czułem się nieswojo, smutno. Smętek jest w powietrzu Japonji. Handlowa Ginza jest żywsza ale banalna, zanadto zeuropeizowana czy sprusaczona; mimo żywego ruchu jest w niej dla Europejczyka jakaś przykra bezduszność. Zapewne, nie brak pięknych zakątków, małych, cichych i ciasnych uliczek mniej lub więcej malowniczych, poetycznych zacisz nad kanałami, skąd widać wąziutkie bulwary, mosty i mostki i domy nadwodne. W pierwszych dniach bawi też widok bocznych ulic, pełnych kramów a bardzo ruchliwych — ale to wkrótce musi się znudzić z powodu monotonji. W którymkolwiek końcu miasta się jest, wszędzie widzi się te same kramy i w nich ten sam towar, tylko lepszy lub lichszy.
Brak budowli monumentalnych. Brak przedewszystkiem pędu w górę. Buduje się wprawdzie domy pięciopiętrowe — na amerykański sposób spuszczając ściany z najwyższego piętra nadół, co wygląda, jakby na rusztowanie pończochę naciągano — zasadniczo jednak, ze względu na częste trzęsienia ziemi, domy są niskie i miasto rośnie głównie wszerz.
Muzea naturalnie nie zrobiły na mnie wrażenia. Są bardzo bogate, niewątpliwie ciekawe i pouczające. Widzi się w nich różne fazy życia Dalekiego Wschodu, życia bogatego i bujnego. Kolekcje uporządkowane, ustawione i ponumerowane po europejsku, dziwnie przez to bledną i martwieją. Przestają zajmować. Ostatecznie trudno się zainteresować wszystkiem, co naród przez parę tysięcy lat nagromadził. Lecz gdyby kto chciał studjować Daleki Wschód, w muzeach tych znajdzie materjału mnóstwo.
Zwiedzałem też świątynie — nie namiętnie i zupełnie bez zrozumienia rzeczy, ale z ciekawości i dla piękna. Zwłaszcza często bywałem w mauzoleach Szogunów w parku Sziba. Ale to znów trudno mi opisać, raz dlatego, że się mało na tem znam, powtóre, ponieważ prawie niepodobieństwo dokładnie odtworzyć czytelnikowi te gmachy konstrukcji zupełnie dla nas obcej. Uderza ich piękna, właściwie chińska architektura, bardzo ornamentalna i bogactwo pięknie hodowanych i utrzymanych drzew. Śliczne są dziedzińce, otoczone rzędami „iszidoro“ i „kanadoro“ — to jest stojących latarń kamiennych i bronzowych. W otworach tych latarń, fundowanych — jak u nas świece do kościołów — przez bogatych „dajmiów“, a zapalanych dawniej w dni uroczyste, dziś pełno jest kamyków. To wychowankowie szkół duchownych bawią się podczas rekreacji rzucaniem kamyków do celu. Wewnętrzne urządzenie świątyń najzupełniej przypomina nasze ołtarze i kaplice. Tak samo pełno jest figur pozłacanych, różnych świętości, malowideł, ten sam półmrok złotem przesycony, ta sama woń kadzideł w powietrzu. Główne zewnętrzne kolory świątyń są dla ścian bronzowo-czerwone, dla dachów ciemno-zielone.
Pagody — wysokie wieże dziwacznej konstrukcji — są według mego zdania stylizowanemi sosnami, czy świerkami japońskiemi. W tonie ciemno-zielone z czerwonem podmalowaniem, kolorytem i kształtem najzupełniej przypominają świerki.
Przyjemnie bywa na mieście w ciepłe wieczory. Przed domami wszędzie lampy elektryczne, wszystkie sklepy oświetlone goreją barwnemi wnętrzami, na ulicach chichot, krzyk dzieci i kłapanie niezliczonych sandałków; w ciemno-granatowych perspektywach ulic, jakby powleczonych po bokach niezbyt silnem żółto-czerwonem światłem, migocą papierowe lampjony „rikszów“ z kolorowemi napisami i słychać ich wysokie, urywane, piersiowe „ho! ho! ho!“ Na wielkich placach lampjony ich, wiszące nisko nad ziemią, świecą jak robaczki świętojańskie, latające we wszystkich kierunkach i gasnące nagle. Z bocznych ciemnych ulic słychać „pizzicato“ japońskiej gitary, smętny śpiew lub też rytmiczne bicie w bęben... To giejsze gdzieś tańczą... Ale są też ulice wyglądające zupełnie jak pierwsza lepsza ulica europejska i gdzie fasady wielkich kinoteatrów świecą brutalną iluminacją różnobarwnych i trupich, niezmiennych świateł elektrycznych.
O takiej porze, jeśli w hotelu nudno lub niema co czytać, a nie idzie się do teatru lub do „giejsz“, najlepiej wstąpić do jakiego kupca towarów artystycznych lub ilustracyj. Nie obrażają się, jeśli się nic nie kupi, lubią pokazywać swój towar i gawędzić. Chętnie opowiadają o starych mistrzach, o różnych warsztatach, z których wychodziły najpiękniejsze wyroby sztuki, wspominają dawne czasy, szybką przemianę. Ponieważ sklepy otwarte są przeważnie do 11-stej w nocy, czasu jest dość, kupiec się nie śpieszy, a z Europejczykiem chętnie rozmawia.
Lecz wkońcu i to się wyczerpie i faktycznie — niema co robić. Zaczyna się człowiek otaczać książkami i czyta lub uczy się. Coraz więcej ceni swój cichy pokój i ogień na kominku. Czasem przed spaniem znęci go okno, rozsrebrzone księżycem. Przypomni sobie, że jest w szaro-błękitnej Japonji, kraju złocieni, wiśni, lotosów, poezji i bohaterstwa, w kraju opromienionym cichym uśmiechem Buddy i zaludnionym blademi duchami, więc spuści okno i napawa chwilę wzrok japońskim widokiem.
Pod oknami kilkutorowy plant kolejowy, po którym co pięć minut pędzi „express“ w stronę Jokohamy lub zpowrotem, dalej długa, równa ulica słabo oświetlona, a na jej końcu, czarne w księżycowem świetle, kominy fabryk.
A tylko z niedalekiej, ciemnej i wąskiej uliczki dolatuje, jak ćwierkanie świerszcza, ciche i smętne pobrzękiwanie japońskiej gitary.

A giejsze?
Czy są jeszcze?
Rozumie się — marzyłem też o tej bajecznej dzielnicy, tyle razy i tak czarownie malowanej przez Hokusata. Jakżem się cieszył na te herbaciarnie iluminowane różnobarwnemi lampjonami i na te przecudne, śpiewem i komplementami wabiące przechodniów śpiewaczki w strojach jak z bajki, kwiatom żywym podobne. — Josziwara nazywa się ta dzielnica ongiś miłości i pojedynków, pocałunków i śmierci...
Niestety! Odkąd nastała w Tokio nowoczesna policja, Josziwara jest wprawdzie i giejsze w niej są, ale poezji już niema. „Keisatsu damedesu!“ (japońska policja oszalała!) — wykrzyknął kiedyś Lafeadio Hearn na widok modernistycznych reform, zaprowadzonych przez policję. Ale policja estetyką się nie kieruje i okrzyk Hearna jej nie wzruszył.
Josziwara jest, ale dawnego życia w niej już niema. Jest to taka sama dzielnica, jak inne. Zamiast lampjonów, płoną przed domami lampki elektryczne do wyłupionych rybich oczu podobne. Herbaciarnie są, ale zamiast żywych i śpiewających kwiatów przed niemi, wystawione są na pokaz — fotografje, jak w naszych tynglach lub i gorzej. Nic zajmującego.
Takie herbaciarnie, jak w Josziwarze, są prawie wszędzie, a przedewszystkiem w tej dzielnicy, w której stoi „Hotel Cesarski“. Byłem w kilku i z całą przyjemnością wspominam wieczory w nich spędzone, przedewszystkiem jednak muszę stwierdzić, że osóbki, z jakiemi się tam ma do czynienia, są wszystkiem, lecz nie giejszami.
Giejsza, jest to dama, z którą Europejczyk rzadko kiedy ma do czynienia.
Giejsza, starzejąca się a posiadająca trochę uzbieranych pieniędzy, kupuje od ubogich ludzi dziewczynki, które, stosownie do spisanej umowy, obowiązuje się wychowywać, kształcić i żywić do pewnego, ściśle określonego wieku, z tem, że one przez ten czas z zarobku swego spłacają z pewnym procentem w oznaczonych ratach sumę wypłaconą ich rodzicom, zaś to, co ponadto zarobią, idzie na ich posag. Kombinacja cała ułożona jest oczywiście tak, iż giejszy wykupić się trudno, zwłaszcza, że na Wschodzie młodość kobiety trwa krótko. Dla tejże właśnie przyczyny przedsiębiorczyni musi zależeć na tem, aby dziewczyna prowadziła się o ile możności jak najlepiej, czyli, aby się przedwcześnie nie zestarzała.
Wykształcenie giejszy polega na nauce dobrych form, muzyki, tańca, literatury, śpiewu i na wykształceniu estetycznem. Giejsze są nietylko tancerkami i śpiewaczkami i terenem ich popisów wcale nie jest herbaciarnia. Zaprasza się je na uroczyste przyjęcia i uczty do domów lub do pierwszorzędnych restauracyj głównie dla towarzystwa. I nigdy giejsze nie pokazują się same, lecz zawsze pod dozorem starszych dam. Naturalnie, nie można przypuszczać, ani twierdzić, że osoby te są wzorami dziewiczych cnót, przeciwnie, cała rzecz polega na tem, aby się bardzo a bardzo podobać i stosownie do tego dać ocenić. Jednakowoż w interesie giejszy leży właśnie jak najlepsza reputacja, która pozwala jej bywać w świetnych towarzystwach i stykać się z możnymi tego świata.
W pierwszorzędnych restauracjach japońskich są wszędzie małe estrady, przygotowane dla ewentualnych popisów tych wytwornych a bardzo kosztownych osóbek. Tam one tańczą lub śpiewają.
Z Europejczykami nie wdają się. Ani anglo-saski marynarz ani argentyński eksporter nie będzie szukał u giejszy poezji, nie będzie zachwycał się jej „utami“. Nie zna przecie języka i nie reaguje na japońską poezję. Dlatego prawdziwą giejszę można zobaczyć tylko w towarzystwie japońskiem.
To, co ja widywałem, to były zwykłe tancerki, w stosunkach z cudzoziemcami prawdopodobnie nie tak trudne ani grymaśne, ale niemniej miłe. Ponieważ wiem, że takie szczegóły przeważnie interesują, opiszę rzecz dokładnie.
Cudzoziemcy — przypuśćmy dwaj, bo samemu nieprzyjemnie — wołają „riksze“ i każą im jechać do giejsz. „Riksze“ pojmują natychmiast, z wesołem współczuciem kiwają wyschłemi głowami, szczerzą zepsute zęby, otulają nogi szczęśliwców pledami i wiozą ich w tajemniczy labirynt uliczek ciasnych, ciaśniejszych i wreszcie najciaśniejszych. Naturalnie, szelmy obwożą głupich cudzoziemców Bóg wie którędy, byle tylko ta jazda jak najdłużej trwała i byle jak najwięcej wyłudzić — pięć „sen“ lub dziesięć „sen“ więcej, to już wielka historja! W tejże najciaśniejszej ulicy zatrzymują się naraz przed jakimś domkiem, w którego otwartych drzwiach widać — niby u nas oleandry — niziutkie, minjaturowe drzewka, dalej oświetloną sionkę, w głębi schody. Drzwi gościnnie na oścież otwarte.
Wchodzisz, bracie, do sionki, upewniasz się, czy tu są giejsze — zapewniają cię, że tak, zapraszają do wnętrza.
Ściągaj buty! Niema co, jak szyk, to szyk!
Cudzoziemiec z klęciem we wszystkich językach europejskich ściąga buty i spocony, lecz triumfujący, staje wreszcie w szacie godowej, to jest w priczezach ze strzemiączkami na czarnych skarpetkach. W tym uroczystym stroju, czując się oczywiście nieswojo, lecz uśmiechnięty łagodnie, idzie na górę.
Na górze jest mały, zacisznie urządzony pokoik. Ściany drewniane i cienkie — więc zimno. U sufitu lampa elektryczna, na bajecznie wywoskowanej podłodze niziuteńki, ślicznie politurowany stół i dwie poduszki koło niego. Proszę siadać! Jak kto chce i umie — ale musi poprzestać na tej poduszce, bo nic innego niema. Prawda, w dwóch rogach stołu te — jakby je nazwać? — fajansowe, czy porcelanowe „ogniska domowe“ z kilku rozżarzonemi węgielkami. Nad tem grzej sobie ręce, jeśli ci w nogi zimno.
Gospodarz, oczywiście bardzo uprzejmy, telefonicznie zaprasza damy, potem zapewnia o swej radości — do której zresztą ma słuszny powód i znacznie słuszniejszy od gości — i wynosi się. Następuje chwila oczekiwania, podczas której można przeczytać spory tom. Jest to obliczone chytrze, albowiem grać, a zatem i tańczyć można tylko do pewnej godziny w nocy, idzie zatem o to, aby tańczyć jak najmniej.
Nareszcie pojawia się pierwszy gość. Słychać kroki na schodach, drzwi otwierają się, jakaś postać w ciemnym kimonie pada na kolana, a potem pięknie twarzą na ręce oparte na ziemi.
— Komban-wa! — (Dobry wieczór).
— Komban-wa! — odpowiadają Europejczycy uprzejmie, bo tyle zwykle umieją.
Ukłon jest bardzo harmonijny i pełen wdzięku. Osoba podnosi się i wesoło zbliża się do stolika, przy którym siada na własnych nogach. Jak się ta dama nazywa w języku japońskim, nie wiem, ja nazywałem ją zwykle „ciocia“. Ma ona przedstawiać element wesołości w towarzystwie i jest przeważnie tłuściutka, pucułowata, z okrągłą, uśmiechniętą i chytrą twarzą, niby jowialną i dobrotliwą. Śmieje się zawsze najczęściej i najgłośniej i daje wskazówki tancerkom.
Potem niezmiennie pojawia się druga dama, również ciemno ubrana, a którą ja nazywałem „klarnet“ dla długości jej nosa. Nie wiem, co to jest, ale ta druga dama w każdej herbaciarni ma taki długi nos i stosowny do niego katar — reprezentuje muzykę i śpiew. Wobec nosowej „emisji“ głosu przyjętej przez Japończyków, którzy umieją nutę trzymać na dźwięku „n“ (en), katar jej nietylko nie przeszkadza, lecz prawdopodobnie pomaga do śpiewu. Zaś gra ta osoba czemś w rodzaju grzebienia na kwadratowej gitarze kościanej z długą szyją.
Nareszcie zjawia się jedna „Butterfly“, osóbka malutka, w ślicznem kimonie kolorowem w wielkie wzory, kwiaty lub ptaki, z dziwną, barwną koroną na głowie. Ona też pada na twarz, cieniutkim głosikiem pokornie wyśpiewując swe „komban-wa“ i radośnie przyjęta, kuca przy stoliku. Przedewszystkiem rączki drobne i czerwone od zimna grzeje nad fajansowem „ogniskiem domowem“ i rozgląda się po towarzystwie, pociągając gorliwie nosem, czemu się zupełnie nie można dziwić, bo i ona ma katar. Niema mrozu, ale zimno jest, a Japonki nie ubierają się bynajmniej tak, jak nasze damy. Kimono też ani nawet nie widziało jedwabiu. Nie wiem, jaki to jest materjał, lecz wiem, że jest — drukowany, a nie haftowany.
Ogrzawszy ręce, młoda osoba z rękawa kimona dostaje małe pudełeczko z pudrem, zwierciadełkiem itd, i „robi się na piękno“, poczem zaczyna stroić minki do gości.
Tymczasem gospodarz z wielką ostentacją zastawia stół. Na małym talerzyku plasterki rzepy, polane sosem japońskim, surowa posiekana ryba z tymżeż sosem, wreszcie kosz, pełen „kaków“, pomarańcz i bananów. Młode osoby, bo zwolna jeszcze dwie lub trzy nadciągnęły, zabierają się do tych owoców z prawie widocznem łakomstwem; trzeba przyznać jednak, że jeść umieją bardzo estetycznie. O jakiemś mlaskaniu, ssaniu lub głośnem łykaniu ani mowy, jak z drugiej strony, dalekie są od cyrkowych sztuk, jakich z jedzeniem dokonywują Anglicy.
Pojawia się „saké“ — coś niby wódka grzana — mały kałamarzyk słabej wódki na sześć osób. Do tego miseczka głęboka z gorącą wodą i kubeczki białe porcelanowe, wielkości tych, jakich się używa do akwarelowych farb. Wasza dama bierze taki kubeczek, płucze go w gorącej wodzie, napełnia „saké“ i podaje. Należy wypić, poczem ona znów płucze kubeczek, nalewa i znów podaje — należy teraz ją poprosić, żeby wypiła, co też ona chętnie zrobi.
„Saké“ nie jest trunkiem złym i zasługującym na lekceważenie. My nazywamy ten napój wódką ryżową, w języku japońskim słowo „saké“ oznacza wogóle wino. Istotnie „saké“ więcej zbliżone jest do wina niż do wódki. Grzane — jak każdy prawie alkohol — nie jest nadzwyczajne i przypomina nasz niesłodzony krupnik. Działa łagodnie, rozmarza a potem robi człowieka sennym. Naturalnie są różne „marki“ „saké“ i różne lata. Na pokładzie statku „Yokohama-Maru“ piłem raz „saké“ znakomite, podane na zimno, w wielkich kieliszkach, jak wino. Było świetne. W Japonji sprzedają „saké“ uliczni handlarze, ale jednej osobie nie wolno sprzedać więcej, niż jedną butelkę.
Libacja trwa, gospodarz przynosi wciąż nowe kałamarze z „saké“, damy wyjmują z rękawów swoje „trafiki“ i zaczynają palić krótkie fajeczki, zwane „natamame“. Dwa, trzy dymki i po fajeczce.
Młode osoby w pstrych kimonach rozpoczynają produkcje. Jedna z nich otoczyła się bębnami i bębenkami i siada nieruchoma między niemi. Wszyscy milkniemy — a ona siedzi wśród bębenków z pałeczkami wzniesionemi do uderzenia, w czerwono-zielonem kimonie, w jakimś złocistym wieńcu na głowie, z bladą, dziwną twarzyczką w półcieniu połyskującą głęboką, ciepłą politurą i lakami — przecudna.
Zaczyna grać.
Gdyby mi kto w owym momencie powiedział, że ja kiedykolwiek za tą muzyką będę tęsknić, wyśmiałbym go, bo cóż pięknego i nadzwyczajnego może być w łomotaniu w dwa, czy trzy bębny? Tak mi się wówczas zdawało — ale dziś istotnie tęsknię i nieraz męczy mnie myśl, co właściwie ta muzyka mogła znaczyć, dlaczego ja nie mogłem wniknąć w jej duszę. Długiem rozmyślaniem, bez książek, odgadłem, że o ile gitara jest instrumentem tęsknoty i pożądania, o tyle bęben u ludzi wschodnich jest instrumentem, mającym uzmysłowić i oddać miłość — zupełnie słusznie, bo on odtwarza bicie serca, rytm krwi. I to maleństwo z drobną bladą twarzyczką w złotej koronie musiało po swojemu grać pięknie, bo gdy wreszcie skończyło jakiemś gwałtownem uderzeniem w bęben, dumnie podniosło głowę, a słuchacze zaczęli gwałtownie bić brawo.
Tańce tych dziewcząt są figuralne. Widziałem taniec z chustkami, z wachlarzami — są to rzeczy ornamentalne, dekoratywne, choć te tanie tancerki tańczą je bezdusznie i bez zrozumienia, mechanicznie. Na pierwszy rzut oka poznać można, że te wszystkie ruchy mają swój wewnętrzny sens, że one są jak hieroglify, w które na wieki zaklęto wymarzoną plastycznie poezję, ale dużo trzebaby czasu poświęcić, aby te znaki odcyfrować. Oznaczają prawdopodobnie to samo, co i my czujemy, ale takie są inne, tak odmienne...
Dokumentnie nam pod wieżą Babel Pan Bóg pomieszał języki.

Jak z tego jednak widać, „orgja“ w herbaciarni japońskiej niezbyt odpowiada naszym upodobaniom. Jako wrażenie jest dla nas zbyt wątła, zbyt słaba. Jesteśmy fizycznie i duchowo silniejsi od Japończyków, czy też może — brutalniejsi...

NOWOCZESNA JAPONJA.
Kultura narodowa. — Opinja „białych“. — Modernizacja. — „Riksza“. — Siła żywotna. — Teatr japoński. — Stroje. — Mitsu-Koszi“.

Wbrew chętnie szerzonemu zdaniu europejskich, amerykańskich i nawet francuskich publicystów, Japonji z nową cywilizacją wcale nie jest tak źle, jak się pisze. Oczywiście, pewne łamanie się jeszcze znać i niektóre rzeczy nigdy w Japonji w użycie nie wejdą, rzeczy, które przeciwne są pewnym japońskim odrębnościom rasowym, religijnym i narodowym. Te właśnie odrębności zadawnione i nie do usunięcia, stanowią filtr, przez który Japonja przepuszcza nowoczesną cywilizację europejską i amerykańską, zręcznie dostosowując ją do swych potrzeb. Opatrzność ma snać w opiece tych wyspiarzy i ukształtowała ich sobie i wyhodowała tak, że w istocie swojej oni zmienić się nie mogą.
Przyroda podyktowała Japończykom strój i sposób życia najwłaściwszy w tamtych stronach, wypróbowany i racjonalniejszy od naszego. Strój japoński jest nietylko ozdobny i zdrowy, ale także prostszy i wygodniejszy, niż nasz i dlatego Japończyk zawsze chętnie do niego powraca. Stół jarsko-rybi i przeważnie zimny, uniemożliwia Japończykowi picie alkoholu, po którym choruje i z tego powodu używa go bardzo ostrożnie. Europejskie stroje kobiece n. p. nie przyjmą się w Japonji nigdy, nietylko dlatego, że sprzeciwiają się japońskim pojęciom piękna i przyzwoitości, co — jak wiemy — nigdy nie przeszkadza w małpowaniu. Przypuszczam, że Japonki nieraz zazdroszczą białym kobietom ich strojów i, ganionego zresztą, sposobu ich noszenia. Ale gdyby nawet chciały, strojów tych nosić nie mogą, bo budowa ich ciała na to nie pozwala i one wiedzą, że w strojach europejskich przeważnie przedstawiają się niekorzystnie. W futrze, w wolnym płaszczu nie znać tego, ale kostjum „do figury“ stanowczo nie jest dla Japonek, mających zbyt długi stan i krótkie nogi. W grę wchodzą tu jeszcze inne rzeczy, przeważnie mało znane a wcale nie tak małostkowe, jakby się zdawało. Naprzykład — dekolt, odsłaniający u nas gors, w Japonji powab cały ma w odsłonięciu karku, którego żadna fryzura — a sposobów czesania głowy jest tam kilkaset — nie zakrywa.
Odwieczna, z ducha poczęta i prawdziwie narodowa kultura uratowała Japończyków od zagłady, jaką mogło im grozić zetknięcie się z ognistą cywilizacją rasy białej w jej najostrzejszej i najgwałtowniejszej interpretacji anglo-saskiej. Duch narodu japońskiego okazał się od tej cywilizacji silniejszym, korzysta z niej, ale nie uległ jej — i oto pierwsza przyczyna z trudem tajonej niechęci, z jaką o Japończykach mówią tak Anglo-Sasi, jak i Francuzi, ich nauczyciele.
Wyjąwszy poetów i artystów, biali Japończyków nie lubią i mówią o nich źle lub co najmniej nieżyczliwie. Trzeba jednak pamiętać, że informatorzy ci nigdy nie są bezstronni. Jeżdżą do Japonji przeważnie ci, którzy tam mają interesy. Styl tych interesów w dalekich „dzikich“ ziemiach łatwy jest do odgadnięcia. Biały człowiek nie chce uwierzyć, że nie zawsze musi być mądrzejszy od żółtego. Jeśli się „sparzy“, jeśli, zamiast drugiego oszukać, sam się oszuka — łajdakiem oczywiście jest ten, który się oszukać nie dał. O, ja bynajmniej nie mam zamiaru bronić kupców japońskich naprzykład. Wiem tylko, że eksporterzy południowo-amerykańscy, którzy podczas wojny przyjechali do Japonji — przeważnie zresztą żydzi argentyńscy — wyrażali się o Japończykach bardzo niepochlebnie. Widać — trafiła kosa na kamień. Biały człowiek nie może darować Japonji, że ona dba przedewszystkiem o swój własny interes — jak gdyby ona właśnie tego nie mogła i nie musiała w pierwszym rzędzie nauczyć się od swych mistrzów. Stąd to owe wieczne kręcenie nosem na Japonję i szerzone złośliwie zdania o jej niezdolności do oryginalnego życia twórczego i o tem, że ona — cywilizując się — wynaradawia się i ginie. Zupełnie tak samo, jakby ktoś twierdził, że my giniemy, ponieważ zamiast nosić słomę w butach, chodzimy w pończochach.
A tymczasem Japonja nietylko nie umiera pod brzemieniem nowoczesnej cywilizacji, ale doskonale daje sobie z nią radę i świetnie się z nią czuje. Ludy dzikie giną od niej jak dzikie zwierzęta, których n. p. linja kolejowa tępi więcej, niż najzawziętszy myśliwy. Biały nie może i nie chce zrozumieć, że Japonja nawet bez europejskiej cywilizacji nigdy nie była „dziką“. Jedno, drugie pokolenie mogło mieć pewne trudności, pewne gatunki zarobków zaginęły — ale czyż u nas nie było tego samego? Jak n. p. linja kolejowa wpływała na rzemiosło furmańskie? Z czasem te wszystkie niedogodności wyrównały się, co było niepotrzebne, to zaginęło, otworzyły się zato nowe źródła zarobków — i wszystko jest w porządku.
Olbrzymi postęp, a właściwie olbrzymi skok naprzód Japonji musi się po głębszem zastanowieniu przypisać przedewszystkiem bezprzykładnej prawie miłości ojczyzny tego narodu, bez czego wielkie dzieło reformy i przebudowy Japonji nie byłoby możliwe w tak prędkim czasie. Potwierdza to powszechna opinja, zaznaczająca, iż tak szybki postęp w Japonji rząd mógł przeprowadzić tylko dzięki wielkiej taniości robotnika. Zważywszy jednak, że stosownie do tego taniem było i życie, musimy powiedzieć, iż rząd mógł przeprowadzić zamierzone ulepszenia dlatego, że naród chciał pracować.
Japonja skorzystała przedewszystkiem z techniki komunikacji. Szosy japońskie są świetne i znakomicie utrzymane. Ponieważ kraj jest górzysty, wszędzie wywiercono mnóstwo tuneli osobnych dla szos, osobnych dla kolei żelaznych. Sieć kolejowa jest bardzo gęsta, ruch żywy, komunikacja nadzwyczaj łatwa. Z Tokjo n. p. co kwadrans, czy co pół godziny odchodzi pociąg pośpieszny do Jokohamy, a prócz tego na tej samej przestrzeni kursują ekspresy elektryczne. Czegoś podobnego jak kolejka wilanowska, w Japonji nie zobaczy się.
Cała Japonja oświetlona jest elektrycznością i pokryta siecią telefoniczną. Rozumie się, wyzyskuje się tu intensywnie siły żywej wody. Ale niema w górach zakątka, niema wioski, w której nie byłoby światła elektrycznego. Poza wszelkiemi innemi wygodami wpływa to znacznie na zmniejszenie liczby pożarów, niezmiernie w tamtych stronach niebezpiecznych, a równocześnie umożliwia oświetlenie ulic kosztem konsumenta; mianowicie na każdym domu nad drzwiami wchodowemi musi być lampka elektryczna z matowego szkła, kształtu strusiego jaja.
Sieć telefoniczna i telegraficzna wiąże wieś z centrami, tak, że odległość w Japonji właściwie nie istnieje. Naród, zresztą konserwatywny, rozumnie ocenił i pojął znaczenie wszystkich tych wynalazków i używa ich chętnie, korzysta z nich intensywnie. Na drogach wiejskich nieraz spotykałem chłopów, jakby żywcem wyciętych z obrazów Hokusai — na rowerach. Pod względem umiejętności wykorzystywania cywilizacji Japończycy znacznie nas przewyższają. Prowincja czy wieś polska ani w połowie nie jest tak cywilizowana jak japońska. Zapewne, że modernizację tę przeprowadził i przeprowadza rząd przy pomocy rozporządzeń i doskonałej policji. Anarchistycznie usposobionym dziś Europejczykom nie przychodzi jednak na myśl, że ten rząd narodowy i cieszący się zaufaniem narodu, ma na celu wyłącznie jego dobrobyt, rozkwit i bezpieczeństwo i z tego zadania wywiązuje się właściwie ku powszechnemu zadowoleniu. Nawet proletarjusz japoński, wyzyskiwany i walczący z wyzyskiem, jest nietylko nacjonalistą, lecz nawet szowinistą japońskim i przeciw ojczyźnie swojej, przeciw swemu państwu nigdy nie pójdzie.
Jasnem jest, że wprowadzenie w życie licznych urządzeń nowoczesnej cywilizacji, zmieniło i zmienia znacznie fizjognomję Japonji. Naprzykład zwolna maleje liczba „rikszów“, którzy, być może, za jakiś czas znikną zupełnie z powierzchni Japonji.
O tych ludziach i tym cechu warto powiedzieć słów parę. „Riksza“, własciwie „rikisza-dżin“, jest to szybkobiegacz, przewożący pasażerów w lekkim, dwukołowym wózeczku — instytucja charakterystyczna wogóle dla Wschodu, gdzie — przypuszczam — dotychczas jeszcze więcej jest „rikszów“, niż dorożek w Europie i Ameryce razem wziętych.
Nie rzekomy brak koni lub zwierząt pociągowych, ale sposób budowania miast wschodnich zrodził rikszę — nie mówiąc oczywiście o tem, że człowieka inaczej się na Wschodzie ceni, niż u nas. Nie mniej ani więcej, lecz inaczej. Uliczki miast wschodnich są przeważnie tak ciasne, że żadnym zaprzęgiem obrócić w nich nie można i tylko na „rikszy“ da się tam dotrzeć. Ale trzeba pamiętać i o tem, że w dawnych czasach błoto w uliczkach przyzwoitemu człowiekowi uniemożliwiało prawie zupełnie wędrówki piesze. Wobec ogromu miast dzisiejszych „riksza“ jest bezsilny, tramwaj elektryczny, samochód i rower, na którym w najciaśniejszą uliczkę zajedzie, czynią go zbytecznym w lokomocji na dalszy dystans. Stąd też korporacja „rikszów“, przed dziesięciu jeszcze laty licząca w Japonji 45 tysięcy członków, dziś liczy ich już tylko 20 tysięcy, na razie jednak „riksza“ z użycia nie wychodzi.
Cudzoziemcowi trudno obejść się bez „rikszy’. Ulice są tak do siebie podobne, że łatwo w nich zabłądzić — z kłopotu najprościej wybrnąć, biorąc „rikszę“, który kosztuje parę „sen“. Wózeczki ich, w kształcie foteli dentystycznych, bardzo lekkie, są pięknie lakierowane, ozdoby metalowe błyszczą, siedzenia okryte czystem obiciem. U prawego drążka „riksza“ ma długą latarnię papierową, na której wypisane jest jego nazwisko, niejednokrotnie też ma i dzwonek, którego jednak rzadko używa. Wózeczek ma budę do podniesienia na wypadek deszczu a także zasłonę z małemi szklanemi okienkami dla osób, nie chcących wystawiać się na widok publiczny.
Strój „rikszy“ jest przeważnie granatowy, bardzo lekki. Bogaci ludzie mają własnych „rikszów“, przeważnie pięknie i silnie zbudowanych, młodych mężczyzn. Ci czasem ubrani są bardzo kuso, w coś w rodzaju naszego kostjumu kąpielowego z krótkiemi rękawami i z majtkami do pół ud; na głowie mają kaszkiety. Ładni, muskularni i żółci, w tych ciemno granatowych strojach wyglądają wytwornie.
Są też zajmujący z punktu widzenia sportowego. Każdy „riksza“ może śmiało stanąć do biegu maratońskiego. Są tak wprawni w biegu, że choć czasem spocą się, nie tracą oddechu i biegnąc, rozmawiają głosem zupełnie równym i naturalnym, nieraz śmiejąc się głośno. Łączą się zwykle w małe grupy po trzech lub pięciu. Europejczyka jadącego „rikszą“, denerwuje to, że on się za siebie nigdy nie ogląda. Nieraz dogania jadącego samochód lub tramwaj i zdaje się, że przejedzie, a „riksza“ na nic nie zwraca uwagi i najspokojniej człapie sobie dalej.
Pomijając rzekomą degradację człowieka, zmieniającego się — według naszych pojęć — w zwierzę pociągowe, jazda „rikszą“ jest jednym z najmilszych, najwytworniejszych sposobów lokomocji. Wózek toczy się równo, cichutko, nie trzęsąc. Niema się przed sobą grzbietu woźnicy, niema turkotu — słychać, co ludzie na ulicy mówią. „Riksza“ nigdy nie powiezie przez błoto, po kamieniach, pod słońce lub w słońcu — bo co jest nieprzyjemne pasażerowi, jeszcze przykrzejsze jest dla niego.
Cokolwiek mogłoby się powiedzieć o „rikszy“, jest to instytucja znacznie kulturalniejsza od dawnych ludzi-koni, jakiemi się bogaci w dawnej Japonji posługiwali. Człowieka-konia widziałem w jednej klasycznej komedji japońskiej. Biedaczysko takie, zupełnie nagie, z kusym fartuszeczkiem na biodrach, służyło za wierzchowca i nosiło jeźdzca na karku.
Trzebaby dobrze znać Japonję, aby móc powiedzieć jakie głębsze i gruntowniejsze przemiany wywołuje w duszy japońskiej nowa cywilizacja. Podejrzewam, że wpływ jej jest znacznie powierzchowniejszy, niżby się zdawało. Wszak dzikusów zupełnych nie brak i w Europie!
Japończycy eksperymentują cierpliwie na wielu polach, ich kultura jednakże z wielu już prób wyszła zwycięsko.
Pożywienie ich wzbogaciło się — wyrabiają dziś już nieznane do niedawna masło, sery, znakomite piwo („Kirin“ i „Saporo“ z Hokkaidy), naogół jednak pozostali przy swej kuchni narodowej. Nauczyli się też robić wędliny, a szynka z Kamakury jest na Wschodzie tak sławna, jak szynka praska w Europie środkowej.
Pismo zmienić się nie da, ale cyfry arabskie i rzymskie są w powszechnem używaniu.
Szkół mają mnóstwo, poczynając od szkółek wiejskich a kończąc na uniwersytetach, technikach, wyższych szkołach oficerskich i kolegjach szlacheckich. Mają też uniwersytet wolny w Wasedzie. Uczeni ich znani są, specjaliści wysoko cenieni.
Prasa japońska jest znacznie starsza od naszej. Pierwszy dziennik japoński wychodził już w roku l045-tym, „Jomi-uri“ (Handlarz lektury) jest jednym z najstarszych sensacyjnych pism na świecie. Dziś pism jest w Japonji przeszło 3000; niektóre pisma prowincjonalne biją po 30 000 egzemplarzy dziennie, stołeczne do 200 000.
Parlament dotychczas jeszcze nie zgubił Japonji. Rozwija się swobodnie. Jakich dwadzieścia lat temu minister oświaty Osaki, jeden z przywódców demokratycznych musiał podać się do dymisji za użyty publicznie frazes: — Gdybyśmy byli republiką. — Dziś w parlamencie japońskim mówi się o odpowiedzialnych ministrach i dyskutuje się na temat nieomylności Mikada. O republice nikt poważnie nie myśli.
Naogół reformy wyszły Japończykom na zdrowie. Stosunek ich do przeszłości jest zupełnie rozumny: To, co w przeszłości było pięknego i dobrego, starają się zachować, balast odrzucają może z żalem, lecz śmiało i stanowczo. Płaczą nad zanikaniem „starej Japonji“ wraz z nieszczerze sentymentalnymi cudzoziemcami, rozumiejąc jednak bardzo dobrze, że 6-miljonowa armja wyposażona w cały nowoczesny aparat techniczny obroni ich lepiej, niż stu samurajów w malowniczych kostjumach.
Według ostatnich danych statystycznych (1913 r.) ludność Japonji (bez Formozy, Sachalinu i Korei) wynosiła 54 843 083, przyczem mężczyzn było o 500 tysięcy więcej, niż kobiet. Wraz z Formozą i Sachalinem ludność Japonji wynosi przeszło 58 miljonów. Korea liczy 13 miljonów mieszkańców, a tedy ludność imperjum japońskiego szacować można na 71 milj. głów.

Jednym z okazalszych gmachów w Tokjo, jest teatr cesarski. Teatr ten, zupełnie nowocześnie urządzony, otwarty został uroczyście 7. marca 1911 r. Architekt, który go budował, studjował wszystkie sławne teatry amerykańskie i europejskie, starając się przenieść na grunt japoński co najlepsze urządzenie. Wybudowanie gmachu kosztowało 50 000 f. szterlingów, co przy tanim robotniku japońskim jest sumą olbrzymią. Teatr cesarski odpowiada istotnie wszelkim wymaganiom i posiada znakomitą maszynerję. Może pomieścić 1700 widzów. Scena ma 60 stóp szerokości i 53 głębokości, a oprócz tego posiada scenę ruchomą średnicy 48 stóp.
Przedstawienie rozpoczyna się około o 5-tej, a kończy się około 11-tej. Program stanowi zwykle tetralogja — jeśli wieczór jest klasyczny — lub też kilka mniejszych sztuk, przeważnie jednoaktówek, jeśli wieczór jest poświęcony nowoczesnej twórczości japońskiej. Widownia jest przeważnie pełna; zwłaszcza kobiety namiętnie lubią teatr, do którego przychodzą wraz z niemowlętami, umieszczonemi jak gdyby w worku na plecach. Podczas antraktu towarzystwo siedzi na fotelach po europejsku, ale jak tylko zaczyna się przedstawienie, damy włażą na fotele z nogami i siadają na nich po japońsku.
Japończycy mają obecnie właściwie trzy repertuary; swój stary, klasyczny, nowy, realistyczno-psychologiczny i wreszcie tłumaczony z języków europejskich. W starym repertuarze kobiety nie występują, grają sami mężczyźni według dawnej tradycji — i ten teatr nie ma w świecie równego sobie. Styl, patos szlachetny i wielki, zespół, reżyserja, wystawa, plastyka — to wszystko jest w starym teatrze japońskim doprowadzone do najwyższej doskonałości. Na wieczór klasyczny składają się cztery sztuki: historyczna tragedja, romans stylowy, komedja i farsa. Otwarcie wyznam, że logiki tych sztuk zupełnie nie rozumiem. Dla mnie są to poszczególne obrazy, nie mające absolutnie żadnego związku z sobą, obrazy pozatem bajeczne, coś w rodzaju jednoaktówek, zbliżonych do siebie stylem, czy duchem epoki. Pod względem teatralnym jednakże, pod względem scenicznym rzeczy są świetne. Dramat współczesny Japończycy dopiero studjują. Program współczesnego wieczoru jest mi mniej dostępny, ponieważ nie znam języka. Składa się on właściwie również z jednoaktówek, powiedziałbym — z nowel udramatyzowanych. Są to rzeczy niezmiernie dla Japończyków trudne. U nas najlepiej jest pisać tak, jak się mówi — u Japończyków zaś jest to niewypowiedzianie trudne dla tego, że oni mają swój odrębny język literacki, w którym nie wolno posługiwać się słowami języka do użytku zwykłego. Ten literacki język ma swe oddawna już ustalone formy, wyrobione, wykute stosownie do właściwości logiki japońskiej. Ta nie znała naszego dramatu, nie posiada dlań słów odpowiednich, których dopiero szukać się musi. Prócz tego styl gry jest różny. W sztukach nowoczesnych patetyczna gestykulacja jest niemożliwą — aktor japoński musi niezmiernie panować nad swemi ruchami, co mu się jednak udaje. Jak wszystkie narody wschodnie mają Japończycy bardzo wyrobiony zmysł spostrzegawczy i dar naśladowniczy, umieją nie grać już lecz wprost przedzierzgać się w najrozmaitszych ludzi. Jak znakomitym jest ich teatr klasyczny, tak niewątpliwie w krótkim przeciągu czasu będą mieli świetny teatr nowoczesny, byle tylko raz zdobyli klucz do niego. Teatr cesarski istnieje właściwie ledwie od 1912 r. a nowa szkoła aktorska czy dramatyczna, nowy kierunek teatralny zaczyna się od roku 1900-go, od występów w Europie Sada-Yakko i Kawakami’ego jednakże aktorki i aktorzy, których w teatrze cesarskim widziałem, grali bardzo dobrze, dyskretnie, z wielkim umiarem artystycznym, z zupełnem opanowaniem materji, poprostu z wituozostwem aktorskiem. Niema ani śladu maniery lub kabotyństwa, jest kolosalna, uczciwa praca i szlachetny instynkt artystyczny.
Trzecim repertuarem jest repertuar europejski. W Japonji grano wiele europejskich sztuk. W roku 1909-tym wystawiono „Gabryela Borkmana“ Ibsena i „Na dnie“ Gorkiego; w r. 1917-tym grano „Śmierć Tintagila“ Maeterlincka — to w tak zwanym „Teatrze Wolnym“. Toż samo stowarzyszenie wystawiło również „Norę“ Ibsena i „Magdę“ Sudermana. Niejaki pan Tsubuczi skomponował też dwie opery: „Utamaro“ i „Hokusai“, ale nie widziałem ich. Przerobiono na japońskie „Opowieści Hofmana“, „Fausta“, „Kupca Weneckiego“, „Uczone białogłowy“. W teatrze cesarskim z wielkiem powodzeniem dawano w sezonie jesiennym roku 1918-go „Romea i Julję“. Ta namiętna tragedja miłości jest zupełnie w japońskim guście.
W teatrze cesarskim słyszałem niby odpowiedzialną już muzykę japońską. Tragedja historyczna jest właściwie melodramatem, podobnie jak i następujący po niej romans, czy dramat miłosny. Otóż w pierwszej chwili, kiedy ta muzyka japońska się odezwała, miałem wrażenie, jakby jakieś niegrzeczne dzieci wpadły do kuchni i łyżkami waliły we wszystkie możliwe blaszane garnki i rondle, piszcząc przytem i torturując kota. Ten kot wył przez cały czas tragedji — i to był niby tenor bohaterski. Prócz tego szalał bęben i piszczał flet cienko, a wysoko, jak myśl. To jest zupełne szaleństwo a nie muzyka, to szpital warjatów, zbrodnicza okropność. Śpiew polega na „recitatiwie“, wygłaszanem tonem nosowo-gardlanym, zgniecionym do niemożliwości. Tak zwany „kiks“ czyli „kogut“ stanowi jedną z najulubieńszych ozdób, jest niby ornamentem koloraturowym, zawodzenie aż do zupełnego złamania głosu uchodzi za „uczucie“. Muzyka jest czysto programowa, ilustracyjna, ale oni inaczej dźwięki rozumieją. Intryganta politycznego naprzykład wprowadza „piccolo“, ale znacznie wyższy ton mające, niż u nas, miłość akcentuje bęben — co może wkońcu z pewnych względów jest i słuszne. Mimo to cymbały japońskie — coś w rodzaju naszego „ksylofonu“ — nie są pozbawione muzykalnej wartości. Grał na nich znakomity aktor t. zw. „Pieśń chwały poranka“ i grał ją bardzo pięknie. Sama rzecz jest ciekawa, dziwna jakaś arpeggiowa kompozycja, „pièce de résistance“ liryki japońskiej. Zupełnie nie rozumiem, jak może naród, zdolny do muzyki takiej, jak „Pieśń chwały poranka“, słuchać cierpliwie tygrysiego wycia swych śpiewaków. Rzecz tem ciekawsza, że Japończycy faktycznie bardzo lubią muzykę.
Jak dotychczas — klasyczny repertuar japoński obronną ręką wychodzi z porównania i zestawienia z innemi stylami i mnie się zdaje, że odrodzenie teatru japońskiego nastąpi tylko na gruncie wielkiego koturnowego dramatu narodowego i narodowej komedji. Tymczasem Japończycy uczą się nowej konstrukcji.
To samo jest z malarstwem. Maluje się dziś w Japonji olejno — batalje rozmaite, portrety, jeźdzców na koniach — konny sport cieszy się wielkiem poparciem — i naśladuje się mistrzów europejskich. Naturalnie, że to wszystko jest bardzo słabe, ale artyści japońscy chorobę tę przejść muszą, bo bądź co bądź, gdyby bez tego przełamania się naśladowali swych starych mistrzów, wpadliby w bizantynizm, który wreszcie zdusiłby ich sztukę.
Na ulicy spotyka się już Japończyków w strojach europejskich, większość jednakże świadomie trzyma się stroju narodowego — kobiety prawie bez wyjątku. Mylnie sobie wyobrażamy kimona japońskie jako suknie ogromnie pstre i pokryte haftami. W pstrych, ale zarazem tanich kimonkach chodzą tylko dziewczęta uliczne i tancerki tanie — nawet nie giejsze. Kimona pań japońskich są przeważnie ciemnej barwy, bronzowe w czarne paski, czarne z granatowym odcieniem, popielate z ciemno-zielonym tonem, krótko mówiąc dyskretne i skromne, a tylko podszewka jedwabna jest zwykle żywszej barwy, więc szkarłatna, błękitna, żółta i t. s. Podszewkę tę widać przy ruchu ręki w bardzo szerokim rękawie lub kiedy się kimono odwinie u dołu — jak gdyby płomyk barwny błysnął. Panie chodzą bez kapeluszy, które im zastępuje kunsztowna fryzura. Zamiast sznurówek noszą „obi“, szerokie, jedwabne pasy, nieraz istotnie bardzo piękne, zgrabnie zawiązywane. Sposób zawiązania „obi“ różny jest w każdym mieście. W Kjoto panie zawiązują „obi“ w kokardę, której dwa długie końce spływają prawie do ziemi, w Tokjo zaś jest zwyczaj wiązania „obi“ w coś w rodzaju skrzynki na plecach. W płaszczach z powodu tych sterczących kokard panie wyglądają jak garbuski. Jeśli do tego dodamy „wdzięk“ polegający na stawianiu stóp palcami do środka i pewne pochylenie się naprzód z powodu wysokich „getów“, ujrzymy, że sylwetka Japonki nie będzie w naszym guście.
Japonki naogół ładne nie są. Wyglądają dekoratywnie, ale budowa ich nie odpowiada naszym pojęciom estetycznym, a i twarze, bardzo namalowane i napudrowane, nie są pociągające — aczkolwiek trafiają się przepiękne i według naszych pojęć. Tokijska ludność, ludność stolicy, jest zdegenerowana, mała, zmarniała i wątła. Są twarzyczki milutkie, jednakże głównym powabem Japonki jest jej wdzięk, wytworność i nadzwyczaj ujmująca kobiecość. Lafeadio Hearn, sam żonaty z Japonką, tak Japonki określił: Zasadniczo są to najsłodsze istoty, jakie kiedykolwiek widziałem; wszystkie zalety i cnoty rasy w nich są złożone. Są to pełne miłości, radosne i prostoduszne dzieci z niewyczerpanym zasobem nieprzewidzianych pięknych odruchów.
Co do mężczyzn — to znajdują się między nimi chłopcy śliczni i to we wszystkich sferach. Piękny Japończyk odznacza się proporcjonalną choć drobną budową, ma bardzo regularne rysy twarzy, piękną ciemną cerę z ciemnemi rumieńcami i prześlicznie wykrojone usta, zawsze uśmiechające się. Psuje ich wszystkich chód i trzymanie się, co pochodzi od używania sandałów. Zanadto wypinają brzuchy naprzód i chodzą w trzewikach sztywno. Strój narodowy sprawia im już trochę kłopotu. Kimono wymaga pod spodem pewnych uzupełnień, bez nakrycia głowy chodzić nie wypada, a dawny strój głowy nie licuje z angielską fryzurą i wąsami, przystrzyżonemi po angielsku. Wobec tego Japończycy noszą do kimon habigi lub kapelusze filcowe — i wyglądają w tym stroju jak księża. W stroju narodowym nie noszą rękawiczek, lecz w zimne dni wciągają ręce w szerokie rękawy, tak, że zdaje się, jakby mieli zamiast rąk jakieś kikuty, z których rękawy zwisają nakształt złamanych skrzydeł. Podobni są wówczas do pingwinów.
Wobec kobiet są szorstcy, jak im to nakazują przepisy towarzyskie. Największą hańbą jest w Japonji zniewieściałość, stąd ten brak uprzejmości wobec kobiet, przyczem należy zanotować, że właśnie Japończycy są namiętnymi kobieciarzami.
Wałęsając się po Tokjo, wstępowałem często do „Mitsu-Koszi“. Jest to coś w rodzaju tokijskiego Louvre’u lub „Bon-Marché“ — wielki magazyn, w którym można dostać wszystko, co produkuje Japonja, począwszy od sandałów, strojów narodowych lub europejskich, a skończywszy na futrach z Sachalinu lub owocach z Formozy. Magazyn ten należy do słynnej w Japonji rodziny finansistów, Mitsui; są to Vanderbildtowie Dalekiego Wschodu. „Mitsu-Koszi“ jest niezmiernie żywą i zajmującą wystawą produkcji japońskiej, albowiem innych towarów tam niema.
Mnóstwo ludzi kręci się po salach, gdzie przygrywa wesoło orkiestra, toczy się ruchomy chodnik, spotykają się znajomi. Gwar, ścisk, pstrokacizna towarów, panny sklepowe w ładnych kostjumach, wśród nich inspektorowie w „redingotach“, kobiet mnóstwo. Japonki lubią się ubierać, namiętnie też lubią kupować.
Na czwartem piętrze jest olbrzymi salon, w którym za kilka groszy można dostać herbaty i ciastek. Salon zawsze pełny.
Japoneczki, choć z biedą, siedzą na pięknych fotelach i zagryzają herbatę suchemi ciasteczkami, przepojonemi sosem japońskim. Mitsu-Koszi robi wszystko na wielką skalę. Dla działu zabawkowego — w Japonji bardzo poważnie traktowanego — ma komitet, składający się z osób z wysokiej arystokracji; komitet ten przestrzega artystycznej i pedagogicznej tradycji w wyrobie zabawek.
Modami zajmuje się „Stowarzyszenie mody“ (Rjuko-Kwai), którego członkami są literaci, malarze i krytycy. Zamiast katalogu wydaje „Mitsu-Koszi“ istny przegląd literacki, redagowany przez urzędników firmy.
W drugiej połowie grudnia wszystkie przyzwoitsze sklepy i magazyny zaopatrzyły się w pięknie przybrane, „śniegiem“ przyprószone choinki. Wszędzie wśród czerwono-białej dekoracji widniał napis: „Merry Christmas!“, wszędzie były kalendarze lub kartki z napisami gratulacyjnemi. Zupełnie Europa.
Jak z tego jednakże widać, pisząc o Japonji, nie musi się wcale opisywać Fudżijamy, giejsz, „harakiri“ i samujarów. O nowej Japonji tyle byłoby ciekawego do powiedzenia, że o starej niema nawet kiedy myśleć.
Symbolem Japonji — jak mnie się zdaje — są japońskie karły-drzewka. To więcej, niż sztuka ogrodnicza. Widziałem małe drzeweczka zupełnie suche, z jednym jedynym kwiatem na końcu gałązki. Widziałem badyl bezlistny — a na jego końcu dojrzewającą cytrynę. Jest to symbol umiejętności opanowania się i koncentracji wszystkich sił w jednym, w danym razie pożądanym kierunku.
To jest Japonja.

Wie, czego chce i umie chcieć cierpliwie.

WYJAZD Z JAPONJI.
Budda z Kamakury. — Ostatnia noc. — Na statek! — Zawsze „ona“! — Odjazd. — Anglicy. — English is esperanto. — Nowi znajomi. — Nippon sajonara!

Podpis miłego naszego komika na mym pasporcie wciąż jeszcze Amerykanom nie imponował. Odpowiedź na mój telegram nie nadchodziła i zrozumiałem, że jeśli innym jakimś sposobem nie przedostanę się do Europy, pozostanę dożywotnim kandydatem do wizy amerykańskiej w Japonji.
To mi się oczywiście nie uśmiechało.
Nacisnąłem dra. Niemca. Zmartwił się, poszedł do ambasady angielskiej i nacisnął jej sekretarza p. Benthinga. (Taka jest w świecie tajemnica — jeśli Amerykanie czego nie zrobią, idzie się do Anglików, a wówczas ci pomogą z pewnością). P. Benthing po naradzie odbytej ze mną, przyszedł do przekonania, że jechać powinienem, ale, że do tego celu niepotrzeba mi Ameryki, bo wystarczą jeszcze na razie porty angielskie. Poradził mi tedy, żebym się czem prędzej starał o bilet na jaki statek.
Szedł wówczas — 18. grudnia wypływał z Jokohamy — długi dopiero po „Tenyo-Maru“, wysłany do Europy „Jokohama-Maru“, parowiec japońskiego towarzystwa przewozowego „Nippon-Juzen-Kaisza“. Popędziłem do dyrekcji tego towarzystwa, odprawiono mnie do kasy, zaś w kasie urzędnik z najserdeczniejszą w świecie miną oświadczył mi, że wszystkie bilety na trzy miesiące naprzód są już wyprzedane. Bardzo nad tem bolał. Przerażony wpadłem znów na dra. Niemca, z nim razem natarliśmy na p. Benthinga, a ten uderzył na japońskie ministerstwo spraw zagranicznych. Dopiero stamtąd na polecenie sekretarza ministerstwa wicehrab. Muszakoszi bilet mi dano. Ambasada francuska postąpiła również uprzejmie i bez zbytecznych formalności.
Z tego powodu musiałem pojechać podziękować p. Muszakoszi za jego uprzejmość, skutkiem czego zwiedziłem też ministerstwo spraw zagranicznych, urządzone istotnie bardzo pięknie. P. Muszakoszi, władający dobrze językiem niemieckim, złożył mi gratulację z tego powodu, że jadę do Polski, „w której niema już ani Niemców, ani Austrjaków, ani Rosjan“, prosząc mnie, abym rodakom powtórzył jego życzenia z tego powodu — co też czynię z przyjemnością.
Ledwo z tem wszystkiem na czas załatwiwszy się, już na drugi dzień na łeb na szyję pojechałem do Jokohamy, aby przynajmniej morze mieć przed oczami, aby już być w porcie. Ziemia mi się pod nogami paliła. Z taką nostalgją doprawdy podróżować nie warto.
W hotelu usiedzieć nie mogłem — raz dlatego, że wszystkie krzesła w moim pokoju były na biegunach — szczyt rozkoszy w przekonaniu zakochanego we wszelkich bujdach i wszelkiem bujaniu Amerykanina — powtóre, ponieważ numer obity był szkarłatem, co na mnie z byt silnie działa. Przy śniadaniu cały dzień siedzieć nie można. W porcie stałem jakie pół godziny, patrząc na wodę, ale dzień był chmurny, niezbyt wiele się widziało. Więc siadłem w samochód i pojechałem na wieś.
Było zimno i chmurno. Po obu stronach drogi ciągnęły się mokre, grząskie pola ryżowe. Okolica była górzysta, zaś góry, choć niewielkie, o stromych zboczach, prawda, zielone. Chałupiny słomiane, jak nasze, tylko, że zimne, drewniane, ażurowe. Kramy biedne — widać ludność niewiele w nich szuka. Czasami większe jakieś sadyby — niby dwory, z pewną paradą budowane, ale też bardzo skromne. Świątyńki wiejskie ciche i opuszczone, podobne do starych cmentarzy ze swemi omszałemi „iszidoro“ niby krzyże kamienne. Czarne świerki czy sosny — bardzo smutne.
Naturalnie, że były po drodze szczegóły i piękne i zajmujące — ale ja zapomniałem. Wiem tylko, że tak jechałem przez kraj ludny, lecz zimny i smętny, potem przez jakieś miasteczko, gdzie spotkałem pogrzeb, potem byłem w świątyni bogini Kwannon, do której nie mam żadnego szczególniejszego nabożeństwa — a działo się to wszystko w starej miejscowości, zwanej Kamakura — aż wreszcie szofer zatrzymał się przed jakiemiś wrotami religijnego charakteru i kazał mi iść.
Posłusznie poszedłem.
Szedłem piękną aleją wśród drzew, jak zwykle starannie zamiecioną i obstawioną latarniami kamiennemi i bronzowemi w podwórzu świątyni, podobnem do ogrodu a otoczonem górami.
I naraz stanąłem.
Rzecz nie do wiary — góra uśmiecha się do mnie. Wierzyć oczom się nie chce — ale przez napół bezlistne gałęzie drzew wyraźnie widać tę górę patrzącą z dziwnym jakimś uśmiechem z pod złotych powiek.
Jest to słynny Daibutsu, czyli Wielki Budda z Kamakury. Jest zbyt piękny, abym się silił opisywać go. Jest to przewspaniały kolos z bronzu, jeden z trzech największych znajdujących się w Japonji. Stoi na niewielkim pagórku, ocieniony wysokiemi sosnami i kryptomerjami.
Odlew bromowy pochodzi z 1252 r. Wymiary jego są następujące:
Wysokość............ 50 stóp
Objętość............. 98 stóp
Długość twarzy....... 8½ stopy
Od kolan do czoła.... 38 stóp
Od kolana do kolana. 36 stóp.
Oczy z czystego złota są długości około czterech stóp, podczas gdy srebrna brodawka na czole, wielkości 1½ stopy, waży 30 funtów. Przed kolosem znajdują się dwa bronzowe lotosy wysokości 15 stóp, zaś z prawej strony małe drzwiczki prowadzą do jego wnętrza, gdzie po drabince wchodzi się aż na jego ramiona, zaopatrzone w dwa małe okienka. Wewnątrz posągu jest kaplica z ołtarzem, najzupełniej przypominającym ołtarze w kapliczkach katolickich — stoją na tym ołtarzu trzy posążki Buddy. Idealny, pogodny spokój, malujący się na twarzy boga, symbolizuje znakomicie doktrynę budystyczną.
Jest to ten sam Budda, o którym Kipling pisze, iż nigdzie indziej Bóg nie jest bliższy postaci ludzkiej. „Bądźcie grzeczni — woła Kipling — kiedy „poganie“ modlą się do Buddy z Kamakury, zaś kto umie zrzucić pychę z serca i nie potępia żadnej religji i żadnego kapłana, ten czuje nad sobą w Kamakurze duszę całego Wschodu. Bo w stronę tego Buddy lecą nietylko modlitwy ukochanego przezeń małego narodu z jego małemi grzechami, ale i modły z pagod Birmy, i niezliczone „Om mane padme hum“ z tybetańskich świątyń, rozbrzmiewających łoskotem bębnów, i z dalekiego a zawistnego Benares.
Wracałem wspaniałą szosą do Jokohamy tuż nad morzem, ale zimno było takie, że mnie najpiękniejsze widoki przestały zachwycać i szczęśliwy byłem, kiedyśmy wreszcie wieczorem wjechali w płonące różnobarwnemi światłami ulice miasta.
Jokohama jako port ma znacznie większą i bardziej koncentrowaną kolonję cudzoziemską, niż Tokjo. W Tokjo widzi się dyplomatów ludzi inteligentnych, kulturalnych, dobrze wychowanych. Jokohama jest centrum kupców, giełdziarzy i emigracji. Wielkie amerykańskie hotele przypominają pstrokacizną ras cyrk Barnum Bailey i człowiek czuje się w nich dość nieswojo. Obserwując tę świetnie, ale niewytwornie ubraną zgraję, nie liczącą się z groszem, niezmiernie pewną siebie i arogancką, z łatwością dostrzega się brutalne, choć niby pokrywane uśmiechem rysy twarzy, oczy zimne i złe, ruchy gwałtowne i szorstkie. To nie jest „towarzystwo“, lecz „fighting people“ w całem znaczeniu tego słowa.
Po obiedzie uciekłem do swego szkarłatnego pokoju i kołysząc się w ciemnościach na wygodnym fotelu na biegunach, siedziałem przy otwartem oknie, słuchając nocnych odgłosów. Słychać było urywane „ho! ho!“ rikszów i melancholijny flet japoński. Noc była bardzo ciepła, światła w górzystej dzielnicy miasta połyskiwały jak gwiazdy.
Była to moja ostatnia noc w Japonji przed ostateczną podróżą do kraju. Jeszcze tylko tych kilka portów i jeszcze tylko tych 58 dni morza, czas, który musi upłynąć a którego przyśpieszyć nie można, i będę u brzegów Europy. O, nigdy nie zapomnę tej ciepłej nocy ani tych marzeń o Polsce przy słodkiej, molowej piosence tęsknego fletu japońskiego.
Na drugi dzień zerwałem się nieledwie o świcie i natychmiast wyjrzałem przez okno.
Był jasny, piękny dzień i cała egzotyczna botanika przed bramą wjazdową demonstrowała swe najwyższe zadowolenie z tego powodu wszystkiemi, dostępnemi sobie sposobami. Na podnóżkach swych wózków siedziało kilka żółtych rikszów. Ulica była jeszcze pusta.
Ubrawszy się czem prędzej, wyrównałem rachunek i kazałem się zawieźć do portu na „Jokohama-Maru.“ Manager perswadował mi, że jeszcze wcześnie, że mi się należy śniadanie, ale mnie dość już było tych wszystkich „omeletts with ognions“ i „ham and bacon“, chciałem za wszelką cenę być na statku. Po gwałtownej utarczce słownej przecie postawiłem na swojem. Zawołano mi dwóch „rikszów“ i, nie oglądając się nawet za siebie, poleciałem do portu.
Tak jest. Miałem gorączkę podróży. Bałem się, by „Jokohama-Maru“ nie odjechała beze mnie. Cokolwiekby było na wszelki wypadek wolałem być na statku.
Dopiero wówczas jadąc do portu, zrozumiałem wewnętrzną treść pewnej sceny, jaką właśnie niedawno w tymże porcie widziałem. Jakiś wielki parowiec transoceański z południowej Ameryki ruszał z portu. Już na pokładzie było mnóstwo pasażerów, a jeszcze „riksze“ zwozili nowych — przeważnie żołnierzy amerykańskich w „khaki“ mundurach. Chłopcy, czerwoni z radości a pewnie i z libacji, z wielkiemi koszami owoców na kolanach, śmiali się, wykrzykiwali coś do przechodniów, kiwali im rękami. Statek otoczony był tłumem ludzi. Jedni odprowadzali na jego pokład odjeżdżających — drudzy ładowali nań skrzynie, paki i kufry, a wśród tej gromady garść ludzi miała miny świąteczne. To byli ci, co odjeżdżali.
Rozumie się, przyjechałem znacznie zawcześnie. Kiedy mi wskazano moje „leże“ („berth“) i zniesiono rzeczy, kiedy zapłaciwszy „rikszom“, zerwałem już wszelkie stosunki z lądem, zrozumiałem, że jednak należało zjeść śniadanie. Zeszedłem na dół do jadalni, ale wycieczka mi się nie udała. Jakiś „stewart“ niechętnie skrzywiony i najwidoczniej zły przez pewien czas cierpliwie na wszystkie moje pytania odpowiadał: „arima-sen-very sorry“ (bardzo mi przykro — niema), wreszcie prawdopodobnie zeklął mnie i poszedł sobie. Nie mając nic innego do roboty, zacząłem się przechadzać po pokładzie, obserwując to cudną grę barw zatoki błękitno-pawiego koloru, z tańczącemi na falach u wejścia jak dwie iskry bojami, to znów przyglądałem się zebranej na dole publiczności.
Wtem na pokład weszła osoba i na widok jej aż się nogi podemną ugięły. Rosjanka! Mała, tłuściutka, z niewielkiemi oczami zielonawemi, ale jakby nabiegłemi trochę krwią, w szalu poziomkowym, drobno drepcąca stopami małemi lecz grubemi, zwłaszcza w kostkach, właściwie zażenowana i zmięszana, ale pokrywająca zakłopotanie nadętym grymasem kapryśnego niezadowolenia i lekceważenia. Za nią szedł „gentleman“ ubrany przyzwoicie, po angielsku ogolony, z twarzą jakby skisłą, żałośnie i „boleśnie uśmiechniętą a ze spojrzeniem nieśmiałem i zakłopotanem — nie Anglik, ale i nie Moskal. Z miejsca oczy pełne rozpaczy i wzywające ratunku wbił we mnie — byłem w mundurze — zaś ja wolałem pozostać neutralnym i zrobiłem to nawet dość demonstracyjnie. Za dużo już miałem tych sojuszników, zmęczyli mnie — chciałem od nich troch odpocząć. Potem przyszedł jakiś młody człowiek w bronzowem palcie i czarnym kapeluszu filcowym. Po hiszpańsku wołał coś do odprowadzających go młodych ludzi, ale fizjognomję miał semicką, a stanąwszy na pokładzie, upuścił przypadkiem broszurkę z wyraźnie pornograficzną winietką. Potem, nie widząc niby nikogo, weszło kilku sztywnych Japończyków. Wreszcie pokazała się młoda panna, bardzo skromnie i nieledwie ubogo ubrana, w kapeluszu bez żadnych ozdób i w zielonem „sweterze“, od którego jej różowa twarz o czarnych oczach nabierała jakiegoś perłowego odblasku; za nią szło dwóch panów, zupełnie ogolonych, autentycznych Anglików. Jeden był już starszy, bardzo uważający na siebie i trochę ceremonjalny, drugi z fajeczką w zębach, uśmiechnięty wesoło i dobroduszny.
Pasażerów wsiadło w Jokohamie mało, ponieważ statek szedł do Kobe, gdzie miał stać do 22 grudnia. Dopiero w Kobe miał się zaludnić ostatecznie.
Nareszcie przestały zgrzytać i piszczeć żórawie, ładujące węgiel, przestał huczeć łańcuch, gwałtownie spuszczany z bloku, rozległy się na pokładzie dźwięki gongu. Japończycy, odprowadzający swych znajomych na statek, skoczyli do baru wypić po szklance piwa na szczęśliwą podróż. Sprawdzono papiery. Znów zahuczał gong. Ludzie niepotrzebni zemknęli ze statku i zgrupowali się w przystani. Jeszcze kilka twardych, urywanych ukłonów japońskich — odwiązują już statek. Znowu gong.
— Sajonara! Sajonara! — słychać z przystani i ze statku.
— Sajonara! — rozlega się bezustannie.
Statek powoli odsuwa się od lądu. Prawie niedostrzeżenie Jokohama zapada się. Słychać dzwonek na statku.
Ruszyliśmy — 18 grudnia 1918 r.
Nadbrzeżny bulwar z kamiennemi hotelami w europejskim stylu rysował się twardą linją.
W złoto-różowawem powietrzu nad lśniąco-turkusową wodą pojawiły się wrzeszczące, białe mewy. Przed nami znowu zamigotały srebrne, słoneczne plamy na wodzie, żarzyło się morze swym pysznym blaskiem.
Młodym chłopcem będąc, marzyłem o tem, aby zostać marynarzem, mimo, że nie wiedziałem ani co to morze, ani co to marynarz. Ale marzenia te musiały mieć jakieś uzasadnienie głębsze niż reminiscencje z książek. Szczerze mówiąc: na morzu czułem się zupełnie szczęśliwy. Nie choruję nigdy, a jeśli czego brakowało mi do szczęścia, to tylko zajęcia. Ilekroć zawijaliśmy po drodze do portu, ogarniał mnie jakiś niepokój, zmieniający się poprostu w lęk. Po trzecim gongu, kiedy dzwonek na statku oznajmiał, iż już płyniemy — niepokój ten znikał natychmiast, zmieniając się w niewypowiedzianie błogą pogodę. Nie pamiętam, abym się na statku kiedykolwiek zirytował, abym wstał zły lub podrażniony. Brakowało mi tylko moich książek i w drugiej połowie podróży naprawdę życzliwego człowieka — a i to może nie, bo między tymi, z którymi jechałem do Londynu, miałem i życzliwych i interesujących znajomych, a tylko męczyła nas zanadto rozmowa w obcym języku.
Dziś rozumiem najzupełniej Conrada (Korzeniowskiego), największego obecnie poetę morza. Warto, aby dzieła jego starannie i pięknie przełożono na język polski, bo one uczą kochać morze. I rozumiem także, dlaczego cała Polska pali się dziś do morza. Nietylko dla ekonomicznych, materjalnych korzyści. Człowiek chce być na całym świecie jak u siebie w domu, pragnie wolności niezmierzonych przestrzeni, pragnie żywiołu, bo on jest jedynie wielki, i pragnie znajomości z ludźmi wszystkich barw i wszystkich klimatów.
Przy stole zaznajomiłem się z Anglikami. Owa panna, to była Angielka z Londynu, córka bogatego kupca, jadąca przez Kanadę do Indji, do swego narzeczonego, który tam służył jako oficer saperów. Ponieważ w Japonji dłuższy czas musiała czekać na statek, zrobiła wycieczkę na Syberję i do Mndżurji przez Mukden. Była skautką i za jakieś zasługi położone podczas wojny została przez króla Jerzego własnoręcznie odznaczona. Ów starszy pan był pastorem z Durbanu w południowej Afryce, a podróżował dla zdrowia — człowiek zacny, wesoły, uczynny bardzo i inteligentny. Mieszkał razem ze mną w jednej kajucie i wielce się ze mną zaprzyjaźnił. Trzeci Anglik, Phipps, był przemysłowcem z Singapore — człowiek dość prosty, lecz nader poczciwy i dzielny. Ów Semita, który również do rozmowy się wmięszał, był ajentem handlowym jakiejś firmy argentyńskiej w Japonji. Mówił po hiszpańsku i po włosku, ale tak wychwalał żargon żydowski, iż podejrzewam, że choć się nazywał Perera, pochodził z Buczacza lub Tarnopola. Anglicy, widząc, że trochę po angielsku mówię, zaczęli nastawać, abym, korzystając z ich obecności, uczył się jak najpilniej, do czego też bardzo mnie namawiać nie potrzebowali; przyjąłem ich propozycję z wdzięcznością. Oni wogóle po angielsku chętnie uczą, wyobrażając sobie, że tem samem przyczyniają się do podniesienia kultury na świecie.
Pamiętam, jak pastor spytał mnie, czy mówię „esperanto“.
— Nie jestem żydem — odpowiedziałem.
Anglikom podobała się ta odpowiedź. Ale miss N. dodała po chwili namysłu:
— English is „esperanto“.
— Tak! — potwierdził pastor. — Zostanie jeszcze i francuski język, ale z czasem wszystkie inne zanikną.
Co mi może szkodzić, jeśli ktoś marzy przyjemnie. To są przecie jego marzenia i jego poglądy. Więc nie protestowałem — bo na razie jeszcze tych parę języków na świecie jest.
Niestety, nie udało mi się uniknąć znajomości z damą w „poziomkowym szarfie“. Towarzyszący jej „gentleman“ przystąpił do mnie po śniadaniu i spytał wręcz:
— Pan mówi po rosyjsku? Pozwoli pan, że pana przedstawię mej damie, pani D., która jedzie do Singapore, do męża, a ponieważ ja nie wiem, czy będę mógł towarzyszyć jej dalej jak do Kobe, zaś ona nie zna żadnego języka, wyjąwszy rosyjskiego, więc może pan zechce jej pomóc...
Mówił po rosyjsku płynnie, ale z dziwnym akcentem.
— Przepraszam, a pan jakiej narodowości?
— Ja jestem Fin — służę w pewnej firmie angielskiej w Jokohamie.
Cóż było robić! Postanowiłem sobie w każdym razie zachowywać jak najdalej idącą rezerwę.
Popołudniu wjechaliśmy w wewnętrzne morze japońskie. Szaro-błękitne wyspy, poryte tunelami, wysepki. Statek sunie równo po gładkiej powierzchni wody. Widać łodzie rybackie z czarnemi żaglami z mat, chaty, ubogie świątyńki wiejskie — idealne pustelnie, wymarzone dla ludzi starych i zmęczonych.
Wałęsałem się bezczynnie po statku. Rosjanka zdążyła już wyjąć ze swoich kuflów jakąś okropnie czerwoną chustkę i zawinąwszy się w nią, spała w kącie jadalni na sofce. Przed herbatą wyszła na pokład, skrzywiła się, narzekając na wiatr, i zeszła znowu na dół, do jadalni. Tam zastałem ją flirtującą na migi z Argentyńczykiem mojżeszowego wyznania.
Jej Fin, którego ona jakoś dziwnie zdrobniale nazywała, będąc dla niej niby bardzo serdecznym, unikał jej, pozostawiając ją wciąż pod opieką Argentyńczyka. Wyglądało to, jak gdyby chciał się jej pozbyć, starając się jednak równocześnie dać jej jak najmniej pola do skompromitowania się. Już i tak jedna rzecz zwróciła uwagę — tak ją, jak i jego, na wyraźne tej pani życzenie, umieszczono razem w jednej kabinie. Inna rzecz, że umieszczano ich w t. zw. „intermedji“ pod pozorem, że w pierwszej klasie niema już miejsca. Zrozumiałem, że Japończycy chcieli tę panią odosobnić. Nic mnie to właściwie nie obchodziło, ale obserwacja była zajmująca.
Pani D. zachowywała się wobec swego Fina jak żona wobec męża, co Fina najwyraźniej w świecie „peszyło“. Tłumaczył mi — nie pytany — że zna tę damę od dziecka itd., dalej, że ona prosiła go, aby ją odprowadził do Singapore, ale, że bardzo wątpi, czy mu szef w Kobe da urlop — i słuchając go przekonany byłem, że szef mu tego urlopu „nie da“. Dowiedziałem się też, że jego towarzyszka jest córką burmistrza jednego z największych miast na Syberji, osobą niby z syberyjskiego towarzystwa i majętną, żoną jakiegoś Duńczyka, pracującego w kolonjach holenderskich. Do niego właśnie pół roku już przez Syberję wędrowała.
Ponieważ nas było mało, wieczorem podano nam obiad przy jednym stole. Naturalnie Rosjanka kaprysiła i nic nie było godnem jej wytwornych usteczek. Nie mogąc brać udziału w rozmowie, otulała się tylko szczelnie swą czerwoną chustką i dąsała się, wodząc po nas chytremi, podsinionemi, nieczystemi oczkami. Skarżyła się na ból głowy, wobec czego Fin wysłał ją do kabiny, obiecując, że wkrótce przyjdzie. Rozmawialiśmy o Syberji. Pani D. wyszła, ale po pewnym czasie wróciła, wołając z uśmiechem droczącego się dziecka:
— Ty chitior, Ju! Mnie wysłałeś, a sam tutaj siedzisz!
I położywszy mu ręce na ramionach, klęknęła mu rozkosznie na udzie dziesięciofuntowem kolankiem.
Anglicy osłupieli, miss. N. szeroko otworzyła oczy, ja miałem z pewnością przyjemny wyraz twarzy, zaś Fin odsunął się gwałtownie przynajmniej na jaki metr od niej.
Drugiego dnia popołudniu byliśmy w Kobe, gdzie zobaczyłem drugiego Daibutsu, znajdującego się w środku miasta. Kobe położone jest pięknie i wygląda zdaleka ponętnie, w rzeczywistości jednak jest to mieścina żywa wprawdzie i barwna, ale brudna i bardzo błotnista. Spędziwszy w mieście jedno popołudnie, postanowiłem już nie wychodzić więcej na ląd, aż w Szangaju. Tak więc siedziałem cały czas na pokładzie, to ucząc się zawzięcie angielskiego, to przyglądając się życiu portowemu.
W Kobe statek zaroił się pasażerami, przeważnie Japończykami. Między innemi wdrapał się na pokład Japończyk w europejskim kostjumie marynarkowym, z wąsami i muszką napoleońską na brodzie, żywy, ruchliwy, pełen temperamentu i bardzo towarzyski. Ujrzawszy mnie, w tej chwili zbliżył się ku mnie i zapytał, czy umiem po francusku. Usłyszawszy, że tak, przyobiecał mi swe towarzystwo i wręczywszy mi swój bilet wraz z oznajmieniem, że jedzie do Paryża, zniknął. Był to baron Skekuni Soga, były kapitan artylerji, wychowanek szkoły w St. Cyr, wówczas dziennikarz, wysłany do Paryża na konferencję pokojową. Bardzośmy się zaprzyjaźnili.
Prócz Japończyków wsiadła w Kobe na statek jeszcze jedna para angielska, młody jakiś człowiek z żoną. On był kapitanem t. zw. policji wojskowej w Singapore, człowiek żywy, miły, dobrze wychowany, wesoły, drobny brunet, z wielkiemi czarnemi oczami, raczej francuskiego, niż angielskiego typu; matka jego była Francuską, skutkiem czego kapitan mówił nieźle po francusku. Żona jego, malutka i chuda blondynka, wbrew minie złośnicy, była bardzo wesoła, dobra i uprzejma. Wsiadł też jakiś kupiec francuski, wysokiego wzrostu, tłusty, tęgi, różowy na twarzy, blondyn — jechał do Sajgonu. Wbrew utartemu frazesowi Anglicy nie byli ani milczący, ani nieufni — zaznajamiają się chętnie, są zwykle rozmowni i nawet głośni. Wszędzie ich pełno. A właśnie Francuz był ceremonjalny, sztywny, trzymał się od wszystkich zdaleka, mówił mało i bardzo rozważnie, licząc się z każdem słowem. Choć nieźle władał angielskim, do Anglików się nie zbliżał. Mogłem go lepiej obserwować, bo siedział przy stole koło mnie.
Rozumie się — Fin urlopu „nie dostał“. Rosjanka była w rozpaczy, mimo, iż Argentyńczyk coraz częściej i śmielej flirtował z nią na migi. Pamiętam, jak Fin „niepocieszony“, pożegnawszy się z nią daleko od oczu ludzkich, na łeb na szyję zleciał po drabince do parowczyka portowego i skrył się za kominem, podczas gdy nasza piękna podróżniczka tragicznym ruchem zdarła z ramion czerwoną chustkę i długo, długo wywijała nią w powietrzu, wykrzykując jakieś żałosne słowa.
Z Kobe ruszyliśmy do Modżi, które jest również bardzo ładnie położone jak Kobe, ale jeszcze bardziej błotniste. Wysiadłem tam tylko na pół godziny i wróciłem na statek, gdzie też przez parę dni cierpliwie siedziałem, kując na gwałt angielski. Przypominam sobie, jak raz podeszła do mnie Rosjanka i zaczęła przeglądać moje książki.
— E, teraz rozumiem, dlaczego wam tak łatwo uczyć się angielskiego! — zawołała naraz takim głosem, jakby coś niespodziewanego odkryła. — Wy znacie łacińskie pismo!
— Jakto! A wy nie znacie? — zdziwiłem się.
— Pewnie, że znam, ale nie tak znów dobrze! — mówiła Rosjanka. — Ale to nic nie szkodzi, jak przyjadę do Singapore, to się każę uczyć po angielsku mężowi. Zobaczycie, za dwa miesiące będę świetnie mówiła po angielsku... Kto przyjdzie — z każdym się po angielsku rozmówię.
— No, ale narazie...
— Narazie, narazie! Teraz ja jeszcze nie umiem, no wied’eto niczewo nie znaczit, a w Singapore to się tak świetnie nauczę...
— A mnie się zdaje, że co tam kiedyś będzie, to nic nie znaczy, a teraz — wybyście się choć pisma łacińskiego porządnie nauczyli...
— Mam czas jeszcze, teraz tu, na statku, nie chce się.
Japończycy wszyscy siedzieli w Modżi, i wyszukawszy sobie jakieś herbaciarnie, poraz ostatni upajali się saké i muzyką, a może i miłością japońską. Na statku dostać niczego nie można było. — Arimasen — very sorry! — odpowiadała służba i strojąc melancholijne miny, jechała na brzeg, żegnać się z ojczyzną.
Huczały żórawie statku, krzyczeli kulisi, ładowano bezustannie węgiel i wielkie paki z towarami.
Nareszcie wybiła wielka godzina odjazdu, chwila rozstania się z Japonją, radosna dla mnie, który wracałem do Ojczyzny, żałosna dla Japończyków, kochających kraj swój nadewszystko.
Chętnie wówczas odjeżdżałem.
Lecz dziś, kiedy smutek dnia powszedniego uderzy mnie swem czarnem skrzydłem, i kiedy nieraz duszą chciałbym uciec gdzieś jak najdalej, wyjmuję ubogie pamiątki, przywiezione z tych dalekich stron, głównie kartki z widokami i siedzę nad niemi nieraz przez długie godziny. I przypomina mi się srebrny płomień na wodzie, jakby wrzącej i dżonki krążące dokoła górzystych szaro-błękitnych wysp, zimne, wodą połyskujące pola ryżowe, gwarne ulice barwnych, drewnianych miast i mały wzrostem, lecz wielki duchem naród, dla którego chleb jest rzeczą drugorzędną a pierwszorzędną służba u ołtarza kraju, „który nie potrzebuje się modlić, albowiem sam jest bogiem“.

Dnia 23 grudnia 1918 r, „Jokohama-Maru“ wyjechała z Modżi, kierując się na południowy-zachód w stronę Szangaju.

NA JOKOHAMIE-MARU.
Poranek. — Boje z Rosją na statku. — Flaga polska. — Boże Narodzenie na morzu. — „Samaja wielikaja nacja!“ — Szangaj. — Polacy w Szangaju. — Chińska delegacja pokojowa.

Ktoś się kręci po kabinie.
Otwieram oczy.
Na małym stołeczku na środku kabiny stoi taca z dzbanuszkami kawy i herbaty i z sucharkami.
Wysoko przez okrągłe okienko widać rozkołysane brudno-żółte fale.
Przewracam się w łóżku z boku na bok — mimowoli. Całą noc tak się „katulałem“. Chce mi się spać.
Z damskiej kabiny słyszę przeraźliwy pisk dziecka i japońskie przyśpiewywanie jego mamy. To Mejczi, mały chłopaczek, ale wielki podróżnik. Urodził się w Ameryce, a teraz przez Japonję jedzie do ojca, do Singapore. Miły brzdąc, tylko rano wrzaskun nieposkromiony.
Z górnego łóżka zsuwa się ostrożnie pastor „w paski“. Takie ma nocne ubranie. Wsuwa nogi w pantofle, patrzy przez chwilę w okno i żółte za niem fale i kręci sceptycznie głową.
Rozgląda się po kabinie, patrzy na mnie. Widzi, że nie śpię, uśmiecha się.
— Dzień dobry, bracie Bandrowski.
To jego „bracie“ jest niezawodne masońskie, ale nie mam nic przeciw temu.
— Dzień dobry, bracie Jacques.
— Chcecie kawy?
Przyrządza kawę i podaje mi do łóżka.
— Jak się macie? — pytam go.
— Źle. Bardzo źle. Jestem bardzo pesymistycznie usposobiony. Słyszycie ten japoński „hymn chwały poranka“? Bardzo głośny. Nasz Mejczi jest wielkim śpiewakiem przed Panem.
Nade mną ktoś się przewraca na posłaniu.
— Jamamoto-san! — wołam.
— Haj! — odpowiada Japończyk.
— Ohajo! (Dzień dobry).
— Ohajo, Bandra-san, arigató! (Dziękuję).
— Irigator. Jamamoto, irigator! — żartuje po swojemu „wielki pesymista“. — Chcecie kawy?
— I very thank you! Ohajo. Iczihara! — wita się Jamamoto z czwartym mieszkańcem kabiny, Japończykiem, który dopiero zaczyna jąkać się po angielsku.
Do kabiny wślizguje się mały, wiecznie uśmiechnięty chłopaczek, oznajmiając, że kąpiel gotowa. Pastor znika.
Wówczas ja wyskakuję z łóżka, wypalam pierwszego papierosa i golę się pośpiesznie — póki jeszcze w kabinie nie jest za ciasno.
Na morze aż nieprzyjemnie patrzeć. Żółte, zimne, wzburzone, wzdęte, niebo szare.
Po pastorze ja idę się kąpać.
Wanna pełna gorącej wody morskiej i wielkie wiadro z wodą źródlaną. Poranek szary i zimny. Co za rozkosz rozgrzać się w kąpieli!
Ponieważ pań mało, kąpielowy dla pośpiechu wpuszcza mężczyzn do damskiej łazienki. Kąpie się tam młody Japończyk, rycząc z rozkoszy. Wyśpiewuje jakieś pieśni bohaterskie, atakując zuchwale nietylko wysokie „c“, ale nawet wysokie „z“.
Po kąpieli zmykam do kabiny ubrać się. Właśnie Jamamoto w długiem, ciemnem kimonie z odwiniętemi rękawami stoi przed lustrem, goląc się ostrą japońską brzytwą. Jest on dyrektorem wagonów sypialnych w Indjach, młody człowiek, bardzo przystojny i miły. Nad nami słychać jakieś głośne stukanie.
— Anglicy spacerują po pokładzie — mówi mi Jamamoto.
Z pewnością to miss N., Phipps i kapitan latają tam i napowrót po statku. Za chwilę przyłączy się do nich pastor, potem ja — i tak będziemy defilowali ławą przez jaką godzinę dla ruchu.
Zrzucam swe kimono i ubieram się pospiesznie, aby jak najprędzej wyjść na świeże powietrze. Ten moment rano w kabinie jest najniebezpieczniejszy — od niego może zacząć się migrena a potem — morska choroba.
Kimono sprawił mi w prezencie Jamamoto — na pamiątkę. Wybór Jamamoto jest po japońsku sentymentalno-poetyczny. Kimono ma kolor błękitnego nieba, a na niem rozsypane są kwiaty wiśni. Ma mi to przypominać w szorstkim klimacie polskim błękitny uśmiech wiosennego nieba Japonji.
Ubrawszy się, wychodzę na pokład. Rzut oka na morze mrozi. Fale ogromne, żółte, warczące, zapienione, złe. Anglicy wołają mnie — defiluję z nimi. Wysoki i gruby jak wieża Francuz, różowy z żółtemi wąsami, stoi z książką w ręku przy poręczy, patrząc na morze z bardzo niewyraźną miną. Jeden po drugim pojawiają się na pokładzie Japończycy, uważając sobie za punkt honoru podać każdemu Europejczykowi rękę. Ten sposób witania się bawi ich.
Mejczi jedzie na swej mamie, zaspany trochę, ukołysany widokiem fal. Mama zgięta wpół pod ciężarem dryblasa zatacza się na „getach“. Obok niej jeszcze dwie damy — jakaś młoda mężatka, namalowana według wszelkich prawideł sztuki zupełnie jak na scenę, i panna Jamato, nauczycielka, jadąca do Londynu, z czarnemi, wielkiemi, płochliwemi oczami, ale z brzydkiemi bardzo ustami — obie wytworne i pełne wdzięku.
Po pewnym czasie młodsi Japończycy w kimonach zaczynają nas naśladować. Ustawili się w szereg i zająwszy jedną połowę statku, maszerują tam i napowrót. Jeden z nich, prawdopodobnie oficer rezerwowy, komenderuje ogromnym głosem:
— Mare-midi-maje-oj! (wstecz wzrot), a potem znowu:
— Sznotaj-to-maré! — Kompanja — stój!)
Młodzi ludzie maszerują siarczyście, a wiatr szarpie długiemi, ciemnemi połami kimon.
Gong się naraz odezwał.
Wszyscy stanęli i pytająco patrzą po sobie.
— Breakfast? — rzucił ktoś pytająco.
— No, it’s only the dressing-bell...
Jeść chce się strasznie. Powietrze słone, w ustach wciąż słonawy posmak, na balustradzie pokładu grubą warstwą osiadła biała sól.
Po śniadaniu robi się jaśniej na duszy i pogodniej. Z dobrym papierosem w ustach, na wygodnym leżaku i z zajmującą książką w ręce można się przyglądać morzu choćby żółtemu jak jajecznica ze szczypiorkiem.
Tylko ja jeden traciłem na śniadanie cały zapas energji, jaką ono mogło mi dać. Bo oto po prawej ręce siedziała Rosjanka.
Przychodziła późno.
— Cóż wy tak późno dzisiaj?
— Nie wiedziałam, która godzina.
— Zegarka nie macie?
— Popsuł mi się.
— Nie można było w Jokohamie dać naprawić?
— Nie myślałam o tem.
— Oczywiście. Ale nie można też ludzi uważać za chodzące wieże ratuszowe z zegarami.
— Bądźcie tak dobrzy i powiedzcie „boy’owi“, żeby mi dał herbaty.
— A wy nie możecie powiedzieć?
— On mnie nie zrozumie, ja po angielsku nie mówię.
— Ale to możecie powiedzieć: „boj — ti“.
— No, niech wam już będzie „ti“.
Tu odwróciła się do chłopca.
— Boj-ka, daj-ka mnie, pożałujsta, „ti“, tolko nie żydkawo, panimajesz gołubczik?
Boy oczywiście wywalił na nią oczy.
— Cóż wy mu znowu za historje opowiadacie! Zamiast poprostu powiedzieć: „boj-ti“, wy tam jakieś mowy całe...
— Powiedziałam mu przecie, żeby mi dał „ti“. A co tam dziś u nich takiego na śniadanie?
— Niby jakiego „takiego“?
— Co jabym mogła zjeść.
— A skąd ja mogę wiedzieć, co wy możecie jeść?
— No, takiego — ludzkiego.
— Aha — tak niby „szczi“, „bałyczok“, „parasionok“ — niestety, nie jedzą tu takich rzeczy.
— A co jest drugiego?
— Kasza z mlekiem.
— Fu, cierpieć nie mogę.
— Jaja z szynką.
— Obrzydlistwo, nie lubię.
— Ryba smażona.
— Nawet mi nie wspominajcie! Może co z dziczyzny jest?
— A owszem, jest, zając...
— Zając? Nie chcę...
— Słuszajtie, madame! Ja uprzejme tłumaczę wam z „menu“, co można zjeść, ale ja was wcale nie proszę, ani nie namawiam. Jestem obowiązany pomóc, ale nie znosić kaprysy, grymasy i te wszystkie pogardliwe miny. Ja nie jestem waszym mężem...
— Izwiniajuś, ja jestem tak rozpieszczona.
— Ja was rozpieszczać nie myślę.
— O, ja wiem... Tu się ze mną nie pieszczą. U mnie tam nawet umyć się porządnie nie można.
— Możecie się przecież codziennie wykąpać.
— Fi! Brzydzę się. Tam się Japonki kąpią, a nawet i mężczyźni... Raz się wykąpałam, a potem pryszczyk mi na ręce wyskoczył... Ja oczeń mnitielna...
— To już wasza rzecz... Trzeba było wziąć wannę na drogę.
— Ale gorzej, bo ja bielizny już czystej nie mam.
— Dajcież sobie wyprać.
— Kiedy oni tak nie umieją. — Ja mam wszystko z koronkami...
— Kakoje mnie dieło, madame.
— Ale ja nie umiem liczyć po angielsku. A są takie sztuki bielizny damskiej, wiecie...
— Wiem. Czasami oglądałem...
— Trudno mi, pojmiecie, prosić pana Pererę albo was, żebyście mi z „bojem“ pomogli przeliczyć.
— Liczcie na migi.
Boże Narodzenie spędziliśmy na Morzu Żółtem, istotnie, żółtem dosłownie i mętnem a prócz tego bardzo nieprzyjemnem i burzliwem. Statek to spadał, to piął się mozolnie po ruchomych zboczach wzgórz wodnych, rozkołysanych i tańczących ciężko, niezgrabnie. Trudno mi było w tych okolicznościach uwierzyć, że to dzień wilji, że to Boże Narodzenie — wszystko dokoła było tak obce, tak nieswoje! Chwilami tylko uświadamiałem sobie, że tam gdzieś daleko w ten dzień poszczą i czekają na pierwszą gwiazdkę na niebie i przez cały wieczór wspominać mnie będą.
Po śniadaniu przyozdobiono jadalnię pięknie flagami w barwach sojuszniczych, pianino zakryto kupiecką flagą japońską, białą, z wielką kulą czerwoną, wyobrażającą słońce (Anglicy złośliwie nazywają ją „japanese cherry“, „wiśnią japońską“). Wszystko było bardzo pięknie, nawet biały słoń sjamski na czerwonem tle widniał wśród tych flag, ale naszego orła oczywiście nie było.
Postanowiłem zaprotestować.
Właśnie nadszedł administrator statku.
— Purser! — zawołałem — ja jestem obrażony. Nasze wojska biją się na wszystkich frontach, a naszej flagi narodowej tu niema. Co to jest?
— Excuse me! Ja tej flagi nigdy nie widziałem, nie wiem, jak ona wygląda i gdzie ją dostać. Gdybym miał, z pewnością-bym ją zawiesił.
— Dajcie mi białego i czerwonego materjału, to zrobię flagę.
— With pleasure! Boy! Przynieść biały i czerwony materjał.
Odmierzyłem proporcje i wyciąłem z białego płótna pięknego legjonowego orła; Rosjanka naszyła mi go na czerwonem płótnie. Oddałem flagę „purserowi“, który zawiesił ją na widocznem miejscu.
Od tej pory w dni uroczyste polskiej flagi już między flagami sojuszniczemi na „Jokohamie-Maru“ nie brakowało.
Wesoło i uroczyście zarazem zrobiło się w obszernej choć niskiej jadalni. Koło pianina ustawiono przepiękną choinkę, udekorowaną tak, jak to tylko Japończycy umieją. Ale to zasługuje na osobny opis.
Przedewszystkiem Japończycy nie biorą na ten cel — jak Niemcy a i my — drzewek bardzo symetrycznych i równo wyrośniętych. Naturalnie, nie wybierają karłów czy też choinek groteskowo wykrzywionych, ale unikają pedantycznej symetrji. Chcą mieć drzewko żywe, takie, jakie się pod rękę nawinęło, naturalne i z nieregularnie wyrośniętemi konarami. U nich przedewszystkiem jest przyroda.
Takie drzewko, trochę nastroszone, z komicznie zjeżonemi konarami, jakby przerażone, że się je z lasu wywlokło i niespokojne, co z niem będzie dalej, dekorują naprzód sztucznym śniegiem. Wiedzą oni dobrze, jak znakomitym środkiem dekoracyjnym jest śnieg i umieją go znakomicie używać. Ale ich sztuczny śnieg jest lepszy, subtelniejszy od naszego. Nasz śnieg na choinki jest biały, usypany czemś świecącem. To świecące mają i oni, jednakże ich śnieg jest zlekka błękitnawy jak gdyby utajony w nim był niebieskawy odzień cienia leśnego. I to jest bardzo ładne. Zaś ponieważ choinka nie jest bezdusznie symetryczna, lecz kształty ma żywe, przeto dekorator może się popisać umiejętnem, naturalistycznem i artystycznem rozłożeniem śniegu, a znakomicie wie, gdzie nim gałęzie zlekka tylko przyprószyć, a gdzie między rozwartemi szerzej konarami przy pniu grubo nałożyć, jakby to był śnieg nawiany przez wiatr a potem przymarznięty i zlodowaciały. Nawet w takich drobiazgach jest Japończyk wiernym sobie artystą skończonym i niezrównanym. Dodać należy, że brzegi Japonji opuszczaliśmy z początkiem grudnia, zaś choinkę tę, specjalnie na święta przeznaczoną, na statku cały czas wieziono. Jest to chyba dostatecznym przykładem delikatności i pamięci, z jaką ten naród traktuje swych gości.
Obiad wigilijny był zupełnie w angielskim stylu, z indykiem i pudingiem. Nad pianinem widniał wielki napis „Merry Christmas“, elektryczne świeczki na choince płonęły przez cały czas, kołysały się na zielonych gałęziach misterne, japońskie ozdoby. Oficerowie wraz z kapitanem byli w galowych mundurach, tak samo służba. W ciemnych, uroczystych „kimonach“ zasiedli do stołu Japończycy, pięknie na różowo umalowane ich panie przepasały się „obi“ w wesołych kolorach. Chińczycy pojawili się w długich chałatach ze świecącego czarnego jedwabiu. Nas, Europejczyków, posadzono przy stole, znajdującym się najbliżej choinki.
Kiedy pod koniec wilji wniesiono oblane błękitnym płomieniem półmiski z pudingiem, przygasły nieco elektryczne światła i roziskrzyła się w jadalni choinka, na której zapalono niezrównane, minjaturowe fajerwerki japońskie, utajone wśród zielonych gałązek. Fajerwerki te płoną i strzelają różnobarwnemi ogniami, które jednak bynajmniej nie parzą, a urządzone są tak, iż każdy wyrzuca jakiś malusieńki prezencik — przedmioty dla mnie niezrozumiałe, w symbolice japońskiej oznaczające życzenia szczęścia. Prócz tego wisiały też na choince groteskowe czapki papierowe, które Anglicy pozrywali i powsadzali sobie na głowy, poczem zaczęli śpiewać kolendy.
Trzeba było widzieć wówczas inteligentne, mile uśmiechnięte, mądre twarze otaczających nas Azjatów. Słuchali w milczeniu, przyglądając się nam z nietajoną życzliwością. Czasami podnosili oczy na stojącą w różnobarwnych ogniach choinkę, a wówczas twarze ich rozjaśniały się niewypowiedzianie pogodnym, cichym uśmiechem. I nie przyglądali się nam bynajmniej, jak ludziom dającym mimowoli ciekawe przedstawienie, przeciwnie, z każdego ruchu ich, z każdego spojrzenia widać było, że rozumieją, uznają i całem sercem po swojemu biorą udział.
W pierwsze święto był obiad również wystawny, z różnemi angielskiemi wymysłami. Anglicy rozbawili się, a nawet rozbłaznowali jak dzieci. Opowiadali anegdoty, naśladowali Chińczyków, Japończyków, Malajczyków. — Naród angielski jest wesoły, ponieważ jest szczęśliwy! — rzekł mi tego wieczoru Phipps.
Moja „plaga“ nie wychodziła przez parę dni z kajuty, ponieważ skutkiem burzliwego morza zachorowała.
Podczas podróży do Szangaju obserwowałem ludzi. Pierwszy raz blisko zetknąłem się z Anglikami, więc przyglądałem im się bacznie i ciekawie. Stwierdziłem, że byli bardzo towarzyscy, weseli, rozmowni i wcale nie zamknięci w sobie. Zauważyłem, że Japończyków nie lubią i nie są zbyt spokojni o swe panowanie na Wschodzie — zato lubią Chińczyków i co więcej — mają dla nich pewien szacunek. Zajmuje ich każda gra. Na statku było kilka nieznanych im marynarskich gier japońskich. Zaraz pierwszego dnia się do nich zabrali i natychmiast zapalili się. Grywali w te gry całemi godzinami, starając się osiągnąć w nich pewną zręczność. Szanują wszelkie ćwiczenia fizyczne i we wszystkiem widzą sport. Rzecz nowa lub niespodziewana trudność wyzywa ich inicjatywę i ducha sportu. — Jakże, jabym tego nie potrafił, skoro drudzy potrafią? — zdają się myśleć na widok jakiejś trudności. I już występują zaczepnie.
My tego ducha mamy również, i my możemy być nie mniej od nich wytrwali, ale nam się — nie chce chcieć. Dopiero ucisk wydobywał z nas na wierzch tę wolę. Może nowa twórczość przyzwyczai nas do tego, żeby chcieć chcieć, może ona stworzy typ nowego piękna młodości zdobywczej i zwycięskiej wolą. Zdolności mamy niemniejsze od Anglików, tylko niema tej kultury woli, niema i nie było wychowania w tym kierunku.
Jako typ kulturalny różnią się od nas znacznie większą śmiałością, naturalnością i pogodą, co zresztą wszystko mieści się w jednem i tem samem poczuciu siły, czyli swej wartości; jego znów korzenie tkwią w świadomości woli. Tylko to utrzymuje w sile i syci żywą krwią imperjum brytyjskie.
Japończycy, którzy ze swej strony Anglików też nie lubią, na porównaniu z nimi tracą, ponieważ w ich nieśmiałem wobec Anglików zachowaniu się, w ich przesadnej skromności i pewnej rezerwie odczuwa się zawiść, która jest najlepszym dowodem słabości, a dalej i nadciągającej starości. Japonja odradza się, ale zawiść, która ją nurtuje, zatruwa jej ducha. Inteligentni Japończycy kryją się z nią, prości wybuchają czasami. Chłopcy z „intermedji“ wygrażali jadącym tam Anglikom, że przyjdzie czas, w którym Japonja zajmie Bombay. Sam byłem świadkiem rozmowy, a raczej prawie publicznej dyskusji, w której młody Japończyk przeprowadzał porównanie, czy większy jest naród japoński, czy angielski. Co się tyczy szowinizmu, to prawdopodobnie oba są równe.
Zgroza mnie ogarniała, kiedy, patrząc na te dwa narody, myślałem o Rosji. A nie myśleć o niej nie mogłem, ponieważ moja towarzyszka mi ją wciąż przypominała. Gdzieś przed Szangajem zwlokła się z łoża boleści i przedewszystkiem zaczęła mi opisywać swe cierpienia, w czem zresztą poszła tylko za przykładem literatury rosyjskiej (Kuprin albo Arcybaszew, nie pamiętam już, poświęcił jedną nowelę chorobie morskiej). Następnie przyznała mi się, iż nie ma w czem chodzić, bo w bluzkach białych jej jest zimno, a wszystkie inne ma bardzo dekoltowane. Wreszcie, kiedyśmy coś mówili o różnych narodach, bez żenady i patosu stwierdziła poprostu:
— Samaja wielikaja nacja była i budiet rossijskaja nacja.
Dziwnie się czułem w tem towarzystwie. Kulturą najzupełniej dorównywałem Anglikom — tymczasem los skazał mnie na sąsiadowanie z „samą wieliką nacją“, która swych własnych rzeczy w czystości utrzymać nie mogła i beze mnie nie umiała nawet ziemniaków od służącego zażądać.
Czytelnik może zdziwi się, że tyle miejsca poświęcam tym na pozór tak drobnym szczegółom. Ale sprawa była ważniejsza, niż na pierwszy rzut oka wygląda.
Ta moja Rosjanka była żywą figurą całej Rosji, jej uosobieniem. Właściwie analfabetka, umiejąca czytać tylko na własnej książce, ale patrząca na wszystko z pogardą i lekceważeniem, brzydząca się zresztą wszystkiem, co nie rosyjskie, uciskała otoczenie swą ignorancją i tą ignorancją zmuszała ludzi do służenia sobie. Dla niej trzeba zamawiać u służącego — bo ona inaczej nie będzie jadła, zaś ona sama, korzystając z cudzych usług, będzie grymasiła. Ją trzeba odprowadzić do kabiny, bo ona sama się boi. O nią trzeba chodzić do „pursera“ ze skargą na chłopców obsługujących, bo nie mogąc się z nimi porozumieć, ma nieustanne awantury. Nikt jej nie lubi, ale dlatego właśnie wszyscy kryją to przed nią i nadskakują jej, aby swą antypatję pokryć. Swą ciemnotą i brakiem kultury ona trzyma wszystkich w niewoli, a w dodatku!
Raz, rozmawiając ze mną, użyła wyrażenia:
— Wy, kak „russkij czełowiek“...
— Pardon! — przerwałem, — Ja nie jestem wcale „russkij czełowiek“.
— W każdym razie żyliście przecie z nami w jednem państwie...
— Madame, raczcie o tem nie przypominać, bo z tego tytułu nie możecie mieć żadnego prawa do naszej wdzięczności...
— Jakby tam nie było wy, jako Polak, nie jesteście w Rosji cudzoziemcem.
— Przeciwnie, jestem cudzoziemcem takim samym jak Anglik lub Japończyk...
— My was za cudzoziemców nie uważamy...
— Ale my was uważamy! I, proszę, zapamiętajcie to sobie raz na zawsze! Między nami niema nic wspólnego!
„Samaja wielikaja nacja“ nadęła się. Trudno jej pojąć, jak można wypierać się rzeczy tak bezcennej, jak — przynależność do Rosji.
Cóż miałem robić? Byłem jedynym, przez którego „samaja wielikaja nacja“ mogła porozumieć się ze światem, bo rozmawiający z nią na migi Perera sprowadzał „rozmowę“ na inne tory. Musiałem — stosownie do tradycji — cierpliwie pełnić swą misję cywilizacyjną, niewdzięczną i ciężką.
W krótkim czasie znaleźliśmy się na wodach Szangaju. Do portu wiedzie długa zatoka, zrazu bardzo szeroka, potem zwężająca się, aż wreszcie widzi się wyraźnie oba brzegi, płaskie, zarosłe czemś w rodzaju wierzb, przypominające Polskę, melancholijne.
Przystań nie jest ładna, lecz bardzo obszerna i pełna ruchu, naprawdę na wielką skalę, jak przeważnie wszystko na Wschodzie. Widać z morza gmachy koncesyj europejskich z flagami, a daleko linję nadbrzeżnych bulwarów.
Szangaj, zbudowany zresztą okazale i bogato, nie jest pięknem miastem. Ponieważ chińskie miasto widziałem w Charbinie, chiński Szangaj nie ciągnął mnie już i chodziłem tylko po europejskiej dzielnicy. Kamienice są ogromne i ze względu na szalejący w tamtych stronach tajfun, bardzo ciężkie, przygniatające ogromem. Ulice znakomicie utrzymane, asfaltowane, dozorowane przez olbrzymich „policemanów“ indyjskich, chłopów jak wieże w ciemno-granatowych mundurach i w czerwonych turbanach. Wśród europejskich kamienic dużo jeszcze domów chińskich, malowanych i wyzłacanych. Publiczność przeważnie chińska, solidna, ale bardzo dużo Europejczyków, przeważnie Anglików. Sklepów tak bogatych dawno już nie widziałem, nawet w Japonji. Jest w nich wszystko, co można dostać na obu brzegach i wszystkich wyspach Oceanu Spokojnego i więcej jeszcze, bo i wszystko to, czego mogą dostarczyć niezmierzone a niestrudzone Chiny, Azja Centralna i Indje. Sama drożyzna już świadczy, że się tam pieniądza nie ceni, czyli, że jest go bardzo dużo, aczkolwiek przemyślni synowie Nieba nie gardzą zarobkiem tak nieznacznym a żmudnym, jak wyczerpywanie srebra ze służących tam za obiegową jednostkę monetarną wielkich talarów meksykańskich.
Wielki ruch w olbrzymiej przystani, mnóstwo magazynów, mrowie kupców chińskich, uganiających po mieście „rikszami“, rytm ulicy, sznury ładownych wozów, tłumy ludzi w bankach i spekulujące, zamyślone twarze ludzi śpieszących dokądś, to wszystko na pierwszy rzut oka zdradza wybitnie handlowy charakter miasta, pracującego, jak mało które na Wschodzie.
Ciekawą rzeczą jest, jak zgodnie w tych centrach wielkiej nieustannej gry o pieniądze, żyją z sobą najrozmaitsze rasy. Widziałem tam Anglików, bardzo uprzejmie na ulicy witających się z Chińczykami, jak gdyby przesądy rasowe u nich nie odgrywały najmniejszej roli. Mówi się przeważnie po angielsku, ale Szangaj jest chiński bezwarunkowo, mimo, że ma swój odrębny język i odrębną walutę.
Wałęsaliśmy się po Szangaju we dwóch, Mr. Jacques i ja, na czem o tyle źle wyszedłem, że nie mogłem zaglądnąć do żadnej spelunki „nieprzyzwoitej“. To zresztą było mą klątwą podczas tej całej, długiej podróży. Chodziłem po pierwszorzędnych hotelach, jak gdyby istotnie hotele były jedynie godnemi zwiedzania rzeczami na tym świecie. Anglicy z dumą pokazywali mi, że wszędzie ogień pali się na kominku i cieszyli się tym ogniem, jak jakimś szczególniejszym rarytasem, naturalnie nie przypuszczając nawet, że dla mnie to zanglezowanie świata może być mniej zajmującą jego stroną.
W Szangaju zetknąłem się też z rodakami i to nie bylejakimi. Poznałem się między innymi z dyrektorem banku rusko-azjatyckiego, hr. Jezierskim, który ofiarował był 70 000 rs. na wojsko polskie na Syberji. Miło bardzo mi było widzieć w tym dalekim świecie rodaków, zwłaszcza na tak wysokich i ważnych stanowiskach, otoczonych trudną do opowiedzenia wspaniałością bogatego Wschodu. Olbrzymie, bajecznie urządzone pokoje, pełne służby chińskiej w jedwabiach, przepych i wygoda urządzenia — wyznaję, to wszystko przyjemnie łechtało mą ambicję narodową.
W dzień odjazdu z Szangaju pojawił się u boku naszego statku wielki portowy „launch“, pełny Chińczyków. Wysocy mężczyźni z bardzo europejskiemi właściwie twarzami, wszyscy byli w czarnych jedwabnych, długich sukniach i małych, również czarnych czapeczkach. (Wierzchni strój Chińczyka stanowi długi chałat, rozcięty po obu bokach poniżej pasa). W tym czarnym stroju na pierwszy rzut oka przypominali żydów. Bardzo ożywieni, strasznym, charkocącym językiem rozprawiali głośno, wybuchając śmiechem, wreszcie ustawili się w grupę i sfotografowali się.
Byli to sami wysocy urzędnicy i dostojnicy, odprowadzający na statek delegację republiki chińskiej na konferencję pokojową w Paryżu. Delegacja ta składała się z sześciu członków. Na czele jej stal pan Liang-Czi-Czao, były minister skarbu republiki chińskiej, szczery republikanin i podobno bardzo zdolny człowiek, dalej jechał z nim prof. prawa międzynarodowego na uniwersytecie pekińskim pan Carsun C. Czang, trzydziestodwuletni, młody i bardzo sympatyczny Chińczyk, predestynowany — jak mi mówiono — na prezydenta republiki, dalej Dżiang-Fan-Tsen, jenerał-porucznik, komendant dywizji, który służył swego czasu w armji pruskiej, również bardzo młody człowiek, wysoki, ogromnie chudy i poczciwy Liu-Czungczei, radca chińskiego ministerstwa spraw zagranicznych, Wei-hsin-Yang, delegat ministerstwa oświaty i młody student, Yee-hang-Mao. Francuz zwrócił mi na tę delegację uwagę, objaśniając, że są to ludzie bardzo wpływowi, zdolni i zajmujący wysokie stanowiska i że warto się z nimi zapoznać.
Sylwestra obchodziliśmy na wodach Hongkongu, raczeni przez Japończyków, którzy to święto uroczyście obchodzą. W tym celu nawet zajęli wielki stół środkowy w jadalni, wszyscy ubrani odświętnie i witając się słowem „omede-to“, co znaczy „szczęśliwego nowego roku“. Stół zastawiony był bogato różnemi przysmakami japońskiemi, do których jednak niestety, ja nie mam absolutnie zaufania. Każdy współbiesiadnik otrzymuje w bibułce parę pałeczek, przy pomocy których je. Jedzenie podaje się przeważnie w czarkach, aby można wypić sos. Prezydował przy tem śniadaniu japońskiem kapitan statku Okamato, miły i bardzo uprzejmy marynarz, zawsze uśmiechnięty a niezwykle skromny.
Rozumie się, jadalnia znowu świeciła kolorami barw sojuszniczych, zaś na pianinie ustawiła służba jakąś „martwą naturę“, złożoną z wszystkich symbolów pomyślności i obwieszoną „modlitwami“ szyntoistycznemi — skrawkami powycinanego papieru. Był tam i jakiś okrągły placek i homar i pomarańcza i kora drzewna i kadzidła — skomplikowana historja. Europejczyków Japończycy częstowali „sake“ — grzecznie i gościnnie.
Dla kompletu na tej naszej nowej arce Noego zesłał nam jeszcze Pan Bóg w Szangaju dwie rodziny czeskie. Jeden Czech, jadący z żoną i małem dzieckiem, był inwalidą armji czeskiej na Syberji, grał jakiś czas w Szangaju po restauracjach z jakimś tam kwartetem i wreszcie udało mu się zdobyć miejsce w intermedji na „Jok.-Maru“ i ruszyć w powrotną drogę do wyzwolonej ojczyzny. Niestety, był to Czech właśnie gorszego autoramentu, neurastenik, jak przeważnie wszyscy Czesi i megaloman, zarozumiały pół-inteligent, dla którego „krytycyzmu“ niema nic świętego, prócz własnej mądrości. Krótka rozmowa z nim przekonała mnie, że mam do czynienia z chorobliwym blagierem, wyszukającym w wiecznie podrażnionej zarozumiałości same plamy na słońcu. Jestem pewny, że przy demokratycznym ustroju Czech, ci gwałtowni, niepoczytalni megalomani-warcholi narobią przeróżnych przykrych kalamancyj, bo przy całej swej niewątpliwej kulturalności Czesi, bardzo łatwo zapalni i tragicznie zacietrzewiający się, wymagają nad sobą znacznie silniejszej ręki, niż my. Polacy, a prawdopodobnie nawet i sami Czesi, nie zdają sobie sprawy z tego, jak zawistna ambicja nawskroś przeżera czasem Czechów i jak wiele zła im wyrządza. Ona jest głównem źródłem t. zw. „bolszewizmu“ czeskiego i wszystkich ich nieporozumień z całym światem. Inwalida na „Jok.-Maru“ aż syczał z zawiści, z góry i pogardliwie patrząc na cały świat.

Towarzyszył mu również z żoną i dzieckiem niejaki, powiedzmy, p. Kocourek, majster jakiś, który przez długie lata pracował w Azji, w Japonji, w Chinach i w Sjamie. Był to człowiek prawdopodobnie poczciwy, porządny i dobry robotnik, ale śmieszny niewymownie. Widział dużo — jeszcze więcej blagował tonem apodyktycznym i nie znoszącym opozycji. Mały, w żółtem palcie i bronzowej czapce sportowej, z czerwonym, dużym nosem i małemi oczkami w pomarszczonej twarzy, chodził po pokładzie z zadartą wysoko głową, z pogardliwym grymasem patrząc na swe otoczenie, nie mogące się poznać na jego wielkości. Wyobrażam sobie, co to będzie, jak on zacznie straszyć w Pradze po małych szynkach, dręcząc znajomych krytyką stosunków czeskich pod kątem widzenia życia w Sjamie! Ten też zawsze wszystko wiedział.

HONG-KONG.
Demonstracja siły. — Pierwsze wrażenie. — W ulicach miasta. — „Government’s Place“. — Kadryl królów. — „Carillony“ angielskie. — Uniwersytet chiński.

Widać równą, twardą linję bulwarów nadbrzeżnych, za nią — pierś miasta, długi rząd wspaniałych, olbrzymich pięciopiętrowych gmachów. Są to budynki ogromne, imponującej okazałości, ciężkie — ze względu na panujący w tych stronach „tajfun“ — okryte siecią galerji i portyków, „loggii“ ze sklepionemi podcieniami i arkadami, pod któremi mieszczą się bogate sklepy. Zaraz za tą pierwszą linją teren podnosi się stromo i widać na ciemnem zboczu jakby jeden nad drugim stawiane, wśród drzew i podzwrotnikowej zieleni, domy wielkie nad podziw, kamienice, o szerokich oknach, kwadratowe; ludzie lubią tu mieszkać szeroko i wystawnie. Dalej wyspa przechodzi w górę bardzo stromą i wysoką, kończącą się dziko załamanym wierchem. Cała góra i grzbiet jej pokryty jest zielenią parków i ogrodów, wśród których świecą wielkiemi oknami ściany licznych domów. Są to mieszkania letnie, w których mieszkańcy wyspy chronią się przed upałami, trudnemi do zniesienia w mieście granitowem i wysłanem asfaltem. A na szczyt góry prowadzi elektryczna kolej łańcuchowa. Widzi się z przystani równą linję jej toru, przecinającą zbocze górskie i lecące po nim wagony.
To Hong-Kong, czyli Victoria-City, jedna z najświetniejszych kolonij angielskich.
Już pierwsza ulica imponuje. Nie można nazwać jej ładną. Idzie ona między wysokiemi, ponuremi domami, opasanemi wzdłuż każdego piętra ciężką, solidną galerją. W stosunku do wysokości tych domów ulica jest zaciasna, skutkiem tego i posępnie ciemna i duszna; pod arkadami galerji jest mroczno i jakby parno. Ma się wrażenie, jakby ta ulica wycięta była w granicie. Jej pochmurna, surowa powaga wzbudza szacunek.
W środku ulicy stoi na białym cokole pomnik, przedstawiający jakiegoś jenerała angielskiego w pełnym mundurze, w butach z cholewami i w hełmie. Pomnik jest trochę brutalny. Jenerał głowę zadarł do góry, lewą rękę położył na rękojeści szabli, prawą podparł się w bok, prawą nogę wysunął trochę naprzód — i stoi tak w tej ulicy, do żandarma trochę podobny. Ale Anglicy właśnie tego pragnęli — baterji, umieszczonych na górze, też nie zamaskowali. Bynajmniej nie chcą tu uchodzić za ludzi miłujących „pokój za wszelką cenę“. Przeciwnie, są tu głównie żołnierzami.
Przez ulicę przebiegają „riksze“, jakich gdzieindziej niema. Na dwóch długich ciężkich żerdziach niosą pasażera w kołysce-fotelu, umieszczonym w środku żerdzi. „Riksze“ są żółci, niesłychanie chudzi i bardzo wysocy, w błękitnych majteczkach i nadzwyczaj szerokich, śpiczasto zakończonych kapeluszach-parasolach z trzciny.
Tuż niedaleko „Governments-Place“, wielki, również asfaltem wyłożony plac, z trzech stron ujęty w wykwintną, harmonijną ramę okazałych, szarych, poważnych gmachów rządowych. W środku placu, wśród kęp zieleni okrytej szkarłatnem, egzotycznem kwieciem, brzydki może, lecz majestatyczny pomnik królowej Wiktorji. Dalej — dwie pary królewskie, ustawione naprzeciw siebie w koronacyjnych strojach, cztery pomniki z szarego granitu, jak gdyby kadryla tańczyły. Jest to król Edward z królową i król Jerzy z królową — pomniki bardzo dyskretne, jak szare duchy unoszące się w powietrzu — na turkusowem tle spokojnego morza, nad którem widać wysokie czarne sylwetki chudych rybaczek w ich dziwnych parasolowatych kapeluszach, a niosących na ramionach nosidła ze zwisającemi z nich jak wagi szerokiemi a płaskiemi koszami pełnemi „owoców morza“.
Wtem cichy, szary, zadumany plac jakby ożył. Dźwięk się w nim zbudził, łagodny i słodki jak wspomnienie. Zegar bije. Jak miły, łagodny ton ma ten zegar! Lecz on gra całą pieśń, daleką pieśń z za morza, serdeczny refren piosenki dawniej może modnej, a dziś zapomnianej lub też wygrywanej odwiecznie na rynku jakiegoś małego angielskiego miasteczka...
To angielskie „carrols“, echo dalekiej ojczyzny.
Zrzadka przejdzie tym placem poważny, starszy urzędnik, zrzadka przelecą bosi, wysocy riksze, niosący fotel kołyskę, kołyszący się rytmicznie na długich, giętkich żerdziach.
Miasto — ruchliwe, dziwne, strome. Coś tu ludzie budują, pracują, widać przedziwnie chudych robotników i robotnice żółte. Ciała zupełnie pozbawione tłuszczu, nogi w udach szerokości przedramienia wątłego mężczyzny. Piersi jak pudełka, małe, jakby zapadłe — a jednak ma to być naród bardzo silny.
Oho! Koszary „Sikhów“, znajomych z powieści Kiplinga. Miedziani brodacze w „khaki“ mundurach i turbanach musztrują się na wielkiem podwórzu. „Dryluje“ ich jakiś Mullvaney czy O’Hara, instruktor, rozkazujący ze środka podwórza.
— My, Sikhowie, nie zawracamy sobie głowy nauką — mówi Sikh Kiplinga. — My walczymy.
Poznać na pierwszy rzut oka rasę wojowników. Musztra idzie z ogniem, z temperamentem.
Kościół angielski. To nic, że otaczają go palmy i egzotyczne krzaki i kwiaty. Jest taki sam, jak w dalekiej Anglji, mroczny, gotycki. Na ławkach wszędzie leżą oprawne w czerwoną skórę książki do nabożeństwa. Jest ciemno, cicho, poważnie.
Na stacji kolejki łańcuchowej spotkaliśmy trzech artylerzystów, Anglików, w mundurach, z nieodłącznemi trzcinkami w rękach. Mr. Jacques natychmiast wdał się z nimi w żartobliwą rozmowę, z której zręcznie wyławia różne informacje co do stosunków w Hong-Kongu.
Na górze — nie mówiąc już o willach, hotelach i koszarach artylerji — jest grzyb-altanka, z niej widać miasto jak na dłoni. Niby głazy sześćcienne, pięknie rzeźbione, rysują się prostemi linjami wielkie domy wśród egzotycznej roślinności. U stóp góry, jak ogrodowe sadzawki, widać cementowane zbiorniki wody w środku przedziwnie bogatego, czarującego ogrodu botanicznego. Dalej doki okrętowe, bulwary i zatoka ze stojącemi w niej statkami, „dżonkami“ i „sampanami“ chińskiemi, turkusowo-modra, grająca miękkiemi tonami. Zaś na drugim brzegu zatoki bezkształtne miasto chińskie, wzgórza nadmorskie a w głębi wysokie, żółte góry z przełęczami, prowadzącemi do wnętrza Chin.
Siedzieliśmy tak na ławce pod tym grzybem — ja i Mr. Jacques, który był ubrany po cywilnemu. Po chwili przysiadł się do nas olbrzymi podoficer artylerji, Anglik. Mr. Jacques, zawsze interesujący się ludźmi i towarzyski, rozpoczął z żołnierzem rozmowę, w czasie której pokazało się, że obaj oni pochodzą z jednego i tego samego miasteczka w Anglji. Rozmawiali przez jakiś czas bardzo serdecznie, wkońcu — trzeba nam było iść. Wstaliśmy — podoficer wstał także, Mr. Jacques skinął mu głową, powiedział „good by“ i poszliśmy.
Po drodze prowadziliśmy w dalszym ciągu rozpoczętą przedtem jeszcze rozmowę o różnicach obyczajów polskich i angielskich.
— Powiedzcie mi — zapytałem naraz — czy bardzo ucieszyliście się, spotkawszy na tej górze ziomka?
— I owszem. To bardzo miło.
— I jesteście pewni, że to porządny człowiek?
— Żołnierz. Podoficer.
— Więc dlaczego, odchodząc, nie podaliście mu ręki?
— Widzicie: Jako kapelan jestem w randze kapitana. U nas nie jest przyjęte, żeby kapitan podawał rękę podoficerowi.
Mr. Jacques był duchownym; nie był w mundurze, nie był w służbie. Zresztą — poco dużo mówić. Ja czułem, że choćbym był jenerałem, gdybym na tej górze spotkał żołnierza polskiego, z pewnością podałbym mu rękę.
Po obiedzie jeździliśmy samochodem po wyspie. Drogi wyborne — nie tylko dla bosych krajowców, ale i — dla ciężkiej artylerji.
Widziałem wsie chińskie, zbiorowiska niskich, drewnianych szop wśród cienkich drzew bambusowych, widziałem na rynku wśród tłumu żółtych gapiów sztukmistrzów chińskich, dokazujących cudów z mieczami, widziałem chaty nadwodne na palach, wbitych w dno morza, i chaty-dżonki, w których całe rodziny rybackie mieszkają, prawie nie wychodząc na brzeg. Roślinność już egzotyczna, ale koloryt i — wyjąwszy palmy — kontury drzew, to wszystko jeszcze nasze. Drzewo gumowe n. p. kształtem i barwą pnia przypomina trochę brzozę. Ruch wszędzie żywy. Widziałem też za miastem na pięknej, zielonej równinie coś w rodzaju stacji klimatycznej — „Dolinę szczęśliwości“ z olbrzymiemi boiskami sportowemi i kamiennemi, czteropiętrowemi gmachami klubowemi.
Naraz spostrzegłem wielką, pyszną budowlę ze smukłą, białą kolumnadą, gmach może nie piękny, ale wybudowany z olbrzymim sumptem i zdaleka rzucający się w oczy.
— Co to takiego? — spytałem jednego z Anglików.
— Uniwersytet.
Bajeczny. Jeśli jednak na wyspie jest zaledwie 4000 Anglików — ludzi przeważnie bogatych, kształcących dzieci w Anglji, to pocóż tu uniwersytet?
— A to się opłaca utrzymywać tu uniwersytet? Przecie Anglicy z pewnością jeżdżą do Oxfordu, do Cambridge?
— A Chińczycy? Chińczycy wszyscy do Oxfordu jechać nie mogą.
— Chińczycy? To uniwersytet dla Chińczyków?
— Why not? Przecie człowiek wykształcony, to dobry człowiek, łatwiej się z nim porozumieć...
Ale ci Chińczycy z Hong-Kongu różnią się zupełnie od szangajskich i charbińskich. Północny Chińczyk jest wysokiego wzrostu, a przynajmniej średniego, i ma jakieś ludzkie rysy twarzy. Południowi Chińczycy są chudzi, nieledwie gliniasto-żółci, bardzo wysocy i upiornie brzydcy. Patrjotami są tak samo, jak i inni, mają swój własny djalekt i oczywiście też własne, hong-kongskie dolary. Dzielnica chińska nie jest interesująca; brudem i zaniedbanym wyglądem przypomina trochę nasze dzielnice żydowskie.
Było to już w środku miasta, kiedy kapitan O. nagle mnie trącił, coś mi w górze pokazując i krzycząc, czego nie rozumiałem, bo jechaliśmy tak prędko, że wiatr unosił słowa. Spojrzawszy we wskazanym kierunku, nic ciekawego nie ujrzałem; mijaliśmy właśnie tramwaj elektryczny, zbudowany na wzór londyńskich, z tak zw. „imperjałem“.
Nasz samochód zwolnił.
— Żołnierze angielscy pozdrawiali pana — rzekł mi wówczas kapitan.
— Gdzie?
— Na „imperjalu“.
Obejrzałem się. Tramwaj znowu nas doganiał.
Istotnie, kilku siedzących na „imperjalu“ żołnierzy wymachiwało czapkami, krzycząc coś. Odkłoniłem się im i nie przypuszczałem wówczas, że kiedyś drobny ten epizod da mi sposobność do zrobienia bardzo smutnej refleksji.
Byłem tak zmęczony obfitością wrażeń, że nie jadłem obiadu w mieście, lecz wróciłem na statek, na którym zresztą zwykłe portowe piekło — ładowanie węgla.
Wieczorem siedziałem na pokładzie i popijając „whisky-soda“, patrzyłem na miasto. Było ono jakby owinięte sznurami nanizanych gwiazd-pereł. Rzędy lamp łukowych obiegały serpentynami całą górę, na samym wierzchołku łącząc się już z gwiazdami. Miasto promieniało światłem, żarząc się łuną w ciemnościach nocnych.
Brzeg chiński po drugiej stronie był zupełnie ciemny.
Że Hong-Kong jest twierdzą, to się wie, widzi i czuje. Mieszkańca Wschodu — Japończyka, Chińczyka — baterje angielskie drażnią, bo on wie, że między innymi, w niego one mierzą, utrwalając porządek narzucony przez obcych. Ja twierdze już widywałem i widziałem też ich upadek i nie imponuje mi miecz, choćby i największy, jako, że żadna władza nie przemija tak szybko, jak władza miecza. Szacunku godne jest w Hong-Kongu twórcze dzieło Anglji, zadziwiająca organizacja tego pstrego życia, umiejętność zapanowania kulturalnego nad żywiołem zupełnie obcym i doprowadzenia go do rozkwitu — i to u wrót wielkiej, odwiecznej i potężnej kultury chińskiej! Hong-Kong jest faktycznie wspaniałym popisem siły, energji i pracowitości, jest jednym z najpiękniejszych kwiatów genjuszu angielskiego.
Wyszła na pokład pani D., Rosjanka. Zwiedzała miasto, ale nie była zachwycona. Kręciła nosem.
— Nie można powiedzieć, gmachy są wielkie, ale — nie podoba mi się to wszystko.
— A dlaczego?
— Kak-by wam skazat’... Wszystko piękne, okazałe, ale — takie zupełnie inne, nie nasze, nie rosyjskie...
— Chcielibyście, aby Hong-Kong był podobny do Irkucka?
— A może Irkuck nie ładny?
— Trudno, żeby się cały świat na Irkucku wzorował.
— Nu, połno... Znowu zaczniecie. A wiecie — czarnego tam jakiegoś widziałem, dziki taki, brzydki...
— O, już dziki! U was może dzikich niema?

— Pewnie, że są!... — roześmiała się. — I nawet bardzo ich dużo, ale... I ci Chińczycy tacy chudzi, żółci... Myślałam, coby było, jakby tak który z nich, Boże broń, chciał mnie pocałować. Fu, wstrętny ten wasz Hang Kong!

NA POŁUDNIOWYCH WODACH.
Kontroler czeski. — Chińczycy, — Singapore. — Ismail Raheem. — Penang. — Kek-lok-Si. — Delegacja sjamska. — Wschód i Anglicy. — Pan Kocourek-by nie wiedział?

Codziennie rano, kiedy po śniadaniu wychodziłem na pokład, spotykałem Czecha-inwalidę, wpatrzonego w mapę i coś spekulującego. Wyłożywszy mi w krótkich i niezrozumiałych słowach naturę morza w danym jego punkcie i przepowiedziawszy pokrótce rzeczy tak nieodgadnione, jak n. p., że jeśli morze nie będzie wzburzone, to spory kawał drogi możemy dziś zrobić, schodził na dolny pokład i, zmrużywszy oczy, podejrzliwie a nieufnie rozglądał się po niebie. Coś mruczał, krytykując kapitana — bo naturalnie na wszystkiem się rozumiał i używał fachowych wyrażeń.
— Jeśli tak dalej pojedziemy, za cztery dni będziemy w Singapore — rzekłem raz ot, aby coś powiedzieć.
— Nie — odpowiedział Czech — „on“ (t. j. Jokohama-Maru) takiego wielkiego „lajna“ nie zrobi.
— Czego nie zrobi? — spytałem, uszom własnym nie wierząc i nie rozumiejąc, co jedno ma do drugiego.
— „Lajna“ — powtórzył Czech. — On musi krążyć...
Dopiero teraz zrozumiałem.
— Ach, „line“! Skądże wy możecie widzieć, jaką on „linję“ robi...
Spojrzał na mnie z lekceważeniem.
— Przecie to widać! — bąknął pobłażliwie.
A potem się zaczynały plotki.
— Wiecie co? Ten Perera i ta Rosjanka, to tego...
— Dajcież spokój, co gadacie!
— Jakże nie! Sam widziałem!
— Jakto — widzieliście?
— Patrzyliśmy z żoną — przez okienko we drzwiach na górze... Słowo honoru! Żonie wstyd patrzeć było, już nie mogła... Ja patrzyłem do samego końca...
— Ale statek bardzo dziś kołysze — rzekłem, aby zmienić temat rozmowy.
— Człowieku — idźcież do kajuty, weźcie rzemień i ściśnijcie sobie dobrze brzuch. To jedyny sposób, jak kołysze. Ja sam się dziś podwiązałem i żonę podwiązałem i dziecko i pana Kocourka i siostrę żony, wszystkich podwiązałem.
To też uważałem, że Czesi chodzą po pokładzie dziwnie dumni i z jakiemiś zagadkowemi minami. Nie wiedziałem, co się im stało. Teraz zrozumiałem — „podwiązani“ byli.
Zaczynało się robić bardzo gorąco. W jadalni nad każdym stołem szumiała stale wielka „punkah“. Wszyscy przebrali się w białe garnitury. Ale morze było niespokojne i Mr. Jacques, odprawiając w niedzielę nabożeństwo, dodał modlitwę za znajdujących się na morzu.
Od Hong-Kongu począwszy, sypiałem stale na pokładzie, na leżaku, tak, że właściwie cały czas spędzałem na powietrzu, zrzadka tylko w rannych godzinach pokazując się w kurytarzu w swem kimonie, „jak błękitny duch“ według wyrażenia Mr. Jacques’a, który też przezywał mnie czasem „szkieletem familijnym“.
Pamiętam — Chińczycy, ludzie pełni poezji i zachwytu dla przyrody, wcześnie, przed wschodem słońca, zjawiali się na pokładzie, deklamując głośno hymny swych potężnych piewców. Deklamowali je językiem, przypominającym rozgniatanie orzechów za pomocą „dziadka“ i głosami zgoła tygrysiemi. Język ten brzmi jeszcze nieznośniej, niż żargon żydowski. Kiedy mnie tak pewnego razu zbudzili — jak nie zacznę kląć po rosyjsku! Były minister finansów i jenerał dywizji aż przykucnęli do ziemi w pierwszej chwili, a potem przysiedli na stojących niedaleko dwóch fotelach. Obserwowałem ich z pod miękkiej derki. Chwilę patrzyli na siebie, poczem podnieśli się i patrząc na mnie z trwogą, wycofywali się tyłem z „mego“ terytorjum. Nigdy więcej na „mojej“ połowie statku nie śpiewali swych hymnów porannych.
O, ale to byli bardzo poczciwi, porządni i kulturalni ludzie. Na statku niezmordowanie pracowali, odbywając konferencje, ucząc się francuskiego i czytając. Każdy z nich umiał już był po francusku dwa lub trzy razy w życiu — ale oni uczą się języka europejskiego przeważnie dla chwilowej potrzeby, a wróciwszy do domu, przestają nim mówić i zapominają tak, że tylko czytać mogą.
Zapaliłem się do ich książek. Mają nietylko wielkie powieści, nawet bardzo piknie wydane i ilustrowane, ale mnóstwo nowych książek naukowych, poświęconych różnym zagadnieniom współczesnym. Widziałem n. p. dzieło poświęcone prawdopodobnie kulturze Europy, bo cytaty angielskie, francuskie i niemieckie zaczerpnięte były z wszystkich możliwych działów kulturalnych. Przypuszczam, że studjum tych dzieł byłoby i dla nas bardzo pouczające.
Zabawne zdarzenie miałem z pewnym młodym kupcem japońskim. Wieczorami czytywałem zwykle z panią O. na głos historyczne szkice japońskie po angielsku. Ów młody kupiec przechodząc raz koło nas, usłyszał parę słów. Stanął.
— Czy mogę przysłuchiwać się? — spytał dość gwałtownie.
— Please! — odpowiedziałem.
Znów słuchał. Ale po chwili nachylił się nad książką.
— Co to jest? — zapytał.
— To z waszej historji.
— Proszę mi pokazać książkę.
Dałem mu ją. Oglądnąwszy, oddał.
A był tam właśnie jakiś ustęp, wysławiający mikadów. Ów Japończyk słuchał jeszcze chwilę, a naraz zerwawszy się, jak nie krzyknie:
— „Porando“ wielki człowiek, „Porando“ uczy się historji japońskiej!
I pobiegł do swych rodaków opowiedzieć im o tem wielkiem i ważnem zdarzeniu.
Minąwszy zdala niebieskie brzegi Koczincziny, morzem „wysokiem“, wzburzonem i czarnem parliśmy ku Singapore. Wreszcie pewnego pięknego poranku stanęliśmy w zatoce błękitnej, jak marzenie, otoczonej brzegami i wyspami cudnej zieleni szmaragdowej, wywijającej rozczochranemi palmami a przesyconej słońcem, jak miodem. W cieniu drzew, na brzegach widać było wioski malajskiego typu, domki drewniane, brunatne, na palach. Koło statku pojawiły się pstro pomalowane „sampany“ z brunatnymi wioślarzami, na pokład wdarli się „bankierzy“ w różowych „sarongach“ kształtu spódnic, w bluzkach niby kobiecych i w turbanach lub barwnych myckach, ludzie smukli, bronzowi, jakby w starym dębie rzeźbieni, o żywych, połyskujących czarnych oczach.
Po sprawdzeniu papierów, pozwolono nam jechać dalej, aż wkońcu statek stanął przy samym brzegu, mając widok na tyły wielkiego, żółtego magazynu portowego.
Do miasta pojechaliśmy już samochodem państwa O., którzy w Singapore chcieli odgrywać rolę gospodarzy.
Miasto barwne — to znaczy, że same mury już nie są szare. Domy w porównaniu z Hong-Kongiem niższe, podsienia może mniej wspaniałe i nie tak wysokie, czasem obite z tynku i obdrapane, ale bez porównania ruchliwsze. Dużo Chińczyków w białych bluzach i niebieskich majtkach z długiemi, czarnemi warkoczami przetykanemi srebrem, ale dużo też Malajów. Środkiem ulicy pędzą riksze, ale widać też jeszcze dużo wozów zaprzężonych w bawoły. Z tym różnobarwnym i żywym ruchem ulicznym dziwny kontrast stanowią okna domów, ze względu na gorąco szczelnie pozamykane i zasłonięte żaluzjami.
Gmachy różne — pretensjonalne i brzydkie budynki rządowe, okazałe, lecz odpychające chęcią imponowania, wielkie magazyny kupców europejskich, meczety, kościoły, świątynie buddyjskie, domy krajowców, białe wille Europejczyków, gmachy klubowe, hotele. Ale architektura właściwie jest tu obojętną rzeczą, zaś wszystkiem jest słońce, ciepło, ruch uliczny, różnobarwność człowieka, egzotyczność przyrody.
Lunął nagły, podzwrotnikowy deszcz, kiedyśmy oszołomieni chodzili po ulicach. Schroniliśmy się do słynnego magazynu Johna Little, większego, niż niejedno narodowe muzeum europejskie, a gdzie w cukierni chłodnej i mrocznej, urządzonej po angielsku, już koło 11-tej rano Anglicy i Angielki schodzą się na „gin-sling“, napitek zimny, słodki i bardzo mocny, a który piją zawzięcie. W magazynie tym jest wszystko, co Europa i Wschód dać może, ale przedewszystkitem jest tam tak silna Anglja, że się zapomina o egzotycznem mieście.
A tuż za miastem zapomina się o Europie. Droga czerwona jest jak krew, bo ziemia tu czerwona i wszędzie widać palmy i plantacje gumy, herbaty i drzewa dziwne, kwitnące szkarłatnie i bure sztywne jakieś liście przy drodze lub znowu czarne, lśniące, jakby z kutego żelaza z ciemno-szkarłatnemi żyłami. Jest ogród botaniczny, pełen najobłąkańszych roślin, rozkwitających kapryśnemi kształtami w atmosferze parnej, gorącej i w tym ogrodzie jest jeszcze cieplarnia, gdzie hoduje się rośliny dziwaczne jak sny narkotyczne, wcielenia kwitnące idei chimerycznych i — rzekłbyś — dekadenckich, zwyrodniale przekształconych.
A oto znów dzielnica europejska, hotel jak najpiękniejszy pałac włoski z wyniosłemi arkadami, palmy wszędzie i niedaleko morza turkusowy połysk, stalowy dźwięk słów angielskich, stukanie korków po kamiennej, gładkiej mozaice podłogi, śmiech wydekoltowanych, strojnych kobiet, złote guziki mundurów „khaki“, słodka melodja „carillon’u“ i wesołe, dźwięczne „It is long the way to Tipperary“, inne echa dalekiej Europy. Brzmią piosenki, żywe, rytmiczne, przez mgłę oceanu dolatują obrazy i wspomnienia, a naraz wszyscy wstają, bo oto orkiestra intonuje „God save the King“. Wszędzie jest Anglja.
O nie. Każdy Anglik musi tu umieć po malajsku. To znaczy, może nie umieć, jeśli chce za wszystko płacić pięć razy drożej i jeśli chce być zawsze źle obsłużonym. W Singapore można płacić tylko singaporską monetą — jak w Szangaju szangajską, w Hong-Kongu hongkongską. To odnosi się nietylko do monety — ale do wszystkiego. Krajowiec nie wątpi, że angielski funt jest dobrą monetą, ale chce ją mieć rozmienioną na swoją. I nie wątpi, że prawo angielskie jest dobre, ale chce słyszeć je we własnym języku. I tak jest ze wszystkiem.
Carillon’y angielskie? Niech sobie dzwonią. Co to może obchodzić ten tłum krajowców w chińskich dzielnicach nocną porą zapełniający ulice i place, tych wszystkich przekupniów owoców, betelu, papierosów, tych aktorów chińskich, którzy oto zbudowali sobie na środku ulicy przedziwnie kolorową scenę i świecący od barw, srebra i złota, dziwacznie umalowani, śpiewają kuplety, półnagi, żółty tłum aż faluje od śmiechu — zaś wszystko skrzy się w świetle, bo najmniejszy kramarz uliczny, w dwóch koszach na nosidle dźwigający swą „restaurację“, ma przy sobie baterję elektryczną, a nad swemi czterema bananami i żółtem „pumelo“ czystą, jasno płonącą żarówkę. Co angielskie „carillony“ mogą obchodzić szczęśliwców w tym wielkim domu, przez którego okna olbrzymie wraz ze strugami białego światła, srebrnem „torrento“ tryskają oszalałe dźwięki „tamtam’u“, niosącego na swej rwącej i oszałamiającej fali wesołe śmiechy i piski tancerek i szklanne głosy śpiewaczek wschodnich.
Lecz oto dom — „and I’m very fond of it, because it is my home“, rzekła pani O., wprowadzając mnie do „hallu“ swego domu — dom angielski, upiększony tylko orjentalnemi cackami, lecz angielski na wskroś, z ciemną, mocną herbatą i ciastkami dla strusiów, z zimnym napitkiem, przez który rozumie się „sodawhisky“, z fotografjami liceum, szkoły, miasta rodzinnego i z miękkiemi fotelami, przy których stoją podręczne półeczki z wybraną literaturą angielską.
A tu znów długie, pełne już ciepłego, bronzowego zmroku podsienia, w które padają czerwone i białe łuny okien wystawowych. W jednem — japońskie wyroby z kości słoniowej — więc banan z nadszarpniętą, dojrzałą, żółtą skórką, z pod której wygląda jakby mszysty, chłodny miąsz owocu, więc kukurudza młoda, zdrowe, ledwie żółtawe ziarna pokazująca z pod liści, a dalej — rozchylone muszle ostrygi, zaś w ostrydze — wiejski dwór japoński i przed domem podwórze, zastawione narzędziami rolniczemi a na werandzie ludzie stoją — i mnóstwo różnych tym podobnych cacek, rzeźbionych Bóg wie jakim cudem zręczności przez długie lata.
— Proszę, niech pan wejdzie! — zaprasza de wnętrza sklepu człowiek w pięknym „sarongu“ i w niepokalanej białej bluzie, w żółtym turbanie na głowie. I warto wejść, zwłaszcza, że kupować nic się nie musi. Tu widać rzeczy zgoła inne i dziwne. Gablotki z lustrzanemi szybami, a przez te szyby na półeczkach widać talerzyki i spodeczki, zaś na tych spodeczkach niby konfitury — dereń, agrest, i jeszcze coś tam i jeszcze... A tak — talerzyk konfitur z brylantów podobałby się wam? Bo to nie jest nic innego, jak tylko sklep jubilerski Ismaila Raheema, a te konfitury — to rubiny, topazy, szafiry, turkusy, opale, kamień księżycowy, brylanty wielkie jak orzechy laskowe — a wszystko gra światłem i ogniami, aż się dusza w człowieku raduje. Bo to przecież tu, na tych wyspach, do klejnotów podobnych, kwitnie sztuka złotnicza od niepamiętnych czasów, posiadająca wszystkie arkana złotnicze japońskie, indyjskie i perskie. Tu kują złoto w cieniusieńką koronkę, tu kamienie drogie oprawiają tak, że one lśnią na cienkim, bronzowym palcu jak krople rosy niebiańskiej.
Warto tak dać się unieść strumieniowi ludzkiemu, płynącemu wieczorem pod arkadami ulic. Tyle różnych narodowości, ras, religij, sekt, kast i obyczajów i tak to wszystko ciasno siedzi nieledwie jedno na drugiem — niby „dzicy“ — a przecież wszędzie słychać żarty, śmiech i widać uśmiech na twarzach ludzkich i wesoło łyskające, lśniące białka wyrazistych czarnych oczu. Wszyscy chcą żyć i cieszą się życiem, świeżem powietrzem nocy gwiaździstej, zapachem kwiatów, owoców, gwarem ludzkim. Niewątpliwie i oni mają swe zmartwienia, sympatje i antypatje, chwile rozpaczy nawet — ale mimo to znają tajemnicę szczęścia i umieją być szczęśliwymi lepiej niż my.
O dwa dni drogi dalej leży kolonja angielska, Penang, wyspa z małą przystanią, do której jednakże musieliśmy zawinąć.
Chcąc się w angielskim porcie dowiedzieć, co zrobić z wolnym czasem, wstępuje się do pierwszego lepszego banku — oczywiście z pogodną twarzą i z uśmiechem („keep smiling!“). Tam można się zwrócić do pierwszego urzędnika białego, zaś on nietylko że powie, który hotel jest najlepszy i co można zwiedzić, ale poda też miejscowe ceny a nieraz w języku autochtonów wyłoży szoferowi dokładnie, dokąd gościa ma zawieźć.
Wyjechaliśmy za miasto. Było to przed południem w dzień upalny, słońce paliło, ulice puste spały, w zamkniętych oknach pospuszczano żaluzje. Za miastem leżące w palmowych ogrodach białe wille o błyszczących szybach lustrzanych, jak gdyby w głaz skostniały z gorąca. Nigdzie żywej duszy. Tylko indyjscy „policemeni“, wysokie i ciemne figury w granatowych mundurach, stali na środku purpurowego gościńca, jak żywe semafory dając znaki szoferowi. Jechaliśmy zrazu między dwiema ścianami podzwrotnikowej zieleni, mijając malajskie czy chińskie chaty z palmowego drzewa, aż wjechaliśmy w palmowy las, jasny, pełen słońca, z nieprzejrzanem mnóstwem gołych, pogiętych, popielatych pni palmowych, tchnący upalną suszą, pusty i cichy. Wkońcu palmy zastąpiła jaka inna, nieznana mi zieleń podzwrotnikowa, mignęło parę chat i samochód stanął.
W głębi wyspy, wśród wzgórz i lasów palmowych jest klasztor buddyjski Kek-Lok-Si, filja wielkiego opactwa chińskiego Kusan w Fukien.
Klasztor ten, jako taki, nie jest stary, przeciwnie zbudowany został dopiero w 1900 r. — jednakże na wzór klasztoru kusańskiego i w przecudnym stylu chińskim. Położony na wzgórzu, podobny jest do średniowiecznego zamku z jego klatkami schodowemi, krużgankami, terasami i małemi podwórzami, w których szemrzą fontanny, chłodzące rozgrzane powietrze. Krople wodotrysków z głuchym szmerem szeleszczą po grzbietach czarnych żółwi, setkami rojących się w sadzawkach i utrzymywanych przez mnichów. Podobne do średniowiecznych są też małe, znakomicie wyzyskane ogródki klasztorne. Widziałem w jednym z nich cały bataljon kwitnących Buddów. Są to jakieś krzewy, pokryte gęsto drobniuśkiem, zielonem listowiem, przerosłem również gęsto drobnemi, białemi kwiatuszkami. Na krzewy te, poprzystrzygane w kształt postaci ludzkiej, nakłada się w odpowiednich miejscach dłonie złożone do błogosławieństwa i głowę Buddy o twarzy z charakterystycznym uśmiechem i w ten sposób powstają kwitnące posągi świętego męża.
Kaplice i świątynie — bo jest ich w klasztorze kilka — zaludnione są różnemi bogami, przeważnie wyzłacanemi i przybranemi sztucznemi kwiatami. Na swoich miejscach stoją instrumenty muzyki świętej, głównie perkusyjne, bębny, kotły, bębenki, talerze — z czego można coś niecoś wnosić i o charakterze muzyki obrzędowej. Chciałbym widzieć tych mnichów powtarzających swe „Om mane padme hum“ przed złotemi posągami, wynurzającemi się błękitnych obłoków kadzideł.
Z krużganku klasztoru widać falujące morze zielonych koron palmowego lasu. Jest to istotnie morze — wiecznie niespokojne, w wiecznym ruchu, szumiące, szmaragdowe.
— Od urodzenia do śmierci jest ledwie parę krótkich dziesiątek lat! — piszą mnisi w swym opisie klasztoru. — Życie jest jak sen. My mnisi wiemy, że w tem życiu wszystko jest przemijające i dlatego też zostaliśmy mnichami. Jako tacy, zawsze mamy w pamięci przepisy Buddy. Serca nasze pełne są jego nauki. Jeśli wytrwamy w swym świętym sposobie życia, jednego dnia staniemy u tronu Buddy. Zaś jeśli Budda mówi, że prowadzi was w Nirwanę, to rozumie przez to, że spełniając jego przepisy, uzyskacie stan zupełnej szczęśliwości...
Stan zupełnej szczęśliwości! Mają też cele ci ludzie!... Któż u nas w Europie wierzy w możliwość stanu zupełnej szczęśliwości...
„Niema prawa!“ — jak mówią młodzi żołnierze.
W Singapore wsiadła na „Jokohamę-Maru“ sjamska delegacja na konferencję pokojową — bardzo wspaniała — sami „radżowie“, towarzystwo cytrynowo-żółte wprawdzie, ale bardzo dobrze wychowane, z wielkopańskiemi manierami i prawie zupełnie europejskie. Delegacja składała się z dwóch dyplomatów wysoko urodzonych, jednej księżniczki, jakiegoś porucznika armji sjamskiej — wszystko wychowane w Oxfordzie lub Paryżu, znakomicie zaznajomione z literaturą europejską i wielce eleganckie, wyjąwszy zamiłowanie w błyskotkach i pstrych krawatkach i wyjąwszy mało już europejską nadętość i wyniosłość. Z nimi razem jechał wysłany jako ambasador do Danji z dyplomatą sjamski Phya Visan Boczanakit, były ambasador w Rosji, wreszcie dwóch młodych książąt, którzy w Europie mieli dokończyć swej edukacji. Wraz z Sjamczykami wsiadło też kilku Francuzów, ludzi nie wiem jakiego zawodu, ale wyczerpanych febrą i pobytem w kolonjach i nietylko bardzo usłużnie kręcących się koło Sjamczyków, ale prawie że czuwających nad nimi.
Z Penangu mieliśmy do Kolombo pięć dni nieprzerwanej jazdy morzem. Było to na południu, gdzie podróż morska jest istotnie jedną z większych przyjemności — ale pod pewnemi warunkami, a mianowicie: Podróżny, zapadając chwilami w stan zupełnej szczęśliwości, to jest rozkosznego bezwładu duchowego, od czasu do czasu odczuwa z tego powodu niezwyciężoną potrzebę porozmawiania z człowiekiem, jako że myśląc jaśniej i spokojniej, chciałby tę myśl swoją utrwalić. Stąd oczywiście łatwość a nawet i konieczność wymiany zdań.
Rozumie się, że przedstawiciele rasy żółtej najwięcej mnie zajmowali. Japończyków znałem z Japonji, wiedziałem, że wyszedłszy zwycięzko z walki z cywilizacją rasy białej, muszą być niezmiernie drażliwi na tle narodowościowem a nawet rasowem. I tak jest. Fanatycznie zakochani w swej Japonji, aż nadto dobrze znają swoich wrogów. Nienawidzą Rosjan, których się bali i których brutalnością gardzą, ale jeszcze bardziej nienawidzą Anglo-Sasów.
— Straszą Europę wiecznie „niebezpieczeństwem żółtem“ — mówił raz z ironją mój przyjaciel, kap. Soga. — Niech pan spojrzy na Azję. Tyle miljonów ludzi, tak stara kultura — a ileż jest państw niezależnych? Japonja, Sjam i niby Chiny, ale jaka to niezależność! Przytem Chińczycy nie są patrjotami, oni kochają tylko pieniądze — zaś Sjam ma zaledwie 8 miljonów mieszkańców na przestrzeni takiej, jak byłe Austro-Węgry. Można mówić o białem niebezpieczeństwie w Azji, lecz nie o żółtem w Europie. Chrześcijaństwo doprowadza nas do białej pasji — nie jako idea, lecz ponieważ szerzą je w Azji ci, którzy absolutnie się niem nie powodują. Zbyt religijni jesteśmy my, ludzie żółci, abyśmy religji używali jako środka mającego uśpić czujność narodu, którybyśmy chcieli wykorzystać. Gdzie równość, o której tyle się mówi? Japonja jest dziś uznana jako wielkie mocarstwo, a mimo to Japończycy poddani są w Ameryce prawom wyjątkowym. Nasze stanowisko mocarstwowe na Wschodzie drażni Anglo-Sasów — z drugiej strony jednak jeśli my nie zorganizujemy Chin, to w razie wojny Anglo-Sasi zwrócą je przeciw nam. Jakże można w takich warunkach żądać od nas szczerości? Któż jest szczerym wobec nas?
Japończycy nie trzymali z Niemcami podczas wojny, ale nie wierzą w złamanie ich potęgi, nie wierzą w hasła Wilsona, w szczerość Ameryki i nie wierzyli w czystość zamiarów konferencji pokojowej.
Rozmawiałem z Chińczykami, zwłaszcza z prof. Czangiem, który wiele opowiadał mi o nowym duchu, ożywiającym dziś Chiny. Prof. C. Czang jest — jak to już zaznaczyłem — człowiekiem młodym, bardzo wykształconym i obytym, w rozmowie robił też wrażenie człowieka wielkiej poczciwości. Z miną zawsze trochę zdziwioną, życzliwie uśmiechnięty a nawet łatwo wybuchający głośnym śmiechem, pełen życia i zapału, lubił dyskusje, lekturę, sport, burze na morzu i życie; śmiał się do ludzi i do fal, jak młody entuzjasta zapalał się, robił wrażenie studenta na wakacjach. Długo rozpytywał mnie o Polskę, nasz stosunek do Rosji i Niemiec, a potem sam opowiadał mi o reformach w Chinach, gdzie, według jego słów, zeszłego roku wprowadzono nowy alfabet. Te literackie nowości, choć je cenię, niezbyt mi imponowały. Na własne oczy widziałem, jak cudzoziemcy w Szangaju bili Chińczyka.
— Ja wiem, że Chiny mają własną i starą kulturę — rzekłem raz lekkomyślnie — ale one zawsze odcinały się od świata chińskim murem. Kultura chińska jest zanadto egoistyczna.
— Oho! — wykrzyknął uczony chiński. — Daliśmy kulturę całej Azji wschodniej, Japonji, Mongolji, Indochinom, a po części i Indjom. I my pierwsi przecie zorganizowaliśmy Rosję.
— Wasi ludzie biją się po stronie bolszewików.
— A przeciw nim nie? Wszakże to my wraz z Czechami i Japończykami biliśmy się w Mandżurji!
— Przecie o tem poważnie mówić nie można. Nie macie nawet porządnej armji.
— Nam armja niepotrzebna. Nam można zabrać jakieś terytorjum na sto, sto pięćdziesiąt lat, ale ono kulturalnie zawsze pozostanie chińskiem a formalnie prędzej czy później zawsze do nas wróci. My nie chcemy podbojów, nie pragniemy zwycięstw, lecz sprawiedliwości. Chcemy żyć po swojemu na swojej ziemi. I jesteśmy przekonani, że — wobec wystąpienia prez. Wilsona — sprawa braterskiego współżycia ludów weszła na dobrą drogę.
— O, mister Czang! Łatwo wam nie mieć armji, jak was jakie pięćset miljonów. Tak można mówić w dzikiej Azji. Ale w cywilizowanej Europie gdybyśmy wojska nie mieli, toby nas wyrżnięto w pień.
Po pewnym czasie udało mi się zbliżyć trochę do Sjamczyków.
Mówię „trochę“, bo skończyło się na bardzo chłodnym stosunku ceremonjalnym, co jednak już było wiele, przyczem nigdy nie dostąpiłem zaszczytu poznania się z jedyną damą sjamską, jaka się na statku znajdowała, było to bowiem towarzystwo naprawdę bardzo wysokiego rodu i trzymające się zdala od towarzyszów podróży. Księciu kłaniałem się zdaleka, księżnej nie miałem nawet prawa kłaniać się, ponieważ mnie jej nie przedstawiono, ja zaś, widząc, jakie to wszystko jest wytworne, ceremonjalne i wyniosłe, nie domagałem się tego zaszczytu.
Jacy to ludzie są, ci Sjamczycy?
Mogę mówić tylko o tych, których obserwowałem, o ludziach z najlepszego towarzystwa. Ci byli oczywiście nadzwyczaj dystyngowani, doskonale wychowani, wykwintni i gładcy. Wyjąwszy ambasodora Boczanakita, który był spasiony, wszyscy byli smukli, chudzi, o śniadych, bardzo nerwowych twarzach i z przepięknemi, arystokratycznemi rękami. Na pierwszy rzut oka poznawało się przedstawicieli rasy bardzo starej, nadzwyczaj kulturalnej i trochę nawet zdegenerowanej. Sprawiali wrażenie neurasteników, może dekadentów czy też ludzi zblazowanych, którzy już wszystko wiedzą, niczemu się nie dziwią i niczego nie pragną. Drażliwi byli tylko na punkcie Sjamu, jego wielkości i znaczenia. Jedyną cechą wschodnią było zbyt wielkie upodobanie w klejnotach i błyskotkach, upodobanie cechujące zwłaszcza mężczyzn. Mieli oni cudne pierścionki, sygnety i spinki, ale nadużywali ich i nawet młodzi książęta byli niemi obsypani.
Zato księżniczka ubierała się bardzo skromnie w krótką, białą spódniczkę z białą bluzką. Nie nosiła ani kapelusza ani czapki, tak, że skutkiem wiatru czarne jej włosy były zawsze w nieporządku. Rączki miała również piękne w rysunku, bardzo arystokratyczne, palce cienkie, ale może trochę zanadto kościste. Była drobna i chuda, wyglądała jak udająca dorosłą trzynastoletnia dziewczyna. O dziwo, stopy miała stosunkowo duże i niezgrabne! Wogóle, nie przedstawiała się bynajmniej imponująco. Ciemna twarzyczka z niewielkiemi czarnemi oczami a wystającemi kośćmi policzkowemi, z ciemno-czerwonemi, jakby sinemi ustami i poczarniałemi zębami od cygar i papierosów, które w Sjamie i w Burmie palą dziewczęta od czwartego roku życia. Była nieśmiała, rzecz naturalna u kobiety wschodniej, bała się obcych mężczyzn, bała się mówić obcemi językami. Ale miała dużo wdzięku, temperamentu, humoru i bardzo lubiła dzieci, z któremi się też wciąż bawiła.
Często z porucznikiem i ambasadorem rozmawiałem o Sjamie, o Europie, o rewolucji i literaturze. Proszę, ten sjamski porucznik kawalerji był wprost znawcą literatury francuskiej. Znał ją wybornie, a o Stendhalu, Flaubercie, estetyce Malarmego lub o Laforgue’u na poczekaniu mógł powiedzieć więcej i lepiej, niż niejeden nasz feljetonista po dokładnych studjach w leksykonie Mayera czy Brockhausa. Gdzież się kształcił? W Paryżu. A reszta jego towarzystwa? Paryż, Eton, Oxford. Księżniczka w Szwajcarji. Czy dużo Sjamczyków kształci się w Europie? Bardzo dużo — przeważnie arystokracja lub synowie bogatych kupców. Ale właściwie jeździ się do Europy, a by świat zobaczyć i zabawić się. Licea, zupełnie na europejski sposób zorganizowane i z europejskimi nauczycielami, są w Sjamie.
Pomyślałem:
— Jednakże z tego wynikałoby, że arystokracja sjamska ma naogół wyższe wykształcenie, niż polska...
Pewnego wieczoru leżałem na leżaku i patrząc na morze, myślałem sobie o czemś, gdy naraz p. Boczanakit, który właśnie prowadził zawziętą dyskusję polityczną z jednym Francuzem, stanął nade mną i zapytał:
— Ile jest Polaków?
— O ile wiem, jakieś 25 miljonów.
— Tylko tyle? Ja myślałem, że znacznie więcej!
— A ty bracie sjamski! — pomyślałem zirytowany. — Jeszcze ci mało? Czekaj, zaraz będziesz miał dosyć!
Więc odpowiedziałem:
— Tak, nas jest tylko dwadzieścia pięć miljonów, ale dwadzieścia pięć miljonów Europejczyków — a to coś znaczy! Na pobicie Azji nie potrzeba ani Aleksandra Wielkiego, ani miljonów żołnierzy. Nas jest na Syberji jakie pięćdziesiąt tysięcy, a trzymamy w rękach pół Azji.
Zmięszał się trochę. Ale nie dość na tem.
Pycha Sjamczyków, z właściwą ludziom małego wzrostu i małym narodom arogancją chcących wszystkim pokazać, jacy to oni właśnie są wielcy, nie podobała się na statku. Po kątach wszyscy z nich podrwiwali. Otóż na drugi dzień, kiedy p. Boczanakit w kole znajomych perorował i, rozsnuwając swe bystre poglądy i zasłuchany we własne słowa, stał dumny i wyniosły, przystąpiłem do niego i z uśmiechem oznajmiłem mu:
— A wie pan, że ja mam już dla pana przezwisko?
— No?
Człowiek zawsze jest ciekawy swej karykatury i przezwiska.
— Bismark Sjamu! — rzekłem z uprzejmym ukłonem.
Od tego czasu byliśmy w przyjaźni.
Od p. Boczanakita dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy.
Był ten pan ambasadorem w Rosji przez siedem lat — a w rezultacie stracił tam zrabowany mu przez bolszewików cały majątek i musiał wrócić do Sjamu.
— Proszę mi wybaczyć pytanie. Czy Sjam jest cywilizowany?
— Zupełnie. Tak jak Japonja. Szlachta i młodzież bogatsza kończy angielskie lub francuskie licea, bywa za zagranicą... Ale my, oprócz kultury europejskiej, mamy swoją własną, rozkoszną! Widzi pan — Sjam, to kraj bardzo a bardzo bogaty! My mamy mnóstwo pieniędzy. U nas pięknie, a prócz tego łatwo żyć. I my będziemy wolni i zupełnie szczęśliwi, byle tylko więcej mieć bagnetów i armat, bagnetów i armat! A to będziemy mieli. Tego nas nauczyła Anglja.
— Anglja?
— No tak. Ona pchnęła na nas Birmę, kiedyśmy byli najmniej przygotowani. Birma zabrała nam część terytorjum i stolicę, ale potem sama uległa Anglikom. O, tego my im nie zapomnimy! A wojsko mamy ładne, aż radość patrzeć, zupełnie na niemiecki sposób wyćwiczone.
Aha, teraz rozumiem. Więc to nietylko w Japonji i Chinach pracowali niemieccy instruktorzy! To była istotnie światowa wojna! Jakżeż Wschód mógł się na nią zapatrywać?!
Anglików p. Boczanakit nie cierpiał. Mówił o nich nieledwie zgrzytając zębami.
— Indje ich kiedyś nauczą rozumu! — odgrażał się.
Niebardzo popularni są Anglicy na Wschodzie.
Raz przyszedł do mnie znowu ów wspominany już inwalida czeski. Niedaleko stał p. Boczanakit. Patrząc na niego, Czech naraz bąknął:
— Kraj mrówek i białych słoni.
— Co takiego?
— Sjam. Kraj mrówek i białych słoni.
— Skąd wiesz?
— Pan Kocourek mi mówił.
— Słuchaj — białych słoni wogóle niema...
— Pan Kocourek to chyba lepiej wie!
— A wiesz? Ja zapytam Sjamczyka. Proszę pana, czy to prawda, że Sjam jest krajem mrówek i białych słoni? — zwróciłem się do p. Boczanakita.
Wzruszył ramionami.
— Mrówek w Azji wogóle jest więcej, niż w Europie — odpowiedział — ale w Sjamie nie jest ich więcej, niż gdzieindziej. A biały słoń, to zwierzę heraldyczne.
Przetłumaczyłem to Czechowi. Potrząsnął niedowierzająco głową.
— Co on wie! Bogaty człowiek — z miasta nosa nie wychylał, zagranicą wciąż siedzi, z pewnością kraju nie zna.
— Co ten żołnierz mówi? — zainteresował się Sjamczyk.
— Przypuszcza, że pan, bawiąc wciąż zagranicą, Sjamu może nie zna.
P. Boczanakit uśmiechnął się.
— Niech go pan zapewni, że znam każdy kąt.
Uczyniłem, jak chciał, ale Czech się rzucił.
— Ale — będziesz go słuchał, głupiego Sjamczyka! Pan Kocourek mi przecie mówił... On to wie lepiej od niego, on im tam wszystko zorganizował, przemysł, handel... Pan Kocourek-by nie wiedział, człowieku?
Rozumie się. Pan Kocourek-by nie wiedział!

Tak powoli zbliżaliśmy się do Kolombo.

PRZEZ JASNE WROTA.
Cejlon. — Cuda morza. — Szermierka japońska. — „Angliki“. — W kanale sueskim. — Port Said. — Pogrzeb na Morzu Śródziemnem. — Gibraltar. — Pozdrowienie Północy.

Moje dawne kółko angielskie w Kolombo rozleciało się ostatecznie. Miss. N. jechała stąd dalej do Indji, Mr. Jacques do Durbanu — zaś Anglicy, którzy wsiedli na „Jokohamę-Maru“ po drodze, nie byli tak bardzo sympatyczni.
O Kolombo i Cejlonie rozpisywać się tu nie będę. Wyspę tę opisałem, o tyle o ile szczegółowo, w powieści „Lintang“, osnutej na prawdziwem zdarzeniu. Oto tak w hotelu, jak i w księgarni brano mnie za kogoś innego i absolutnie nie chciano dać wiary, że ja na Cejlonie nigdy nie byłem.
Zresztą Cejlon zrobił na mnie wrażenie olbrzymie, mimo iż przygnębiony byłem trochę podróżą, a prócz tego miałem lekką tremę przed czekającą nas czternastodniową „turą“ do Port-Saidu, skąd po półdniowym tylko postoju mieliśmy wyruszyć w dalszą, znów czternastodniową podróż do Anglji.
W Kolombo poznałem narzeczonego panny N., majora saperów. Wiele mi opowiadał o Indjach. Jego zdaniem narazie Anglicy siedzą w Indjach pewnie, ale na dłuższą metę nie będą się tam mogli utrzymać.
— Hindusi zbyt dużo się od nas nauczyli — mówił major. — Nie potrzebują już powstania zbrojnego. Są to obecnie legitymiści tak zręczni, że fundusze na wrogą nam propagandę potrafią brać wprost od angielskiego rządu. Jak oni się urządzą — nie wiem, stanowczo jednak dadzą sobie radę bez nas i potrafią się obronić, bo my sami zrobiliśmy z nich żołnierzy. W Indjach są n. p. ludzie biali, właściwie Anglicy, którzy nie chcą się uczyć angielskiego języka, uważając się za patrjotów hinduskich. Ale cóż? Nie trapimy się tem tak bardzo. Dzielny człowiek czy dzielny naród zawsze znajdzie sobie jakąś pożyteczną robotę.
I znowu ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nieopisana i niewypowiedziana jest poezja mórz południowych. Żyłem nią przez jakie trzy tygodnie dniem i nocą, prawie nie schodząc z pokładu. Budził mnie świt perłowy lub pierwsze promienie słońca wynurzającego z turkusowych odmętów. Stałem, patrząc na jego chwałę poranną, podczas gdy marynarze japońscy zalewali pokład strugami wody a potem skrobali go i myli, podskakując rzędem, jak żaby, z krótkiemi nożami sterczącemi z tyłu niby ogonki. Niepodobna sobie wyobrazić lazuru i barwy morza to szmaragdowego, to turkusowego, to znów połyskującego błękitem. Na dziobie statku coraz to pokazywała się fala srebrno-biała, skrzydlata, podobna aniołowi, który wyskoczył na statek prosto z morza, stanął jedną nogą na pokładzie, przegięty w tył stał tak mgnienie oka, aż rozłożywszy szeroko skrzydła-ramiona, padał wstecz lub rozpływał się w białą mgłę. Wiernie u boku statku leciały tęcze, wiszące nad spienionemi falami.
Przepływaliśmy koło dalekich, błękitnych, górzystych wybrzeży. Tak minęliśmy wybrzeża Koczincziny, Sumatry, jakichś wysp — kęp ludzkiego życia wśród pustyni wodnej, czasem widywaliśmy końce masztów zatopionych dżonk i innych statków. Morze wciąż jeszcze było wojenne — od czasu do czasu syrena grała na statku na alarm i rozpoczynało się próbne spuszczanie łodzi i szalup. Ale na szlaku morskim spotykaliśmy już liczne statki handlowe, płynące na wschód, holenderskie, angielskie, francuskie, a czasem nawet stalowy, szary krążownik angielski.
Popołudniu, kiedy upał już minął trochę, schodzili się na dolnym pokładzie oficerowie japońscy i rozpoczynali szermierkę na palcaty (szuna-i). Są to trzciny bambusowe, długości 4-ch stóp z rękojeścią długą na dwanaście cali. Szermierz japoński w pozycji trzyma palcat oburącz na wysokości brzucha, końcem zwrócony ku przeciwnikowi, opiera się na prawej nodze podobnie jak my, lecz nóg nie zgina, przeciwnie, prostuje je sztywno i głowę zadziera wysoko. Cios można zadać jednakże i jedną ręką, lewą lub prawą. „Parady“ w technicznem znaczeniu słowa japońska szermierka prawie nie używa — szermierz broni się uprzedzaniem ciosu swego przeciwnika lub też wymierzeniem mu równocześnie ciosu cięższego. Więc n. p. uderzenie w głowę paruje się pchnięciem w szyję, skutkiem którego cios w głowę albo osłabnie, albo zupełnie zawiedzie. Japończycy są znakomitymi i bardzo zręcznymi szermierzami i mają rycerskie formy, których pilnie przestrzegają. Po każdem „assaut“ przeciwnicy składają sobie ukłon zapomocą głębokiego przysiadu i pochyleniu palcata.
Nad wieczorem zaczęły się pokazywać na powierzchni morza ryby i różne potwory, o zmierzchu stadami przelatywały przez statek ryby latające. I naraz gdzieś daleko zaczynały mrugać dobrotliwie latarnie morskie, białe lub czerwone. Albo też, niby konstelacja unosząca się tuż nad wodą, ustawione w trójkąt świeciły światła nocne niewidzialnego w ciemności statku, mijającego nas.
I rozpalało się błękitnemi ogniami fosforyzujące morze...
Pamiętam, raz wiatr z całego morza spędził chmury i ustawił je przed nami w straszną, czarną, ponurą ścianę. Ale ściana rozluźniła się, znowu nadleciał wiatr i w czarnej chmurze wybił otwór, podobny do łuku triumfalnego, w którego perspektywie ukazała się opalowa, słońcem przesycona przestrzeń, morze połyskujące złotem i turkusami, a w głębi błękitna, rozjaśniona wysepka. A myśmy prosto w te wrota jasne jechali, prowadzeni przez coraz częściej wskakujące na dziób naszego statku zjawy skrzydlate, różowiejące w nadwieczornem słońcu, jak gdyby z mgły różowej utkane.
Mniej przyjemni byli Anglicy, którzy teraz z nami jechali. Pamiętam jakąś panią z dwojgiem źle wychowanych i wrzeszczących dzieci, jakiegoś schorowanego, chudego urzędnika z Singapore, i innych; ludzie to byli nie pierwszorzędni lecz pyszałkowaci, niedelikatni, niezbyt wykształceni, ot, dorobkiewiczowska inteligencja kolonjalna. To już nie byli Anglicy, lecz „Angliki“.
Był między nimi jeden człowiek niezmiernie komiczny. Olbrzymiego wzrostu, rudy, chudy, kościsty, z jasno-niebieskiemi oczami, miał twarz i minę prerafaelickiego świętego — a pił strasznie. Zwykle na noc stawiał na toalecie pół szklanki wódki, którą wypijał na czczo, jak tylko się zbudził. W barze ani przy stole dużo nie pił, wstydził się — zato w kabinie miał kilka ogromnych czarnych butli ze złotą etykietą i do nich często zaglądał. Raz zastałem go w kabinie siedzącego na łóżku z „Naśladowaniem Chrystusa“ w jednej ręce a butelką „whisky“ w drugiej.
— To jedyna książka, którą ja czytam! — rzekł pokazując mi „Naśladowanie Chrystusa“.
— A to jedyna rzecz, którą pan pijesz! — dopowiedziałem, wskazując na butelkę wódki.
— No matter! — mruknął.
Suez widzieliśmy tylko zdaleka, bo na ląd nas nie puszczono, czemu ja zresztą byłem rad, albowiem nostaglję miałem tak silną, że chciałem jechać a nie zwiedzać.
Ale przecudne jest Morze Czerwone z widnym po lewej stronie górzystym brzegiem Afryki, zaś po prawej szczerzący żółte, dzikie wzgórza pustynnej brzeg Arabji z górą Synaj.[2] Morze jest gładkie jak oliwa, a podczas zachodu słońca brzegi Arabji zachodzą krwią i stają w purpurze, podczas gdy słońce, kryjąc się za ciemniejące z każdą chwilą grzbiety afrykańskie, strzela z poza nich w niebo smugami jasnych promieni.
W Suezie widzieliśmy statki zatopione przez Niemców.
Kanał sueski jest istotnie bardzo ciasny, tak ciasny, że żeglugę na nim normują osobne przepisy. W niektórych miejscach dwa statki rozminąć się nie mogą. Brzeg afrykański, angielski, zniszczony trochę, przecież ma jeszcze dużo zieloności. Stacyjki białe stoją wśród palm, są jakieś plantacje, zarośla. Brzeg azjatycki, arabski, żółty, widny daleko w głąb kraju, sfalowany, jest goły i pustynny, a w owym czasie zadrutowany był gęsto zagrodami z drutu kolczastego. Widać było na nim pozycje jak na linji kolejowej Przemyśl-Lwów. Ludzi nie było prawie zupełnie. W jednem miejscu widziałem dwa wielbłądy i stojącego między niemi Araba.
Po drodze spotkaliśmy wielki transportowiec, wiozący już zdemobilizowanych żołnierzy australijskich do ojczyzny. Transportowiec przepełniony był ludźmi w „kaki“ mundurach i czerwoną wstążką przepasanych kapeluszach z szerokiemi skrzydłami. Oblepione były formalnie żołnierzami wszystkie pokłady, schody, schodki, drabinki. Statek przesunął się koło nas w obłoku wycia, pisku, krzyków i wymachiwania kapeluszami.
Tu rozstaliśmy się z księciem sjamskim — nazywał się Suang Mitra — i jego żoną. Stało się to w sposób bardzo uroczysty.
Oto naraz, na tle typowego pejzażu egipskiego, na rozlanych szeroko wodach jakiegoś odwiecznego stawu, pokazała się biała, salonowa barka motorowa, płynąca pod flagą egipską, czerwoną z żółtym półksiężycem, postawionym na sztorc, na znak, iż Islam jest w tym kraju wojujący. Na przedzie barki stał Mameluk w przecudnym mundurze granatowym przebogato wyszywanym srebrem, w czerwonym fezie i z krzywą, srebrem nabijaną, turecką szablą u boku. Na widok tej motorówki statek przystanął. Spuszczono schodki. U wejścia na pokład stanął „purser“ z ugalonowanym kaszkietem w rękach, dalej książę Suang Mitra, za nim świta. Na statek weszły dwie panie z bukietami kwiatów, jakiś pan — konsul francuski z Kairu, poprowadzono gości do salonu i tam pokazało się, że książę nie musi jechać dalej na pokładzie „Jokohamy-Maru“, bo ma znacznie lepsze połączenie na Bordeaux, wobec czego oczywiście Sjamczycy czem prędzej przenieśli się na motorowy „launch“, który ruszywszy szybko naprzód po paru chwilach zniknął za wysokiemi trzcinami, rosnącemi u brzegów płytkich i rozlanych jezior egipskich.
Port Said nie jest ani piękny ani przyjemny. Typowy port śródziemnomorski, pełen przedewszystkiem żydów z całego basenu tego morza. Mówi się tam już dużo po włosku. Miasto wygląda przyzwoicie, a w oczy rzucają się głównie Arabki w czarnych, fałdzistych sukniach i zasłonach na twarzy, spiętych u nosa żółtym bursztynem.
I oto znaleźliśmy się na morzu Śródziemnem.
Zrobiło się chłodno. Zimowe, wzburzone morze było czarne, znowu nałożono „skrzypce“ na stoły, a fale wysokie biły w okna jadalni. Wszyscyśmy byli zdenerwowani niejasnemi wiadomościami, wyczytanemi w specjalnych wydaniach depesz w Port-Saidzie, i wszyscy myśleliśmy o tem, że niedaleko już Europa a z nią wszystkie nasze troski i trudy.
Na morzu Śródziemnem umarł młody Japończyk, elew marynarki, odbywający swą pierwszą podróż do Europy. Umarł na szkorbut. Chowano go zwyczajem marynarskim w morzu — a było ono bardzo wzburzone i statek orał z szumem spienione fale. Ustawiono na pokładzie małe rusztowanie, na niem położono ciało, przykryte japońską flagą kupiecką, nad głową zapalono mu kadzidła, do którego każdy z obecnych dorzucał ziarenko. Dzień był szary, ponury, niepogodny i wszystko to robiło bardzo ponure wrażenie. Kiedy zwłoki miano zsunąć w wodę, rozległ się nagle w ciszy gorączkowy, sensacją nabrzmiały głos Czecha:
— Andulko, Andulko, pojd’sem, uż ho chowaji!
Tegoż dnia po podwieczorku „Angliki“ przyniosły wielką mapę Europy, prosząc, abym im pokazał granice Polski. Pokłóciłem się z nimi przy tej sposobności o Górny Śląsk i dużo mnie kosztowało czasu, nim wreszcie uzasadniłem im i wytłumaczyłem sprawę. Przysłuchiwali się rozmowie cicho Japończycy, siedzący w kącie przy stole z jednej strony, Chińczycy z drugiej. Po dyskusji mimowoli rzekłem:
— Doprawdy, nie mogę tego zrozumieć. U nas każdy mały chłopak wie, co to Walja, co to są Kimbrowie, gdzie jest Irlandja, Ulster, gdzie mieszkają Szkoci — a wy jesteście dorosłymi i inteligentnymi ludźmi, macie pretensję do rządzenia światem, a nie wiecie, kto zamieszkuje Europę środkową...
Od obu stołów orjentalnych doleciał mnie chichot.
Anglicy zaczęli tłumaczyć, że oni są tylko dobrymi specjalistami a nie zajmują się rzekomo tem, co do nich nie należy.
Wyszliśmy na pokład.
Właśnie mijaliśmy Gibraltar, posępny, ponury, czarny, z lekko kipiącą powierzchnią stalowego morza w cieśninie i potężnemi górami niedalekiej Afryki.
Nie wiem à propos czego jeden z Anglików zaczął mi znowu tłumaczyć psychologję angielską.
— To jest n. p. pewne, że choć jesteśmy za wolnością narodów, gdyby nam kazano oddać Gibraltar i gdyby rząd na to się zgodził, w Anglji wybuchnęłaby rewolucja.
Stojący niedaleko p. Boczanakit zaświecił oczami i wydąwszy pogardliwie dolną wargę, odszedł i stanął przy p. Sodze.
Zbliżyłem się do nich.
— Słyszał pan, co ten Anglik powiedział? — zwrócił się do mnie Sjamczyk. — Wziąć to umieją, ale gdyby przyszło oddać cudzą własność, to u nich wybuchłaby rewolucja! W tem ma pan duszę angielską.
— O, przyjdzie i na nich czas! — z jadowitym uśmiechem wtrącił Japończyk. — Indje nogi im poderwą, a wtenczas pójdzie przeciw nim cały Wschód i Chiny i Japonja i Sjam.
— I wtedy wypijemy butelkę szampana! — roześmiał się Sjamczyk.
— O tak, wtedy wypijemy! — potwierdził Japończyk i roześmiał się mściwym, gardłowym śmiechem.
Już nas wciągała w swój wir namiętna, burzliwa atmosfera Europy. Ja też byłem podrażniony i niespokojny. W Port-Saidzie czytałem depesze: Niezliczone bzdury o pogromach żydowskich w Polsce oraz wiadomość, iż premjerem został Paderewski. Nie wierzyłem temu, uważałem to za taką samą plotkę, jak wieści o pogromach. Gdzie w czasach tak trudnych dawać w ręce władzę — artyście! Tu się romantyzm na nas zemścił, zemściła się „Lilla Weneda“. Na czele państwa zamiast męża stanu stanął harfiarz, Derwid!
Wogóle zauważyłem, że opinja angielska już wówczas była nieprzychylnie dla nas usposobiona. Pamiętam jakiegoś urzędniczynę z Singapore — jak on parskał, z jaką złośliwością o nas mówił. Anglicy niewiele o nas wiedzieli, nie zajmowali się nami — kiedyż i jak zdążono ich wrogo dla nas nastroić? I że to można było zrobić tak bezkarnie, bez żadnego sprzeciwu, bez żadnej próby obrony z naszej strony lub ze strony naszych sojuszników czy przyjaciół! Port-Said to brama Europy — i tam dziesiątkom i setkom tysięcy ludzi przybywających ze Wschodu a nie znających Europy, ludzi jednak nieraz bardzo wpływowych, wtykano grube zeszyty depesz, w których nas stale oczerniano.
Koło gór Hiszpanji, na których po raz pierwszy ujrzałem dawno niewidziany śnieg, koło przylądka św. Wincentego, skąd widać daleko w głąb Portugalji, jechaliśmy na północ, ku osławionej Zatoce Biskajskiej. Zrobiło się zimno, wicher dął, morze wzdymało się, statek trącały długie, spienione fale, piekło zdawało się ryczeć dokoła.

Pozdrawiała nas Północ, macierz ludzi szorstkich i wojennych, siedziba wojny, strzeżona przez szczekające działa i każdy krok naprzód opłacająca rozlewem krwi.

W ANGLJI.
Pożegnanie z Jokohama Maru. — „Floating mines!“ — Londyn. — „Tommies and Sammies.“ — Rewolucyjność angielska. — „Krwawy cudzoziemiec.“ — Emigracja polska. — Jeńcy w Feltham. — Stronnictwo „drapania lo siebie“.

Dnia 19 lutego 1919 r. „Jokohama-Maru“ znalazła się wczesnym rankiem w cichych wodach portu londyńskiego. Podróż, choć długa (58 dni) odbyła się bez przeszkód — i oto teraz „Jokohama-Maru“, przyjąwszy na pokład angielskiego pilota i wywiesiwszy barwne, wesołe flagi państw sprzymierzonych, z wielką czerwono-białą flagą narodową rozwianą na przodzie statku, sunęła cicho i lekko po gładkiej, lazurowej powierzchni długiej, wąskiej zatoki.
Dzień był piękny, jasny, chłodny, błękitno-srebrny. Słońce czyste i silne oświetlało wyraźnie pagórkowate brzegi, obsypane lśniąco-białym śniegiem. Właściwie widok nie przedstawiał nic nadzwyczajnego. Brzegi mało ożywione, tu i ówdzie budynki nieciekawego europejskiego kształtu — gdzie to można porównać z wysepkami okalającemi przystań Singapore, pokrytemi wioskami chińskiemi i malajskiemi wśród nadzwyczajnej podzwrotnikowej roślinności! Gdzież silna, korzenna woń tych dalekich południowych portów, gdzież szafirowa gra błękitu ich wód! Tu wszystko było blade, woda blado-niebieska ze srebrnemi połyskami, niebo blado-błękitne, tylko śnieg tu biały z powietrzem drgającem nad nim, niby nad jakiemś żarowiskiem, tam różowy jakby słońcem nagrzany — i daleko jakieś okienko lśniące jak brylant. Przystań stosunkowo mało ożywiona — niema dżonk z wygiętemi, pięknie czarnemi żaglami z maty, niema łódek krajowców przepełnionych górami złotych pomarańcz, żółtych „pumelo“ i zielonych bananów, niema krzykliwej, wesołej zgrai czarnych lub bronzowych nurków — jakieś szare, ostro kanciaste budynki, kopcąc straszliwie, kręcą się po zatoce — „very busy“ i zajęte własnemi sprawami. Do właściwego portu daleko jeszcze — port londyński ciągnie się na dziesiątki mil. Nas postanowiono wysadzić na stacji Tilbury — tylko ciężki bagaż miał pójść dalej.
Na pokładzie zebrali się wszyscy pasażerowie. Kręcili się po statku żywi, pełni temperamentu i ironiczni Japończycy, kpiarze lecz patrjoci zagorzali, dla których nastał bolesny moment pożegnania się na długi czas z resztkami panującego na statku ich obyczaju narodowego. Uśmiechali się, ale na grubych ich wargach już nabrzmiewało ostatnie bolesne „sajonará!“ Ledwo kilku ich dotarło do Londynu, reszta rozproszyła się po dalekich portach Azji i oto teraz ubrani po europejsku, prawie ginęli w tłumie pasażerów, podobni do skromnych a może i ubogich urzędników lub kupców. Ale ja ich pamiętam jeszcze z Jokohamy, gdzie wsiedli na statek tłumnie i dumnie w swych narodowych kostjumach, które nosili długo, póki wiatr północny nie zaczął szarpać przewiewnemi rękawami „kimon“ i nie zaczął ich szczypać zbyt boleśnie po gołych udach. Tylko jedna jedyna panna Yamato pozostała w swym narodowym stroju.
Dął chłodny wiatr — więc poprawna, zawsze à quatre épingles“ ubrana dama ślicznemi, delikatnemi rękami, na których lśniły cudne wschodnie pierścienie, co rusz to poprawiała swą wytworną fryzurę lub zawijała się szczelniej w czarne „kimono“ z ciężkiego, gęstego jedwabiu chińskiego na płomienisto-czerwonej podszewce, albo też ukradkowym, machinalnym ruchem próbowała, czy z kieszeni ukrytej w obszernym rękawie nie wyleciała paczka „służącej do wszystkiego“ bibułki i malutkie pudełeczko z różem, pudrem i innemi przyborami toaletowemi. Choć zimno jej było, stała w salonowej pozycji, zwróciwszy stopy do środka, pochylona zlekka naprzód, gotowa do ukłonu, a w jej wielkich, głębokich, czarnych oczach tliła mgiełka przerażenia i niepokoju.
Tuż wykrzykiwali coś gardłowo członkowie legacji chińskiej. Pokazywali sobie brzegi Anglji i zachwyceni wyśpiewywali wiersze któregoś z „mocnych“ swoich wieszczów. Oni się zawsze zachwycają i zawsze deklamują — nie do wiary, jaki to sentymentalny i świeży jeszcze naród ci Chińczycy. W swych europejskich kostjumach wyglądali jak skończeni „gentlemani“, jednak ja, który widziałem ich wsiadających na statek w Szangaju w otoczeniu olbrzymiej czarnej świty przeróżnych radców i mandarynów, nie zapomniałem jeszcze wschodniej wytworności ich sutych strojów narodowych i uroczystej etykiety.
Pozostali na statku trzej Sjamczycy, p. Boczanakit i dwuch młodych książąt, otuleni w futra i spowici grubemi szalami, dygotali z zimna, a żółte ich twarze siniały.
Zato Anglicy, rozpromienieni i wyprostowani dumnie, oddychali pełną piersią, zachwyconemi oczami patrząc na błękitne brzegi połyskujące śniegiem. Śnieg! Nareszcie śnieg! Po cieplarniach Singapore i Cejlonu, po czerwonych, pylnych gościńcach i dusznych, niecienistych lasach palmowych malajskich „Strait-Settlements“, po gorących, sypiących piaskiem wichrach Arabji — śnieg, czyste, świeże powietrze, chłodne, orzeźwiające, i góry, i lasy, i domy z kominkiem, w którym huczy czerwony płomień! Twarze dawno nie widziane — ach, „home, sweet home!“
Miło wygnańcowi patrzeć na tych, którzy nareszcie docierają do kresu tułaczki. A więc — niema podróży bez końca? A więc — prędzej czy później musi się dobić do lądu? Dzięki Bogu, dzięki Bogu — tedy i ja mogę mieć wreszcie nadzieję. W drodze od maja 1918 r. Więcej, niż pół roku mieszkałem w wagonach, dwa miesiące kołyszę się na falach. Cóż mi jeszcze zostało do przebycia? Europa! Cóż to jest? Malutki skrawek ziemi, podróż, którąby można odbyć tramwajem...
Jakiś krzyk, zamięszanie...
— Floating mines! Floating mines! — słyszę przeraźliwe wołanie.
Pływające miny! Tu, w porcie londyńskim!
Mimowoli przechyliłem się przez poręcz. W odległości kilkunastu metrów od statku płynął wielki, czarny arbuz. Za nim gnał pośpiesznie mały, szary torpedowiec. Miłe towarzystwo minęło nas szczęśliwie, poczem zaczęła się zabawa. Torpedowiec krążył dokoła miny jak pies dokoła jeża, starając się ją niespodziewanie zajechać i ustrzelić z maszynowego lub ręcznego karabinu. Daremnie — mina jak żywe, złe bydlę, to się kryła wśród fal, to znów, zmieniwszy kierunek biegu, wypływała niespodziewanie na powierzchnię, złośliwa i groźna.
Torpedowiec odskakiwał, kręcił się na miejscu, znów trzaskał strzałami. Jak się ten bój ostatecznie kończył, nie wiem. „Yokohama-Maru“ nie ma bojowego temperamentu, wobec czego starała się czem prędzej opuścić zdradliwy teren tych zapasów. Postąpiła słusznie, tembardziej, że faktycznie przykro byłoby nam utonąć przy brzegu, a że to nie było wykluczone, dowodziły najwyraźniej wystające z wody w niedalekiej od nas odległości żałosne szczątki trzech jakichś zatopionych statków.
To była wojna!
Otóż i Gravesend! Formalności, rzekomo tak przykre formalności. A potem — co począć z sobą?
Ja osobiście nie byłbym się o to martwił. Człowiek podróżuje albo jako mądry i świadomy siebie pasażer, albo też jako gadający tłumok. I w tym i w owym razie zawsze się dostanie do celu. Więc ja obaw nie miałem. Ale Anglicy bardzo się mną martwili.
— Co pan pocznie? Port londyński jest wieki! I Londyn wielki...
Polecali mnie jeden drugiemu, kiwali głowami. Wreszcie i ja zacząłem dostawać tremy.
Dwóch bardzo srogich panów z policji zrewidowało w „smokingroomie“ moje papiery. Wreszcie pytają:
— I dokąd pan teraz pojedzie?
— Do hotelu.
— Ba, łatwo to powiedzieć! Do którego?
— Słyszałem, że „Sayoy“ to porządny hotel.
— „Savoy“? No, it is not your business. Zadrogi! Możeby lepiej...
I już piszą adresy hotelów, pensjonatów, biur informacyjnych...
— Good by!
Celnik, bardzo srogi i nieubłagany, żąda uroczystego słowa honoru, że się nic nie przewozi.
Can yon give me your parol?
— Certainly!...
Wobec tego pisze jakiś kabalistyczny znak kredą na kufrach — i koniec.
Znoszą nam rzeczy na pokład małego samowaru, kipiącego niecierpliwie u boku „Jokohama-Maru“. Pojedziemy nim na drugi brzeg, na stację „Tilbury“.
Na pokładzie „Jokohama-Maru“ zjawia się w otoczeniu swej świty kapitan Okamato, młody człowiek, jak zawsze jakby czemś zażenowany, uśmiechnięty dobrotliwie, z żywemi rumieńcami na ledwo żółtawej twarzy. Żegnając pasażerów, stoi na pomoście w galowym mundurze, wyprostowany, widocznie zadowolony z siebie, może dumny — bądź co bądź taka podróż w tych czasach! Statek przyszedł cało bez spóźnienia, przywiózł bogaty ładunek, na którym „Nippon Juzen Kaisza“ zarobi grube miljony, będzie prowizja — a przytem, to najgorsze już odbyte, teraz podróż czeka też długa, lecz powrotna, w ciepłe strony, ku błękitno-szarym, górzystym brzegom Japonji! Młodsi oficerowie są szczęśliwi: Trzy tygodnie odpoczynku na stałym lądzie! Bezpłatna praktyka w konwersacji angielskiej — Japończycy są pilni — teatry, kabarety, no i, no i — krzykliwe, wesołe „dancing girls“ w londyńskich teatrzykach — ach, jakie to życie jest piękne!
Samowar gwiżdże — drgnął. Japończycy oparłszy ręce na kolanach, składają kapitanowi kilka łamanych ukłonów, wykrzykują swe pożegnalne „sajonara“ i prędko uciekają do salonu. Nie chcą się roztkliwiać, zwłaszcza teraz, wśród nienawistnych Anglików — a przytem — taki zimny wiatr dmucha! Zaś ja stoję na pokładzie i nie bez tkliwości, czy uczucia jakiejś wdzięczności patrzę na „Jokohama-Maru“ i powiewającą nad nią białą flagę z wielkiem, okrągłem, czerwonem słońcem. Tyle razy na łodzi motorowej czy na bogato malowanym „sampanie“ odbijałem od słonych, czarnych boków tego statku, wzdłuż którego na białej wstędze biegły dwa czerwone pasy — znak „Nippon Juzen Kaisza“ — a kiedy późną nocą znużony i pewny spoczynku wracałem, opryskiwany ciepłemi kroplami przez wiosła zbyt energicznych, nagich wioślarzy, wiedziałem, że jadę — do domu. Na pokładzie czekał mnie mój leżak, zasłany starannie miękkiemi kocami przez kabinowego „boy’a“. Śniady „barkeeper“ z pięknym rozdziałem na głowie, elegancki, w nowym białym kostjumie, bez słowa przynosił „whisky-soda“, zjawiając się jak duch na półgłosem wypowiedziane „boy! mo-ippai!“ („Chłopcze, jeszcze raz!“) lub pochyliwszy się nade mną i spytawszy z dyskretnym uśmiechem „finished?“, zabierał szklankę, poprawiał mi poduszkę pod głową i znikał z cichem, „kombanwa, sir!“ („dobranoc panu!“). A ja, słuchając szumu fal, rozmyślałem: — Jeszcze czternaście dni do Port-Saidu, potem już tylko czternaście dni do Londynu, potem — Paryż, załatwię interesy i pojadę do domu — jak warjat, jak warjat! I jak to będzie? Bogumin, swoi ludzie, może kto znajomy... Kraków... swoje wojsko na odwachu... Przejdę umyślnie, ukłonię się straży... Hejnał... A potem dalej, dalej, na wschód... Zimnawoda-Rudno... Czy ja nie będę płakał? Co to będzie tam, skoro już tu coś mnie za gardło chwyta i dusi... I zapadałem naraz jak w czarną przepaść, z której wyrywało mnie chrapliwie wymówione słowo „washing“, pochylona nade mną ciemna twarz marynarza japońskiego i szum potopu, który rankiem puszczano na wszystkie pokłady.
Wśród flag sojuszniczych, jakiemi ozdobiono salon „Jokohama-Maru“ jest i nasza flaga z pięknym białym orłem legjonowym, w bibljotece jest „Pan Tadeusz“, utwory Szopena i pewny jestem, że jeśli na pokładzie tego statku zjawi się jaki Polak, usłyszy najniespodziewaniej w świecie od żółtego, cichego „boy’a“ czy od którego z oficerów zapewnienie, że „Porando“ (Polak) — good man, Porando — Nippon — brothers! — przyczem dwie małe, ciemne ręce, zahczywszy się palcami o siebie, pokazywać będą nierozerwalny związek.
Ileż to razy biedni, niemuzykalni Japończycy burzliwie oklaskiwali w salonie tak niedostępne i obce ich uszom „Boże, coś Polskę!“ Ileż razy ja wyłem wraz z nimi ich odwieczne, szanowne, lecz zupełnie mi niezrozumiałe „Kimigayo!“
„Jokohama-Maru“, kołysko mych marzeń o powrocie i snów o nowej, zmartwychwstałej Polsce, minjaturowa Japonjo, tak śmiało roztrącająca fale obcych mórz — „sajonara!“ Niech ku domowi prowadzą cię te same tęcze, jakie u boku twego biegły, kiedy ze wspaniałości mórz południowych, błękitnemi ogniami usianych, szłaś ku dalekiej i zimnej a krwawej północy.
W Londynie byłem tydzień.
Mieszkałem za drogie pieniądze w drugorzędnym hotelu, w pokoju nieopalonym,, źle oświetlonym i nieprzyjemnym. W Anglji, podobnie jak we Francji, we Włoszech i w Japonji, Polak w zimie dygoce. Zima w tych krajach nie jest bardzo ciężka, więc mieszkań na nasz sposób opalać nie warto — zwłaszcza, jeśli się nosi grubą i ciepłą bieliznę. Anglicy płaszczów używają nie na mróz, lecz na deszcz — gdy tymczasem my ciepłej bielizny nie uznajemy — i drżymy z zimna.
Nie mogę powiedzieć, abym przez ten tydzień poznał Londyn. Mówiąc szczerze, musiałbym wyznać, że właściwie przez cały ten czas nudziłem się. Byłoby to powiedziane z ustępstwem na rzecz rzekomej szczerości, właściwie jednakże wbrew prawdzie. Albowiem mimo wszystko — mimo, że mi się nie przytrafiło nic nadzwyczajnego — nietylko, że się nie nudziłem, ale przeciwnie, życie w Londynie niezmiernie mi się podobało. Czułem, że nudzić się w tem mieście — niepodobieństwo.
Codzień prawie przechodziłem koło gmachu „British Museum“. Niech się Czytelnik nie obawia, nie mam najmniejszego zamiaru opisywania tego szanownego cmentarza pamiątek. I nie potrafiłbym nawet, nie żebym tak już zupełnie zwątpił o swych siłach i zaczął wykrzykiwać: — Muzo, któż wyśpiewać zdoła? — Nie zdołam opisać, ponieważ w tem czcigodnem mauzoleum przeszłości nie byłem, a zaś nie byłem dla tej prostej przyczyny, że nie miałem czasu. I gdyby to moje życie było jakąś osobą, to bez żadnej uniżoności, bez pokłonów na klęczkach, ale z radosnym blaskiem w oku, krótkiem kiwnięciem głowy podziękowałbym mu zato, że dzięki niemu nie mam czasu chodzić po muzeach. Jest co innego do roboty.
Z drugiej strony — ilustracje, reprodukcje artystyczne, a już zwłaszcza kinematograf popularyzują świat do tego stopnia, że poprostu — niema na co patrzeć. Wszystko, co według sądów powszechnie uznanych jest godne widzenia, wędruje po świecie wprost do znudzenia. Świat umie się dziś na pamięć — i doprawdy, ten świat staje się już nie małym, a poprostu — za ciasnym. Nie ma już wdzięku nieznanej nowości, ba, nawet jego urzędowe piękno jest zdyskredytowane. Autor filmu londyńskiego stara się wyzyskań środowisko czy tło — zdejmuje jego piękności z najlepszych punktów i w jak najlepszych warunkach. Turysta widzi te rzeczy inaczej i doznaje uczucia rozczarowania. Zresztą — człowiek naprawdę współczesny, choć sztukę i zabytki kocha, jeszcze więcej od nich kocha życie i jego silny sens. Przeleciawszy się przez Syberję, parę oceanów i stanąwszy na Trafalgar-Squarze przed wysoką kolumną, na której szczycie stoi Nelson, człowiek mimowoli współczuje nieszczęśliwemu marynarzowi, myśląc: — Wiadomo, że Nelson, choć marynarz, za życia bardzo cierpiał na morską chorobę. Mogli go choć po śmierci ulokować wygodniej. A tu — postawili go na takim słupie, każą mu tam sterczeć wśród mgieł. Słupnika jakiegś z niego zrobili — musi mu być nieprzyjemnie. — Jedzie się nad Tamizą, widzi się niby rzekę i myśli się: Jang-tse-Kiang w Szangaju jest znacznie szerszy. — Jedzie się koło „British Museum“, z którem to słowem łączy się wyobrażenie czegoś olbrzymiego i patrząc na szare ściany, mówi sobie człowiek: — Za niskie! — Widzi się nad Tamizą szpilkę Kleopatry, słynny i piękny obelisk i cóż? Granit przecie mamy, moglibyśmy w Krakowie takich „szpilek“ na samym rynku ustawić choćby tysiąc! Ale gdzie wy macie kopiec Krakusa, Wandy i Kościuszki? — Westminsterskie opactwo, parlament? — Aha, to to tu stoi! — i koniec, bo dziwić się niema czemu. Wszystko takie znane!.
A mimo to Londyn jest niezmiernie zajmujący i nie nudzi. Czuje się doskonale, że wszystko to, choć tak niezmiernie znane, tai w sobie olbrzymią treść życia, że czego się dotknąć, to nabite jest, naładowane bogatą jego energją i treści ma olbrzymie pokłady. Więc człowiekowi nie chce się sięgać do głębi, nie chce się nazbyt angażować duchowo. Bawią chociażby nieskończenie długie ulice, wypełnione mgłą tak gęstą i czarną, że aż oczy od niej pieką. Bawią niespodziewane odkrycia coraz to nowych placów i węzłów komunikacyjnych, bawi włóczęga wąziutkiemi, czarnemi uliczkami, gdzie po poczerniałych ścianach ścieka skroplona mgła i gdzie co krok spotkać można figury z powieści lub dramatu angielskiego. Bawi wszystko.
I tu można jeszcze raz stwierdzić: Blaguje, kto opowiada o jakiejś angielskiej małomówności i wstrzemięźliwości w zapoznawaniu się. Wystarczyło wejść do pierwszej lepszej knajpy — są angielskie piwiarnie, bary amerykańskie, restauracje kanadyjskie, australijskie, winiarnie południowo-afrykńskie, specjalne restauracje z ostrygami, homarami, różnemi „owocami morskiemi“ i rybami, wreszcie „Bodegi“ z ulubionem w Anglji „Porto“ — wystarczyło tu tylko siąść i byle słówkiem zaczepić sąsiada — bez względu na to, czy to był angielski „Tommy Atkins“ z poobrywanemi guzikami, które wszędzie na pamiątkę rozdaje, czy też „Sammy“ w miękkiej amerykańskiej czapce, czy też „Anzac“ w szerokim kapeluszu z czerwoną wstążką i rewolwerem u pasa — wszyscy gadali, bardzo chętnie po francusku, obficie, szczerze, zajmująco, niewątpliwie po dwóch pierwszych zdaniach wtrąciwszy pytanie, które jako pytanie jest ściśle retorycznem, bo przecząco na nie odpowiedzieć nie można:
— Will you have a drink?
Musiało się chcieć mieć „drink“, bo była w tem pewna tajemnica. Wobec demobilizacji i mnóstwa wojsk obcokrajowych władze angielskie zarządziły, iż trunki wolno szynkować w restauracjach tylko od 12,30 w południe do 2,30 pop. i od 6,30 wieczór do 10,30 w nocy. W następstwie tego rozporządzenia, sięgającego aż do Portu-Saidu, „Tommy”, „Sammy“ i inne grzeczne chłopaki pili znacznie intensywniej niż dawniej, starając się wypić na zapas. Piwa nie pili — niema czasu, zato wódka i ciężkie portwajny lały się strugami. Oczywiście w takim stanie rzeczy miło mieć kogoś, który niby chce mieć jakiś „drink“ — jest to bądź co bądź usprawiedliwienie przed samym sobą.
Panowanie tych synów Marsa rozciągało się nietylko na restauracje, ale i na sferę intelektualną. Młodzi bohaterowie, przebywszy długą drogę do Tipperary, chcieli sobie odpocząć, a wogóle — odnaleźli bajeczny skrót życia. Umrzeć nadzwyczaj łatwo i nie można i nie warto się nad tem zastanawiać. Achilles powiedział, że lepiej być parobkiem na ziemi, niż cieniem bohatera na Polach Elizejskich. A o ileż przyjemniej być urlopnikiem w Londynie? Sami Londyńczycy nie wiedzą, co mają. Są na świecie ładne dziewczęta, czy nie? Są, i w Anglji nawet bardzo liczne. No więc? Idziemy do kina, „will you or will you not?“ Znakomita jest ta angielska formuła. U nas się mówi — Możebyśmy poszli? A „Tommy“ zupełnie zgodnie z gramatyką stawia kwestję odrazu na ostrzu noża: — Tak lub nie? — Niby — dlaczegoż nie? Więc się szło. Nie na żadnego Szekspira. Szekspira w Londynie nie grano — „nudny.“ Zato przedstawienia kinematograficzne były szalenie wymyślne i bogate w ruch: przez trzy akty kopanie w brzuch i bicie po gębie z całym anglosaskim rozmachem. Albo też wsadzanie wszystkim „osobom dramatu“ beczki z wapnem na głowę — naród się z tego cieszy niesłychanie. Teatry zmieniły się w „Variété“ z trikotowym baletem i obowiązkowym „jazzem”. „Jazz“, jest to nowy, niezmiernie popularny taniec, polegający na tem, że po kilku dzikich podskokach „ona” obowiązkowo ładnie zbudowana (trzeba przyznać!), oraz apetycznie i gruntownie rozdziana (co prawda, to nie grzech)! rzuca się „mu“ w objęcia, zaś „on“ chwyta ją jak połeć słoniny lub ćwiartkę wołu, zarzuca ją sobie na kark jak na ten przykład pasterz zgubioną i szczęśliwie znalezioną owieczkę, i hasa z nią po scenie do siódmych potów, prezentując głębokie choć ostatecznie ograniczone perspektywy. Działo się to przy akompanjamencie odpowiednio wściekłej muzyki i bicia w bęben, oraz ryku i harmonijnego pogwizdywania publiczności, przynajmniej w jednej trzeciej złożonej z „cowboyów“ wszystkich dominjów Anglji. Tak wyglądała sztuka, a zaś, aby publiczność nie znudziła się jakąś filozoficzną głębią takiego przedstawienia, w antraktach popisywali się ludzie wężowi, akrobaci angielscy, francuscy i japońscy, przyczem dla znawców lub amatorów zaznaczę, że gimnastycy japońscy, skorzystawszy z braku konkurencji akrobatów austryjackich i niemieckich, zupełnie opanowali ich teren i dziś są najlepszymi gimnastykami „par terre“. Koniec przedstawienia obwieszczał tłumny balet, rytmiczne drgawki stu par trykotowych nóg, furja bębna, „jazz” podniesiony do setnej potęgi, pisk baletnic i ogłuszające „hurrah“ widzów...
Ale nie...
Naraz rozlega się kilka akordów. Publiczność zrywa się z miejsc, wojskowi stają na baczność, twarze poważnieją, robi się cisza. Muzyka gra dziesięć taktów „God save the king“. Szalony przed chwilą nastrój gaśnie — publiczność rozchodzi się spokojnie. I tak jest wszędzie: w Londynie, we wszystkich teatrach i restauracjach Anglji, w dalekich wspaniałych hotelowych restauracjach najróżniejszych klimatów. Siedzą oto Anglicy z gołemi głowami na werandzie przepysznej restauracji wśród palm, szeroko-ramienne „punkah“ warczą cicho nad głowami, dokoła różnobarwnych kloszów świeczników fruwają przedziwne ćmy, na stołach perlą się kryształowe kielichy pełne szampana lub iskrzą się w drogiem szkle kunsztownie mięszane, zimne „cocktaile“, a naraz odezwie się tych kilka akordów i wstają wszyscy — panie w wytwornych, dekoltowanych sukniach wieczorowych, panowie w smokingach, przepasani rzemieniami oficerowie w mundurach „khaki” i wszyscy zwracają się twarzami w stronę muzyki, w skupieniu słuchając swego hymnu narodowego.
Otóż w Londynie ton nadawali niezliczeni „Tomes and Sammies”. Pełno było ich wszędzie, olbrzymiemi hordami włóczyli się po ulicach, wystawali przed klubami Y. M. C. A. (Young Men Christian Association), wreszcie przed swemi własnemi klubami — jako że angielscy żołnierze kluby swe mają wszędzie, nieraz nawet bardzo wytwornie urządzone. Naogół „Tommies and Samamies“ choć zachowywali się głośno i swobodnie, nie byli wrogo dla człowieczeństwa usposobieni. Obcy mundur witali demonstracyjnem „hulloh!“, potrząsaniem ręki wykręcającem ramię ze stawów i licznemi propozycjami, dotyczącemi zawsze skomplikowanej sprawy „drinków“. Płeć piękną uwielbiali w sposób jawny i nie pozostawiający co do tego najmniejszej wątpliwości — zwłaszcza w kinematografach, gdzie na tle jasnego ekranu sylwetki rysują się bądź co bądź wyraźnie. Lubili hazard — i jeśli w kilku obstąpili dziewczę miłe a niezbyt melancholijne, licytowali je między sobą dla jej niezaprzeczonej korzyści, zważywszy, iż nie brak między nimi chłopców bogatych.
Jednak — trudno się było z nimi zżyć. Zwłaszcza Australczycy i Amerykanie mają swe własne, bardzo szerokie pojęcie wolności, krew gorącą i rewolwery u pasa. Mimo, iż policja londyńska jest i taktowna i zręczna, nierzadko wybuchały zatargi, które zmieniały się w krwawe boje pozycyjne a kończyły się formalnemi szturmami, po których dziesiątki trupów zostawały na placu. Gdzieś w marcu podczas takich bojów Amerykanie zdemolowali gmach policji na Bow-street, przypłaciwszy to 21 trupami i garścią rannych. W ten sposób stworzyli odpowiednie “pendant“ do domu, który na tej samej ulicy w pobliżu tegoż samego gmachu policji zburzyli swego czasu Niemcy podczas jednego ze swych „rejdów“ aeroplanowych. Dziś jest w tej ulicy przynajmniej jakaś symetrja. Czy te starcia były zwykłemi tylko „bitkami“ między policją a ludźmi przywykłymi do gwałtowniejszego trybu życia, czy też miałoby to i inny, może głębszy podkład — nie wiem.
Jednakże — było w tem wszystkiem coś charakterystycznego.
Przewalające się po Strandzie tłumy żołnierzy, głośne i pewne siebie, ignorowały zupełnie oficerów. Usposobione były bardzo republikańsko. Kiedy, rozmawiając z jednym z żołnierzy, zwróciłem jego uwagę na to, iż po wojnie pozostał w Europie już właściwie tylko jeden król na większą skalę, żołnierz kiwnął głową, uśmiechnął się i rzekł:
— O tak, pozostał jeden tylko — Lloyd Georges!
Ale Anglicy lubią żartować i niemniej od Francuzów lubią „bons mots“.
Bo z drugiej znów strony:
Kiedy z jednym z emigrantów polskich znalazłem się w odleglejszej dzielnicy londyńskiej, człowiek ten, zamieszkały w Anglji oddawna, prosił mnie, abym zamilkł, póki nie wyjdziemy na przyzwoitsze ulice, a prośbę swą umotywował tem, że tłum londyński, słysząc obcy język, staje się zaczepnym a nawet niebezpiecznym.
— Mnie znają w tej dzielnicy od lat, a jednak mimo wszystko wykrzykiwano za mną kilkakrotnie „bloody foreigner!“ i rzucano kamieniami.
Odbywały się też protesty wojska — kulturalne oczywiście, ale dowodzące, iż armja ślepą machiną nie jest. Któryś z londyńskich pułków, zauważywszy jakieś niedokładności czy nadużycia w dawaniu urlopów i zamiast demobilizacji odprawiony ponownie do Francji, obraził się. Rozkazu usłuchał — ale na znak niezadowolenia demonstracyjnie — wbrew prawom miasta — przemaszerował przez Londyn i odmówił przyjęcia sztandarów. Pojechał do Francji bez znaków, które za nim dopiero osobna komisja powiozła.
Ruch strajkowy w Anglji był w lutym wcale znaczny, bezrobotnych dużo, dokuczała drożyzna i „paskarstwo”. Nie było cukru, masła, mleka, owoce były drogie. Wogóle w Anglji było bardzo drogo i trudno było żyć bez serdeczniejszych stosunków z wpływową rodziną „pieniążków“.
Sufrażetki — wygrywają. Opinja publiczna zwolna przechyla się na ich stronę. Nawet prosty żołnierz angielski jest dziś za zupełnem równouprawnieniem kobiet.
Przejeżdżając jednego dnia przez Hyde-Park, spotkałem kobiecą kompanję inżynierji wojskowej. Oddział wyglądał bardzo solidnie, poważnie i po wojskowemu. Prowadziła go oficer-kobieta. Publiczność nie zwracała na oddział najmniejszej uwagi — snać przywykła.
Wrażenie, jakie wyniosłem z kontaktu z Anglikami, było to:
Naród ten odświeżył się przez wojnę, zbliżył się dzięki niej znów do życia i poczuł swą siłę. Kocha poprostu życie codzienne bez literackiego wyrafinowania. Wywrotowości, której chcieliby się w nim niektórzy dopatrzyć, niema w Anglji, jest zato poczucie własnej sprawności, a co zatem idzie, dążenie do rozszerzenia praw narodu i reorganizacji ustroju na lepsze. W tym kierunku, może nawet nieświadomie, prowadzili propagandę żołnierze kanadyjscy, australijscy, południowo-afrykańscy i amerykańscy, żołnierze, którzy zresztą dowiedli swej wierności dla rasy anglosaskiej. Ten naród, czy ta rasa może dążyć do pewnej wygodniejszej reorganizacji, ale swoich narodowych czy rasowych interesów, ani sprawie społecznej, ani międzynarodowej nie poświęci.
Ale właściwie — nie Anglicy mnie w Londynie zajmowali. Narodów dziwnych lub obcych widziałem już dość. Zato serce rwało mi się do Polski i do Polaków, których tak dawno nie widziałem. Należało ich za każdą cenę odszukać w Londynie.
Łatwo powiedzieć. — Londyn ma dziś 7 miljonów mieszkańców.
A jednak — niemniej łatwo się to robi.
Obowiązkiem moim było zameldować się osobiście w policji. Tę znaleźć zawsze łatwo. Wszedłem do bardzo prymitywnie urządzonego biura i zgłosiłem gotowość do zameldowania się.
Urzędnik spojrzał na mnie, spytał o narodowość i krzyknął:
— Halloh! Jakiś oficer polski z Syberji chce się zameldować.
— Come inn! — odpowiedział głos z za ciemkiego przepierzenia.
Siedziało tam trzech jakichś panów zajętych paleniem fajek.
— Gdzie pan mieszka?
— Buckingham-Hotel.
— Pan się nie potrzebuje meldować — zadecydował naraz urzędnik.
— Nie, to nie. A gdzie tu jest jaka organizacja polska?
Urzędnik podniósł głowę, jakby coś czytał pod sufitem i odpowiedział bez zająknienia:
— Polish National Committee Upper-Montagu-street 2. Do widzenia.
Wiedziałem już rzecz najważniejszą. Ale jak się tam teraz dostać?
Wyszedłem na jakiś piekielnie ruchliwy placyk i, stojąc wśród tego rojowiska, poprosiłem policjanta, aby mi sprokurował jaki „motor-car“.
— Tu? Bardzo będzie trudno...
— A jak mi iść na Upper-Montagu-street 2?
Pokręcił głową i spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć:
— Człowieku, nie wiesz, o co pytasz. Jakże ja ci to mogę wytłumaczyć?
Ale nastawił mnie na lewo-wskoś ku jakiejś ulicy i wskazawszy „dyrekcję”, rzekł:
— Trzecia ulica na lewo!
Nie kiwnąwszy mu nawet głową, prosto jak po sznurze ruszyłem, maszerując ku wskazanej ulicy. Odliczyłem trzy przecznice, patrzę na napis:
— Kingsway, a nie żaden Upper-Montagu-street.
Na środku ulicy w tumanie mgły czernieje figura olbrzymiego policemena w czarnym angielskim kasku. Rżnę do niego:
— Piąta ulica na lewo!
Oho! Jednakże kierunek podano mi dobrze.
Idę. Mgła. Ruch. Tu i owdzie kluby „Uaj-emsi-ej“ (Young-men-christian-association), przed klubami mnóstwo żołnierzy, dużo żołnierzy australijskich, kanadyjskich — to wszystko nic mnie jednak nie obchodzi. Liczę przecznice.
Piąta. Jakiś plac. W środku piękny ogród ze staremi drzewami — wszystko w mgle jak w wacie. Słońce jak cytryna.
Russel-place! Więc nie Upper-Montagu...
— Człowieku, uwierz raz, mówię ci! — tłumaczę sobie. — Nie denerwuj się. Powiedział ci „piąta ulica na lewo“ — więc wiedział, co mówi. W lewo zwrot!
Skręciłem na lewo i idę. Przechodzę koło klubu żołnierzy australijskich. Kolos-klub zajmuje kilka olbrzymich kamienic — przed bramami tłumy żołnierzy w szerokich kapeluszach z czerwonemi wstążkami. Mijam te tłumy i wychodzę na jakąś cichą ulicę. Przede mną na bramie numer „dwa“ i mała tablica mosiężna. Nie patrzę nawet, jak się ulica nazywa, kieruję się prosto ku domowi i na tablicy czytam:
— Polski Komitet Narodowy.
Rozumie się. Kierowali mną jak pionkiem z niesłychaną precyzją.
Misja nasza w owych czasach zajmowała się zaciekłą kampanją, jaką we wszystkich bez wyboru pismach angielskich z niesłychaną namiętnością prowadzili i prowadzą — żydzi. Ci mili „współrodacy“ i „współobywatele”, domagający się w Polsce dla siebie odrębnych praw i przywilejów jako dla członków narodu żydowskiego, niewiadomo, dla jakich przyczyn w Anglji niechętnie przyznają się do swej narodowości, a natomiast bardzo chętnie podają się za Polaków. Anglik, to wyspiarz — interesuje się wysepkami, ale Europa, a już zwłaszcza środkowa i wschodnia mało go obchodzi i nie zna jej. I faktycznie szerokie masy angielskie nie odróżniają Polaka od żyda. Jakie na tem tle powstawały niesłychane fałszerstwa i oszustwa opinji, jakie potworne intrygi, jak podstępne napaści — trudno sobie wyobrazić. Misja polska zbijała i odpierała te ataki jak mogła i jak umiała. Ale propaganda tego rodzaju, prowadzona wyłącznie przy pomocy sprostowań i protestów, nie mogła mieć wielkiego znaczenia, ani też dać pozytywnych wyników. Naród angielski za mało wiedział o nas, skutkiem czego łatwo było go do nas uprzedzić, tem łatwiej, że Anglikom z tem było wygodniej.
Emigracja polska w Anglji nie jest bardzo liczna. W „Kingstownhallu” miało być walne zgromadzenie tow. „Zjednoczenie“. Zaproszono mnie na ten wieczór. Było może ze 30 osób. Trochę liczniejsze było zgromadzenie w Polskiem Towarzystwie londyńskiem, jednem z najstarszych stowarzyszeń polskich w Anglji. Na zgromadzeniu tem, składającem się przeważnie z robotników, referowałem sprawę wojsk polskich na Syberji. Po wygłoszeniu referatu jeden ze słuchaczy interpelował mnie w następujący sposób:
— Prelegent mówił nam o tem, jak to tam na Syberji Polacy się organizują; ale my wolelibyśmy usłyszeć coś o bolszewikach!
Wybuchła krótka utarczka słowna, wśród której robotnik oświadczył, iż
tero taki czas, że kużden robotnik musi drapać jak nowięcy lo siebie, bo potem już nie będzie móg...
Ponieważ ja osobiście nie należę do kasty myślącej wyłącznie o „drapaniu lo siebie“, więc nie wiem, czy interpelant mój miał rację, czy nie. Zasadę wygłoszoną przez niego słyszałem już raz poprzednio z ust pewnego robotnika polskiego, ale w innych okolicznościach i nie w Londynie, lecz w dalekiej, nadwołżańskiej Samarze. Było to gdzieś w początkach upalnego lipca, kiedy w wagonach na dworcu samarskim formowała się pierwsza kompanja pułku strzelców polskich im. Tadeusza Kościuszki. Siedziałem w wagonie, w którym znajdowała się kancelarja punktu zbornego. Było już koło południa, gorąco straszne, martwy punkt dnia. O tej porze nie można się było spodziewać ochotników. Siedziałem, drzemiąc. Wtem skoczył ktoś do wozu. Młody człowiek, o śniadej, ogorzałej twarzy, wielkich oczach i wyszczerzonych w uśmiechu bieluśkich zębach. Spojrzawszy na niego, zrozumiałem, że propaganda w tym wypadku jest zbyteczna.
— Tu się bierze do wojska polskiego? — zapytał z radosnym uśmiechem.
— Tu. Albo co?
— A bo ja się chce zapisać.
— A poco?
Chłopak się „speszył”.
— Jakto — poco? Przecie się trza bić!
— Niby — o co?
Spojrzał na mnie jakby obrażony i odburknął.
— Jakto — o co? Przecie teraz taki czas, że kużden musi iść po swoje!
Ale on to trochę inaczej rozumiał, niż jego londyński towarzysz!
Pewnego dnia po południu wyjechało nas kilku do obozu jeńców wojennych Polaków w Feltham. Byli tam przeważnie Poznańczycy, żołnierze z armji niemieckiej. Do wojsk polskich we Francji zgłaszali się stosunkowo chętnie i niewątpliwie byli to dobrzy Polacy. Ale oto co się stało: Anglicy, zrozumiawszy nareszcie, że mają do czynienia z narodem sojuszniczym, poczynili im ulgi tak znaczne, iż — człowiek jest człowiekiem! — jeńcom poprostu żal było rozstawać się z „campem“ i iść znów pod karabin. Zleniwieli — a że wojna niby się już skończyła — mieli wymówkę. Korzystając z równoczesnej obecności w Londynie jednego z członków galicyjskiej komisji likwidacyjnej, zaproszono nas obu na wieczorek w „campie“, gdzie referaty nasze miały się przyczynić do podniesienia temperatury narodowej. Przy tej sposobności zwiedziłem angielski „camp”.
Członek galicyjskiej komisji likwidacyjnej zbierał bardzo szczegółowe dane co do tego, ile gramów czy łutów tłuszczu czy mięsa żołnierze pobierają. Ja, oceniając rzecz tę od oka, powiem poprostu, że w sali wielkiego gmachu przeznaczonego na pomieszczenie dla więźniów, widziałem kilkaset „byków“ o czerwonych, okrągłych twarzach i połyskujących zdrowiem oczach. Jadłem ich biały, bardzo smaczny chleb z jakimś zupełnie zdrowym tłuszczem i piłem kawę ze skondensowanem mlekiem. Ci jeńcy mieli się niewątpliwie lepiej w angielskim „campie“, niż rodacy w kraju na wolności. Wszyscy podkreślali, że władze obchodzą się z nimi poprawnie i życzliwie. Raziły nieco wyłącznie niemieckie napisy na korytarzach, co jednak tłumaczono tem, iż w „campie“ oprócz Polaków byli i Duńczycy; władze angielskie obiecały jednak dać też nowe napisy w języku polskim.

Za mego pobytu przedstawicielstwo i władze polskie w Anglji znajdowały się właściwie dopiero w stadjum organizacyjnem. Mimo to okazywały znaczną ruchliwość, zajmowały się opieką nad jeńcami, rekrutacją, prasą, propagandą. Było to wszystko oczywiście do pewnego stopnia na mniejszą może skalę. Szło poprostu stosunkami osobistemi poszczególnych ludzi. Zaś emigracja nie jest jeszcze mocno związana organizacją i uprawia przeważnie swe własne lokalne interesy emigracyjne, niczem niezwiązane z Polską, ani jej sprawą. Z przykrością muszę stwierdzić, że ten pewien chłód w sprawach polskich panuje głównie wśród robotników i rzemieślników.

W PARYŻU.
Polska w Paryżu. — Poczekalnia „Polskiego Komitetu Narodowego“. — Klub oficerów polskich. — „Prezenty“ amerykańskie. — Jenerał Haller. — Nostalgja. — „Albośmy to jacy tacy“! — W pałacu Dufayel’a. — Amerykańska zmiana warty. — Zamerykanizowanie Paryża. — Amerykanie u stóp Wenus Milońskiej.

Siedemnastego lutego 1919 r. znalazłem się w Paryżu po podróży, która właściwie trwała od 23 maja roku 1918-go. Tegoż bowiem dnia wyruszyłem był swego czasu z Moskwy na poszukiwanie eszelonów czesko-słowackich, z któremi, nie mogąc już jechać na Murman, zamierzałem przez Daleki Wschód do Europy. Eszelonów tych dopadłem w Penzie, gdzie w godzinę później napadli na nie bolszewicy. Po zdobyciu Penzy i przekroczeniu Wołgi szliśmy podczas nieustannych walk na Wschód. Byłem w bitwie pod Lipiagami, przy zdobywaniu Samary. Później, jako jeden z organizatorów pierwszego bataljonu pułku strzelców polskich im. Tadeusza Kościuszki, dotarłem aż do Omska, gdzie wspólnie z naszą grupą, przeduralską, zorganizował się Polski Komitet Wojenny. Jako członek tego komitetu zostałem wysłany na Daleki Wschód z misją wojenno-polityczną w celach propagandy, nawiązania stosunków z rodakami i organizacjami polskiemi, z misją francuską, wreszcie uzyskania kontaktu z Komitetem Narodowym w Paryżu. W ten sposób przejechawszy całą Azję, w jesieni 1918 r. stanąłem wreszcie nad Oceanem Spokojnym, skąd jako kurjer dyplomatyczny wyjechałem do Paryża z zadaniem poinformowania odnośnych czynników polskich o położeniu kilkunastu tysięcy ochotnika polskiego, zgromadzonego w dywizji syberyjskiej, a wydanego na łaskę i niełaskę komendy francuskiej.
Dzięki staraniom przedstawicielstwa polskiego w Londynie bez trudu otrzymałem wizę angielską i francuską, (polską oczywiście też) i wybrałem się do Paryża.
Na statku, który miał nas przewieźć przez La Manche, nikt, prócz mnie, nie kładł się i nie rozbierał. Obawiano się — i nie bez racji zresztą — niewyłowionych jeszcze min pływających. Istotnie, śmierć mogła nas spotkać każdej chwili, zaś w dodatku noc była bardzo ciemna i zimna, morze niespokojne, chuchające mroźnemi tumanami. W razie nieszczęśliwego wypadku szanse ratunku były bardzo małe. Z drugiej strony jednak siedzieć przez całą noc, z minuty na minutę spodziewając się śmierci, myśleć wciąż o tem i widzieć się w wyobraźni walczącym z falami i niewiadomego użycia pasem ratunkowym, to przecie musi być tak męczące, że od tego osiwieć można. To też ja wcale się tak męczyć nie chciałem. Kazałem sobie przynieść do kabiny butelkę wina, wypiłem z wielkim gustem, a potem rozebrałem się i położyłem się do łóżka. Zbudziłem się dopiero w Hawrze, u brzegów Francji.
Nie mogę powiedzieć, aby życie portowe w Hawrze było w owych czasach bardzo ożywione. Na zachodzie, na tle buro-perłowego nieba i morza widniała sylwetka jakiegoś krążownika, w porcie, prócz naszego statku, nie było żadnego. Przy brzegu kołysało się parę łodzi rybackich, w pustej przystani nie widziało się nikogo prócz paru niepozornych żandarmów i urzędników celnych. Nie było to wszystko bynajmniej imponujące, przeciwnie, przedstawiało się żałośnie i smętnie.
A mimo wszystko czułem się tu właśnie w domu. Ten poranek nie był żadnym fajerwerkiem pysznego słońca lecz sennym porankiem ludzi, budzących się do pracy. Dokoła statku nie kręciły się żadne golasy, wrzeszczące, udające ryby i nurkujące w morzu za pieniążkami, żandarmi i urzędnicy byli niewyspani a przeto małomówni i po ludzku bez humoru. Rewizji papierów i rzeczy dokonywano w specjalnie na ten cel zbudowanem sicie z kabinek i oszalowanych gabinecików, ale nie szykanowano ludzi. Bardzo doświadczeni i rutynowani ajenci zaglądali tylko przeciągle przyjezdnym w oczy i już wiedzieli, kogo mają przed sobą. Karetka, która mnie wiozła przez cichy i senny Hawre na dworzec, była jak z noweli Maupassanta, dorożkarz — z humorystycznego pisma paryskiego, właścicielka bufetu w arcyskromnej restauracji kolejowej — z powieści Zoli — wszyscy znajomi i wszystko znajome, co w rezultacie daje miłe uczucie pewności siebie i bezpieczeństwa.
O czwartej po południu byłem w Paryżu i natychmiast udałem się do Komitetu Narodowego. Sień była pełna żołnierzy ordynansowych, t. zw. po francusku „plantonów’. Kazałem się zameldować p. prezesowi Dmowskiemu. Nie przyjął mnie, odpowiedział przez „plantona”, że teraz odpoczywa. Wysłałem plantona jeszcze raz. Kazał mi przyjść o szóstej.
Wyszedłem z przekonaniem, że polska dywizja na Syberji nikogo w Komitecie Narodowym obchodzić nie będzie. Udałem się tedy do jen. Hallera, który mnie przyjął bardzo życzliwie i uprzejmie, ale zupełnie mnie nie zrozumiał. Kiedy mu oświadczyłem, że dywizja nasza jest zupełnie zależna od Francuzów, oświadczył:
— Bardzo dobrze! Jesteśmy pod francuską komendą. To doskonali żołnierze, od nich można się dużo nauczyć, to najlepsza szkoła.
Nie rozumiał, że dywizja polska na Syberji nie powstała dla celów „przekształcenia”, lecz aby móc z bronią w ręku wrócić do Europy i połączyć się z wojskiem polskiem. Jen. Haller bez najmniejszych zastrzeżeń oddawał dywizję Francuzom.
Spostrzegłem, że tu absolutnie nic nie wskóram, prędzej chyba w komitecie. Zgłosiłem się tam o szóstej, ale p. Dmowskiego już nie było. Zato na drugi dzień widziałem się z sekretarzem p. Dmowskiego, p. Stanisławem Kozickim, który miał ze mną dłuższą konferencję i szczerze się sprawą dywizji zainteresował. Z rozmowy wynikło, że komitet był o położeniu na Syberji bardzo słabo poinformowany.
Pan Kozicki zrobił, co mógł — skomunikował mnie z p. Wielowieyskim, który w komitecie zajmował się sprawami wojskowemi. Dlaczego — nie wiem. Pan Wielowieyski nie miał czasu — targował się ze mną o długość konferencji, którą wreszcie ustaliśmy na półtorej godziny. Ale w określonym dniu p. Wielowieyski nie miał czasu, konferencje odłożył, a kiedy się z nim wreszcie spotkałem, oświadczył mi, że musi się bardzo spieszyć i może mi poświęcić tylko godzinę. Podczas tej godziny umawiał się z kimś na obiad wieczorem, równocześnie jednak przekonał się, iż sprawy były ważniejsze, niż przypuszczał. Oto pokazało się, że na Syberji — (i we Francji) — nie jesteśmy bynajmniej na prawach armji sojuszniczej, jak Czesi, i zupełnie o sobie stanowić nie możemy, lecz tworzymy oddziały armji francuskiej, złożone z Polaków — na wzór dywizyj marokańskich, senegalskich, algierskich i anamickich. I pokazało się też, że p. Wielowieyski popierał przeciw P. K. W. wszystkie organizacje polskie, wojsko zwalczające. Pokazał się — skandal.
— I czemuż pan to robił? — spytałem.
— Powiem prawdę! — odpowiedział uczciwie p. Wielowieyski. — Nie byłem należycie informowany.
Od tego czasu już się z p. Wielowieyskim nie widziałem.
Sprawa dywizji syberyjskiej grzęzła coraz beznadziejniej. Właśnie wówczas reprezentacja polska znajdowała się w stanie gwałtownej walki dyplomatycznej o Gdańsk, Górny Śląsk i wogóle o granice Polski, co ją zupełnie absorbowało. Jen. Haller wysłał był na ślepo jakiegoś oficera z misją do wojsk polskich na Syberji. Oficer ten, nie znający zupełnie stosunków, narobił jeszcze większego bigosu. Krótko mówiąc, zrobił się bałagan okropny, a na domiar złego zaczęły się pojawiać tendencje, dążące do ograniczenia werbunku na Syberji. Przyjechał był wówczas do Paryża z Szangaju jeden z ówczesnych dyrektorów rusko-azjatyckiego banku szangajskiego, p. Jastrzębski, późniejszy minister skarbu, człowiek bardzo poważny i wpływowy. Kiedy ze mną o dywizji rozmawiał, oświadczył się absolutnie za ograniczeniem werbunku, mówiąc:
— Panie Bandrowski! Nieszczęście się stało, dywizja polska na Syberji jest. Trzeba się teraz starać, aby to nieszczęście było jak najmniejsze.
Środkiem, prowadzącym do tego, miało być jej osłabienie, gdy tymczasem jedynym sposobem ocalenia dywizji było uczynienie jej tak silną, aby się mogła skutecznie bronić i niezależnie od nikogo postępować aby się musiano z nią liczyć.
— Trzeba było zrobić korpus, albo nic! — przyznał mi prof. Dybowski.
I oto dlaczego Czesi z Syberji wyszli, a nasza dywizja poniosła klęskę i poszła do niewoli, broniąc tyłów Kołczaka i interesów francuskich, za co później Francuzi grubo sobie jeszcze zapłacić kazali.
Tak, rwąc się całą duszą do Polski, nie mogłem powstrzymać się od myśli, że Francja jest jakby przedsionkiem tego raju i że tu należy mi na chwilę przysiąść, uspokoić się, duchowo otrząsnąć pył z sandałów i przysposobić się do wejścia we wrota wymarzonej szczęśliwości. Polskiego w Paryżu było i jest tyle, że dla mnie, który bezpośrednio dłuższy już czas z naszem życiem narodowem nie miałem kontaktu, była to poprostu „silva rerum“, gąszcz najrozmaitszych problemów i żywych a nieraz najzupełniej sprzecznych sensacyj.
Mieszkałem w polskim klubie oficerskim, umieszczony w jednym ze znajdujących się tam pokoi gościnnych. Przez długi czas nie znałem Paryża, ani życia paryskiego. Miasto nietylko nie nęciło mnie, ale nawet poniekąd odpychało. Pogoda była poniżej zdechłego „kondla“, lało bezustanku, błoto chlapało pod nogami, niebo szare, wszystko wyglądało jakoś dziwnie banalnie i pospolicie. Były dni, w których zupełnie nie wychodziłem z klubu, śpiąc długo przed obiadem i schodząc nadół tylko w czasie jedzenia. Żyłem wyłącznie z naszymi oficerami, rozmawiałem jedynie o Polsce i naszych sprawach.
A Polska tak, jak ją można było w Paryżu dostrzec gołem okiem, przedstawiała się w pierwszej chwili nieledwie imponująco. Instytucje nasze zastałem pokaźne liczbą i bardzo ożywione. W klubie robiłem znajomości prawie masowo — prócz tego miło było zajść do Głównej Kwatery, mieszczącej się na Avenue d’Jena. Zawsze tam stały w pogotowiu samochody i „camiony“, kręcili się ordynansi, „plantoni” w błękitno-siwych rogatywkach, uwijali się oficerowie polscy i francuscy. Przy Avenue Kleber znajdował się Polski Komitet Narodowy w jednym domu, trochę dalej była redakcja wydawanego dla wojska „Polaka“ i inne instytucje — a wszędzie widziało się nasze flagi i mundury. Jużci, przypatrzywszy się bardziej zbliska temu aparatowi, można było to i owo zarzucić, w każdym razie jednak widziało się, iż życie nasze w Paryżu krzewi się śmiało, szybko i coraz szerzej, coraz silniej. Nieraz długie godziny spędzałem w poczekalni Polskiego Komitetu Narodowego. Czekałem — ale czekałem cierpliwie, nauczywszy się tego w Rosji i na Wschodzie, a przytem — bawiłem się znakomicie. Nigdy nie zapomnę tego małego, czasem dusznego saloniku, wybitego jakiemś czerwonem, podniszczonem obiciem. Fotele, również szkarłatne, bardzo wygodne, choć może nieco zanadto wygniecione, musiały być kiedyś eleganckie, ale na oparciach ich, tam właśnie, gdzie wypadało miejsce na głowę, widniały duże, ciemne, tłuste plamy, prawdopodobnie od pomadowanych głów petentów. W tym to saloniku schodziła się najrozmaitsza publiczność — przyjeżdżający z końca świata lub z kraju rodacy, biedacy, proszący o wsparcie, kurjerzy, dyplomaci, delegaci i niedelegaci, domagający się koniecznie miejsca w t. zw. „dyplomatycznym pociągu“, dziennikarze, literaci. Spotykali się ludzie dawno niewidziani, odnawiali znajomości lub zawierali nowe, wymieniali poglądy, nowinki, plotki, mieszając rzeczy poważne z najintymniejszemi ploteczkami. Było to tak specjalnie polskie, że czasem aż bałem się, aby który z czekających na audjencję Francuzów nie zrozumiał, o czem się mówi, ale było to równocześnie ogromnie miłe, to gadulstwo i takie otwarte, szczere, czasem przedpotopowo-staro-szlacheckie, sąsiedzkie uradzanie.
Duszą tych pogawędek był hrabia Jaworski — comte Żaworski, jak go przezywano — wysoki, majestatyczny, znakomicie ułożony pan, z długą, siwą brodą, doskonale mówiący kilku językami a pełniący w komitecie właściwie funkcję portjera dyplomatycznego. Uważał się za Paryżanina, ale w rzeczywistości był Podolakiem, tkwiącym całą duszą w epoce Abgara Sołtana — „plus” paryski cynizm. Gawędziarz niezrównany i dowcipny, miał jednak pewien błąd, mianowicie — nie umiał się zachować. „Nie raczy księżna pani usiąść?“ — mówił, zresztą zwykle po francusku. — „Pan hrabia będzie łaskaw zająć miejsce, proszę usiąść, panie poruczniku, niech pan siada“ — do jakiegoś skromnego cywila, zaś do człowieka, wyglądającego biednie i nieśmiało, szerokie machnięcie dłonią i pogardliwy rozkaz: — „Siadać!“ Otóż w tych wypadkach comte Żaworski zachowywał się istotnie, jak portjer, że jednak trudno go było, jak portjera traktować, to ludzi gniewało.
Szlachetczyzną, i to bardzo niewytwornego gatunku, trąciło w tej instytucji wszystko. Hrabiów było zatrzęsienie, z biednymi ludźmi obchodzono się twardo i nielitościwie, dla „plantonów” przez długi czas nie miano pomieszczenia ani łóżek, tak, że biedacy przykrą zimę francuską musieli spędzać w namiotach, krótko, o ile można było wierzyć czy spodziewać się, że ci dyplomaci Polskę nam na konferencji wywalczą, o tyle absolutnie już nie można było przypuszczać, że oni potrafią ją urządzić tak, aby w niej dało się żyć.
Kiedy się tak temu przyglądałem, przypomniałem sobie, jak to ja raz byłem w gościnie u bogatych krewnych. Dom był istotnie wielki, dostatni, prowadzony z pewnym, wielkopańskim gestem, ale gdy rano zażądałem mydła i ręcznika, musiałem długo czekać, a potem dano mi do zrozumienia, że człowiek przyzwoity wozi takie rzeczy we własnym neseserze. Byłem wówczas zbyt młody, aby być przyzwoitym i w dodatku mieć jeszcze neseser, w parę dni później jednak zginął mi z przedpokoju płaszcz. I znowu dano mi do zrozumienia, że w tak wielkim domu, w którym tylu ludzi bywa, każdy sam powinien pilnować swoich rzeczy. Przepraszam, dziękuję za takie wielkie państwo! Mydła ani ręcznika człowiekowi nie dadzą, a płaszcz ukradną.
Jednakże ludzie byli zmęczeni. Chodziłem po różnych biurach i różnych naszych instytucjach, spotykałem się prawie z wszystkimi wybitniejszymi ludźmi naszymi i wszyscy oni byli już bardzo utrudzeni. Wielu z nich znałem przed wojną — nie do wiary, jak prędko ci ludzie zestarzeli się, posiwieli, a nawet pochylili się. — W takiej kampanji tygodnie liczą się za lata! — rzekł p. Dmowski, zauważywszy moje nieledwie przerażone zdziwienie na widok jego znacznie przedwcześnie posiwiałej głowy i pochylonej postaci. Wszyscy ci ludzie byli w nieustannej wytężonej pracy — nie obchodziło ich nic pozatem.
Atmosfera, w której się znalazłem, była niewątpliwie polską — ale dodatnio na mnie nie działała. Przeciwnie, nigdy może nie czułem się tak przygnębiony, tak zmordowany duchowo. Coraz częściej zdarzało mi się, że zamykałem się w swym pokoju, spędzając czas na wertowaniu pamiętnika lub oglądaniu skromnych pamiątek, zebranych w podróży... Syberja! Syberja! Żyło się tam człowiekowi przecież śmielej, wolniej i weselej... Nie było tej duchowej szarpaniny...
Zgryzota prześladowała mnie wszędzie... Nawet w klubie oficerskim... A właściwie — dopiero tam!
Klub oficerów polskich w Paryżu mieścił się przy Avenue du Bois de Boulogne 17, w pięknym domu, należącym kiedyś do słynnego inżyniera Lesepsa. Punkt piękny — prześliczna, szeroka aleja, wiodąca do Lasku Bulońskiego, jest jedną z najwykwintniejszych ulic Paryża. Przed południem na szerokiej jezdni widać tam było świat sportowy, oficerów, panów i panie na pięknych koniach. Przemykały zrzadka samochody, przeważnie amerykańskie, z hukiem przeraźliwym eksplodowały motory motocykletek żołnierzy amerykańskich, uganiających po mieście, a czasem pojawiał się ciężko, olbrzymi samochód-omnibus Y. M. C. A., szaro-zielony, z wielkim czerwonym trójkątem, obwożący po Paryżu i okolicach wiecznie ciekawych i roześmianych „Sammies“. O jakich kilkadziesiąt kroków na prawo od klubu znajduje się Plac Gwiazdy z monumentalnym a przecież tak lekkim łukiem triumfalnym, zamykającym szerokie Pola Elizejskie, spięte w dalekiej perspektywie obeliskiem, stojącym na Placu Zgody, gdy z małem odchyleniem od Alei Lasku Bulońskiego ciągnie się szeroka, imponująca Aleja Wielkiej Armji. Jest to dzielnica wytworna o eleganckich ulicach, pełna ogrodów, powietrza i światła.
Opisuję to wszystko tak szczegółowo raz dlatego, że po wyjeździe wojsk jen. Hallera klub nasz znikł i ludzie wkrótce zapomną nawet, gdzie on był, powtóre, ponieważ to był istotnie nasz teren w Paryżu. W Alei Lasku Bulońskiego w piękniejsze dni przygrywała plac-muzyka polska. Kilkudziesięciu wiarusów w rogatywkach dęło co siły w „srebrne“, przywiezione z Ameryki instrumenty, nęcąc paryskich gapiów polską pieśnią. Wieczorami „plantoni“ nasi — a kto wie, czy i nie młodsi oficerowie — korzystając z ciemności nocnych spowiadali się na utajonych ławeczkach ze swych tęsknot i bólów różnych słodkim a uprzejmym istotkom, które, niby Driady, zawsze w porę wynurzały się z krzaków i drzewnych klombów. Zdaleka widać było na klubie wypłowiałą od deszczu, niewiadomo czemu buraczano-białą flagę w otoczeniu flag sojuszniczych, a oficerowie nasi, zwłaszcza ci, którzy świeżo przybyli z Polski, z zawiścią krążyli po Placu Gwiazdy i Polach Elizejskich, oglądając niezliczone ustawione tam wszędzie zdobyczne działa i moździerze najrozmaitszych kalibrów. — Gdyby nam choć to dali, co tu na tych placach stoi! — szeptali z goryczą.
Ba! Na ulicach i placach Paryża rozstawiono najmniej jakie kilka tysięcy niemieckich i austryjackich dział!
Zaś klub urządzony był w całem znaczeniu tego słowa po pańsku. Wszędzie rzeźby, piękne, stare obrazy, buazerje, prześliczne gobeliny, dywany i sprzęty, fajanse stare. Dom wynajęto wraz z meblami. Polskie były w nim tylko stare ryciny — Kościuszko, Dąbrowski, szwoleżer, ułan złoty, ułan biały. Wszystko to robiło wrażenie solidne i miłe: przyjemnie było widzieć, że ten oficer polski nie gnieździ się w jakiejś norze, ale ma przecie przytułek odpowiednio kulturalny.
Na dole obszerny, jasny salon z kominkiem służył za poczekalnię — w dwóch salach jadalnych mogło zasiąść do stołu odrazu około 100 oficerów. Okazało się jednak, że to nie wystarczało — jadano więc na dwie zmiany. Na pierwszem piętrze był również wytwornie urządzony salon, sala bilardowa i zaciszna bibljoteka — na drugiem piętrze znajdowało się kilka pokoi gościnnych. Mieszkać w klubie mogli tylko oficerowie, ale ze stołu korzystali i cywilni, zwłaszcza różni delegaci z kraju. Skromny wikt wystarczał co się tyczy obfitości a taniością zachwycał. Za obiad czy kolację płacono coś około 4 fr., mniej więcej tyleż kosztowała butelka wcale niezłego wina. Kuchnia była o ile możności polska. Gospodarzem klubu był młody oficer, jego zastępcą sierżant, Polak z Ameryki. Naturalnie, jakichś specjalnych rozkoszy tam nie było, ale ostatecznie goście z dalekich stron zawsze znajdowali w klubie przytułek i „pied à terre“ w tem obcem wielkiem mieście, a jeśli się wróciło później z teatru, można było tak po koleżeńsku wyprosić sobie herbatę, kawałek zimnego mięsa, czy trochę wina.
Co było ogromnie miłe, to tak zwane „prezenty amerykańskie“. Otóż Polacy amerykańscy wspomagali armję naszą we Francji różnemi podarunkami i w klubie był też mały magazyn z różnemi rzeczami, przygotowanemi dla mniej lub więcej obdartych oficerów. Były to zawiniątka dwóch rodzajów: podarunek na sezon zimowy i letni. Na sezon zimowy dostawało się świetny sweater, ciepłą flanelową bieliznę, wełniane mitynki, skarpetki, chustki do nosa, wreszcie papier listowy, pocztówki itd., wraz z życzeniami świąt. W pakuneczku przeznaczonym na sezon letni była również flanelowa, ale lżejsza bielizna, kaftaniki, kilka par skarpetek, 10 paczek świetnych papierosów „Mecca“, dalej malutkie zawiniątko, a w niem coś w rodzaju „necessairu“ z lusterkiem, nożyczkami, mydłem do golenia, z kilkunastu guzikami, nićmi, igłami, szpilkami i agrafkami najróżniejszego kalibru — naturalnie ołówek z gumą i kilka kawałków mydła do prania, szarego i toaletowego. Rozrzewniająca była staranność i poczciwa, myśląca troskliwość, z jaką podobierano te drobiazgi, jak również ich dobroć. Widziałem biednego oficera, który przyjechał z Galicji. Biedak istotnie drżącemi rękami rozwiązywał węzełek. Jakże się cieszył każdym znalezionym przedmiotem, jak go zaraz przymierzał, wychwalał! Nie zaniedbujmy tego zwyczaju, nie zapominajmy o żołnierzach naszych, wspomagajmy ich choćby takiemi drobnemi, ale z troskliwą miłością obmyślonemi podarunkami — to nadzwyczajnie dobrze wpływa na żołnierza. A zaś co się tyczy naszych Polaków amerykańskich, powiem to, co sobie pomyślałem, kiedym obejrzał wręczony mi „prezent amerykański“: — Poczciwi, dzielni ludzie!
Dla historyka, a zwłaszcza dla literata, któryby się chciał szczególnie wojskiem polskiem zajmować, klub oficerski w Paryżu mógł być niewyczerpanem źródłem obserwacji i wiadomości. Mniejsza już z tem, że robił przedziwne wrażenie wprost jako obraz sceniczny. W mundurze Hallerczyków, polskim, a przecież nowym, było coś, co przypominało nasze dawne legje i coś z fantastycznego munduru huzarów Fredrowskich. Ta przestylizowana po polsku barwa francuska była jak gdyby dalszym ciągiem twórczego dzieła Napoleona i Dąbrowskiego. Nic się od tego czasu nie zmieniło — jedne tylko mundury wyjąwszy. To może na myśli miał Reymont, gdy stanąwszy w salonie klubu, rzekł do mnie wzruszony:
— To jest wprost nadzwyczajne, jakby wyśniony jakiś cud! Ma się wrażenie, że lada chwila oto wejdzie Dąbrowski, Kniaziewicz...
Nieraz śpiewano w salonie klubu. W jednym kącie salonu stało malutkie, żółte pianino Pleyela o bardzo miłym, łagodnym tonie. Siadał przy niem któryś z błękitnych oficerów i grał — oczywiście piosenki wojskowe. Kiedym tak tych żołnierzy widział zgrupowanych koło pianina i śpiewających, przychodził mi na myśl Wyspiański i jego „Warszawianka“. Coś z ducha „Warszawianki“ było w owych chwilach wśród nas, ale był też jakiś ogień, którego jedna iskra, uderzywszy w tragiczny rapsod Wyspiańskiego, mogła go spopielić na proch. Ta nasza nowa „Warszawianka“ mogła być progiem, z którego szło się już w nowe, słoneczne życie.
W lutym i w marcu 1919 r. można było spotkać w klubie oficerów wszystkich możliwych formacyj polskich. Zanim je jednak wymienię, muszę parę słów rzec o elementach, z jakich składały się wojska jen. Hallera.
Elementem bardzo już stosunkowo nielicznym, lecz niezaprzeczenie żelaznym byli Bajończycy, żołnierze pierwszego ochotniczego baonu polskiego we Francji, znani z bojów w Szampanji. Pozostało ich stosunkowo mało dlatego, że znaczny odsetek wypada tu na Polaków stale zamieszkałych we Francji, którym trudno było tę drugą swoją ojczyznę opuszczać. Znacznie większy w pierwszej dywizji, nawet przeważający odsetek stanowili Polacy amerykańscy, ale i ci dzielili się na dwie warstwy. Pierwsi przybyli z Kanady, gdzie formowali się pod opieką angielską, uciekłszy ze Stanów Zjednoczonych, swego czasu jeszcze neutralnych; drudzy organizowali się i ćwiczyli w obozach Stanów Zjednoczonych, kiedy te wreszcie wypowiedziały Niemcom wojnę. Jest to element bardzo dzielny i ideowy. W te kadry wlano ochotników jeńców niemieckich, Poznańczyków, dobrych i karnych żołnierzy a doskonałych Polaków. Dalej w skład tych wojsk weszli ochotnicy Polacy, jeńcy z włoskiego frontu. Tych liczy się na dziesiątki tysięcy, podobnie, jak i Poznańczyków. Mieli oni w Chivasso koncentracyjny obóz dostarczający tak żołnierzy, jak i oficerów. Do tego należy dodać żołnierzy-Polaków z wojsk rosyjskich z dywizji wysłanej do Francji i z frontu bałkańskiego. U tych nierzadko można jeszcze było zauważyć krzyże św. Jerzego.
Wśród oficerów spotykałem znajomych jeszcze ze stałej lwowskiej drużyny sokolej. Widziałem ich potem w legji wschodniej, w korpusie Dowbora-Muśnickiego, spotykałem ich jako emisarjuszy w Rosji, skąd wydobyli się przez Murman lub przez Syberję. Spotkałem ludzi z partji, które jako zorganizowane oddziały, przejechały na front przez Szangaj. Widziałem „legunów“ i „Dowborczyków“. Jacyż to oficerowie nie przesiadywali przy ciepłym kominku w dolnym salonie, opowiadając nieraz fatalną polszczyzną dziwne swoje przygody...
A wojsko napływało w takich ilościach, że coraz silniej dawał się odczuwać brak oficerów. Gdzieś w lutym przybyło sześćdziesięciu pięciu oficerów artylerji z Polski, tyluż przywiózł z Murmanu major Szul, coś niecoś przedostawało się z dywizji odeskiej, a potem wciąż coraz to nowe partje przyjeżdżały to z kraju, to z Włoch... Co to była za mieszanina mundurów! Ci koso patrzyli na rogatywki, tamci na niemiecki poniekąd krój, barwę i szlify mundurów krajowych. — Jedni i drudzy byli bardzo uprzejmi, lecz może aż zanadto dobrze wychowani. Tylko w gromadce Murmańczyków, umundurowanych po angielsku, panował szczery humor i szorstka, nie przebierająca w słowach swada żołnierska. Doskonały ich chór śpiewał żałosne dumy o tem, jakto „legun poszedł wyzwalać biegun”, jakto zdobył dostęp do morza bez Polski i jak wreszcie niewygodnie żyje mu się na północy, gdzie wciąż się boi, by mu nie spadło na głowę koło podbiegunowe i żeby, żyjąc wciąż konserwami, nie zmienił się w „konserwatystę“. Któż spamięta tych 150 nowych pieśni wojskowych, opiewających dziwne losy żołnierza polskiego! To młode, trochę niby zdziczałe towarzystwo wniosło do klubu warjacki humor i jakąś zawadjacką swobodę a ich opowiadań o szalonych czynach i męstwie „Lwów północy”, jak nazwano jedną kompanję polską na Murmanie, słuchano z zachwytem i zazdrością.
Czasami rozlegał się głośny okrzyk „baczność!”, oficerowie zrywali się na równe nogi i do jadalni wchodził jenerał Haller, gdzie zawsze czekał na niego u jednego stołu fotel i nakrycie. Jenerał przychodził czasami w pełnym mundurze, a czasem w skromnej bluzie koloru „khaki”. Jego pojawienie się wywoływało naturalnie panikę, bo oficerowie, nie spodziewając się go, rozszerzali swe panowanie i na terytorjum dla jenerała zastrzeżone. Co prędzej tedy któryś wstawał i ewakuował swą porcję pieczeni w jakiś neutralny punkt, daremnie powstrzymywany protestującemi okrzykami jenerała. Oczywiście obecność jenerała nakładała pewną „surdynkę” na młodych ludzi, nie gasiła jednakże humoru. Wszakże jenerał to też stary Murmańczyk. Niedarmo śpiewa o nim piosenka żołnierska: — Hej, jenerale dzielny, wojska twoje wszędzie tęgo biją! — Imię jenerała Hallera służyło jako hasło pułkom polskim na północy, w Syberji i na Krymie. O „Lwach Północy” wspominałem już, odeska dywizja polska osłaniała odwrót wojsk ententy na Krymie, a jeden jedyny pułk strzelców Tadeusza Kościuszki z naszego korpusu syberyjskiego rozbił na froncie jekaterynburskim w jesieni 1918 r. sześć pułków bolszewickich, przyczem czerwony pułk piotrogrodzki legł pokotem. Przez oficerów swoich jenerał rozkazywał na całej linji kolejowej od Ufy do Władywostoku, a w sztabie jego był specjalny oddział O. S. A. (Odesa-Syberja-Archangielsk), zajmujący się temi nowemi „kolonjalnemi” wojskami. Jenerał znał i kochał szeroką naturę swych żołnierzy i jak tylko rozejrzał się po towarzystwie, natychmiast zaczepiał to tego, to owego pytaniem:
— No, a cóż tam pańskie „Lwy Północy“? Wytrzymują zimę? A nie zamienią się na wiosnę w foki?
Albo:
— Jakeście wy to te konie rekwirowali na Syberji? A co tam było z tem poselstwem od Ałasz-Ordy?
Ale pojawienie się jenerała w klubie służyło też oficerom jako barometr. Wpijali się w niego oczami. Jeśli był chmurny, wszyscy tracili humor. — Oho! Źle z Gdańskiem! Znowu wstrzymano nasz wyjazd! — Jeśli był wesół, oficerom oczy błyszczały: — Pewnie za jaki tydzień wyjedziemy! — szeptali.
Otóż to. Nie widziałem jeszcze tak zdenerwowanych, tak zgorzkniałych, zbolałych duchowo ludzi. Dręczyła ich tęsknica, zgryzota, niecierpliwa żądza czynu, troska o tę nową Polskę, zmagającą się z tylu wrogami, gdy oni bezczynnie czekać musieli. Przyjeżdżający z kraju oficerowie opowiadali, co się w domu dzieje. Śliczny, różowy chłopiec (a trzeba przyznać, że nasi chłopcy są śliczni!) wychwalał: — Drogo bardzo, ale niczego nie brak. Ciastka! Ludzie zapomnieli w Europie, jak ciastka wyglądają. U nas, tylko u nas są ciastka w Ziemiańskiej! A cóż za nadzwyczajne pączki!
— Pączki! Pączki! — wzdychali oficerowie zasłuchani.
— A jakie u nas panny ładne! Nie takie, jak te wasze umalowane Paryżanki, maczane w mące, jak sznycel. I jak one wszystkie wojsko kochają! Cywil teraz nic nie znaczy w Polsce. Wszystko dla wojska!
— Wszystko dla wojska? Ach, ech, uch, och!
Rozlewały się ciężkie, z głębi piersi westchnienia!
Ktoś znowu oburzał się na „paskarstwo”. Mąki białej „naród“ dostać nie może, a w cukierniach ciastek co niemiara. Ludzie kradną. Lud czeka, rozumie, że to pozostałości z dawnych, podłych czasów, ale „bolszewicy“ korzystają z tego. Inteligencja a właściwie paskarze kompromitują Polskę w oczach ludu...
— Psiakrew, powywieszać paskarzy! — mruczeli oficerowie z płonącym wzrokiem. — Cóż oni sobie myślą?
Inni opowiadali o bojach we Lwowie, o bohaterstwie jego obrońców, mieszkańców, dzieci, o tem że nawet kobiety się biją, o okrucieństwach Ukraińców, o pastwieniu się nad rannymi i wbijaniu na pal sanitarjuszek... Oficerowie zgrzytali zębami, bledli, zaciskali pięści, sypali klątwami, zrywali się z miejsc...
— Poco my tu, psiakrew, siedzimy, po jaką chorobę? — dawały się słyszeć gwałtowne okrzyki. — Kiedy pojedziemy?
A ten znów blady, zapatrzony przed siebie, z brodą opartą na pięści, kalkulował:
— Ja, jak będę na froncie, to tu postawię jedną maszynkę, tu drugą, od tej strony zagarnę, tam podpędzę — nie, z mojego odcinka nikt żywy nie wyjdzie!
Chcieliby odrazu wyjeść wszystkie ciastka i pączki, wywieszać wszystkich paskarzy, żeby nie robili ani ciastek, ani pączków, wycałować wszystkie panny i wystrzelać wszystkich wrogów.
A tymczasem — ciężka troska gnębiła tych ludzi.
Ofiarowali się na służbę — „na bój, na krwawy“ — a tu kazano im czekać i czekać. Gorzknieli, Tracili wiarę. Wszyscy — piechurzy, kawalerzyści, artylerzyści, lotnicy, kapelani wojskowi — wszyscy o jednem tylko myśleli, jednego pragnęli — powrotu i czynu dla Polski. Czem dla nich były piękności Francji, ponęty Paryża? Wizja tak upragnionej i wolnej Ojczyzny stawała się dla nich upiorem, wysysała wszelkie życie z ich dusz, wszelki rumieniec z myśli. Prości żołnierze wgryźli się w swoją tęsknotę i nie chcieli nawet słuchać słów pociechy, a jeśli — to odpowiadali na nie sarkazmami. Chodzili jak automaty, źli, zniecierpliwieni. Spróbujcie w rozmowie z nimi użyć utartego wyrażenia literackiego „słodka Francja“! Dla nich ta Francja była gorzka jak chleb z piołunem...
Niema nic więcej twórczego nad taką tęsknotę. Ludzie zaczęli się wmyślać w Polskę. Chcieliby poprzenosić do niej bogactwa całego świata, najserdeczniejsze ciepło życia, zaczęli wierzyć w nią jak w raj po odpuszczeniu grzechów, zaczęli myśleć o tem, jakąby ona powinna być. Żołnierze z ludzi wojny zmieniali się w wojujących i myślących obywateli, świadomych swej prawdy i swego ideału.
A tymczasem magazynowali „na wszelki wypadek“ tytoń, bieliznę...
— W kraju tego niema. Przyda się każda koszula...
A tu znów ten Gdańsk! Ten Lloyd Georges! Ten Śląsk i przeklęty zatarg z Czechami!
Szarpało to ludźmi. Znowu niecierpliwili się, zaczynali urągać...
Nadchodziła wiosna. Zazieleniły się Pola Elizejskie i szerokie aleje, rozkwitło jasne słońce wiosenne, poweselało niebo. Paryż zrobił się tak cudny, że wreszcie i ja nie wytrzymałem. Wyrwałem się z klubu, zacząłem unikać kolegów. Zachciało mi się włóczęgi po bulwarach, ogrodach, zbrzydła mi, zmęczyła mnie troska szara. Uciekałem od polityki i godzinami całemi przesiadywałem w małych kawiarenkach, gapiąc się na ludzi i przeklinając ten świat, na którym zamiast pisać wiersze choćby o wiośnie, trzeba wciąż myśleć o wojnie.
— Czy też oni posłali co pod Lwów? A co z tym Śląskiem będzie? Dlaczego nie założą w kraju fabryki amunicji?
Do djabła, czy każdy z nas ma być ministrem wojny?
Jednego dnia, włócząc się tak między śliczną, biało-srebrną na tle błękitnego nieba arką triumfalną na Placu Gwiazdy i drugą takąż samą na Placu Karuzelu, zapomniałem się i machinalnie skierowałem się ku naszemu klubowi. Wtem z Alei Lasku Bulońskiego wyrwała się nasza orkiestra wojskowa i co siły huknęła w trąby srebrne:
— Albośmy to jacy-tacy jacy-tacy...
I o sklepienie arki triumfalnej trzasnęło nagle zadzierzyście i zaczepnie:
— chłopcy Krako-wiacy, chłopcy Krakowiacy!
Obeszli plac i wpadli w Avenue Victor Hugo, łomocąc w ulicy mazurskim rytmem naszych pieśni.
Był to jak jakiś błękitny sen, jak halucynacja. Zdawało mi się, że coś wstrząsnęło mną i powietrzem paryskiem. Coś jak płomień błysnęło dokoła mnie i w mojej duszy. I naraz przemknęło mi przez myśl nasze bosko-lekkomyślne, lecz tak dziecinne, tak zdrowe i błogosławione:
— E! Pan Bóg łaskaw na Mazury! Jakoś to będzie!
I jakby mi kamień spadł z serca.

Czasami chodziłem do pałacu Dufayel’a na Polach Elizejskich, na śniadanie do klubu dziennikarzy międzynarodowych. Spotykałem tam swoich kolegów polskich, ale równocześnie starałem się zapoznać z dziennikarzami innych narodowości, przedewszystkiem zaś z Japończykami, co mi się też dzięki p. Sodze udało. Ja osobiście żywiłem wówczas jeszcze wielki szacunek dla Kongresu pokojowego i wierzyłem weń niezłomnie, więc zdziwiłem się bardzo, widząc, jak żartobliwie i uszczypliwie Japończycy wyrażają się o nim, jak niepoważnie go traktują. Oni dalecy byli od mojej wiary i optymizmu i przedstawiali mi kongres jako jedną wielką giełdę.
Do dziennikarzy chodziłem też dlatego, aby zasięgnąć języka w sprawie polsko-czeskiego zatargu, o którym słyszałem już w Londynie. Wyznaję, że byłem tem wszystkiem niezmiernie przykro dotknięty. My na Syberji pracowaliśmy z Czechami w wielkiej zgodzie i doznawaliśmy od nich jak najserdeczniejszego poparcia, mimo, że angażowanie się ich po naszej stronie przeciw opinji rosyjskiej nieraz utrudniało im ich i tak już ciężką pozycję. I mieliśmy piękne rezultaty tej wspólnej pracy. Otwarcie stwierdzę, że tylko dzięki ich pomocy mogła na Syberji stanąć nasza dywizja. A tymczasem, gdy my na obczyźnie tak zgodnie pracowaliśmy — w kraju taka kasza! Nie wiedziałem, co o tem myśleć. Pilnie i w milczeniu słuchałem, co mi opowiadali rodacy, byłem też na półtoragodzinnej audjencji u czeskiego ministra Benesza, rozmawiałem z poetą Rokitą, z innymi delegatami czeskimi i trudno było mi wyrobić sobie zdanie jakieś. Dziś, kiedy te słowa piszę (wrzesień 1922 r.) mam mimo wszystko wrażenie, że Czesi, pewni swego stanowiska na konferencji pokojowej a widząc, z jakiemi trudnościami my mamy do walczenia, nie wytrzymali i zagalopowali się, a potem się po swojemu zacięli. Świadczy o tem ich nieprzejednane stanowisko i wroga dla Polski neutralność podczas wojny polsko-rosyjskiej. Tonącym — jak się mogło zdawać — nietylko nie podawali ręki, ale nawet nie chcieli do nas dopuścić nikogo, kto pomóc pragnął. Rozmowy mojej z p. Beneszem mimo jego pozwolenia nie opublikowałem, ponieważ w tym trudnym dla nas czasie mogła podziałać na społeczeństwo polskie zbyt przygnębiająco, gdy delegacji polskiej pogląd czeski na sprawy był zupełnie dobrze znany. Więc poco niepotrzebnie drażnić? Tu jednak zaznaczę, że wszystkie nasze trudności, zawody, rozczarowania i niepowodzenia zostały mi wówczas przez p. Benesza zupełnie dokładnie przepowiedziane, skąd wynikałoby, że jednak jego stanowisko było realniejsze niż stanowisko dyplomatów naszych.
Nigdy nie zapomnę tej rozmowy w wielkim, jasnym, zimnym, dorywczo urządzonym salonie czesko-słowackiego ministerstwa spraw zagranicznych w Paryżu. Godzina była — jak na Paryż — bardzo wczesna, dziesiąta rano, w ministerstwie, prócz jednego urzędnika i inwalidy-woźnego w mundurze legjonisty czeskiego, nie było nikogo. Minister Benesz już pracował, już na mnie czekał. Oświadczyłem mu, że przychodzę prywatnie — jak mnie też proszono — nie jako dziennikarz, lecz jako Polak, który razem z Czechami pracował, jakieś tam, choć nieznaczne, zasługi położył i dlatego chce poprostu wiedzieć, czego się ma trzymać. Minister Benesz opisywał historję stosunków polsko-czeskich, tłumaczył, wyjaśniał. Patrzyłem mu długo, długo w twarz i w oczy i zupełnie spokojnie od czasu do czasu ja, skromny dziennikarz, jego, ministra pytałem: „Czy tak istotnie było?“ Czy to prawda?“ — i on się nie obrażał o to, lecz dawał dowody, przekonywał. Jest to niski, drobny szatyn o mocnej bladej twarzy i szczerze patrzących, energicznych, niebieskich oczach; zauważyłem, że oczy miał zaczerwienione i podkute. Ubrany był „zawodowo“ w czarny żakiet, na którego lewej klapie była niewielka plamka. Zaczerwienione oczy i plamka na klapie surduta — typowe cechy młodego docenta. Jest to jednak istotnie jedna z najtęższych głów w Europie. I nie kłamie. Przeciwnie, czasem wydaje się nawet, że jego otwartość jest brutalna, ale on tylko ma siłę spojrzeć prawdzie w oczy i nazwać ją po imieniu. Imponuje żelazną siłą swej logiki.
Jedno dziś z całą pewnością już powiedzieć mogę. Różnice, zachodzące między nami a Czechami, nie mają swego źródła ani w sentymencie ani w temperamencie obu narodów, lecz pochodzą z zupełnie różnej koncepcji życia, zupełnie różnych, nieraz wykluczających się wzajemnie założeń.
Ale pozostawmy polityków ich smutnemu losowi i wróćmy do mego kąta w klubie oficerskim.
Codzień, tak między drugą a trzecią po południu, w Alei Lasku Bulońskiego, tuż naprzeciw polskiego klubu oficerskiego, widać było niezmiernie zajmujący, barwny i charakterystyczny zarazem obrazek, a mianowicie: amerykańską zmianę warty. Przy Placu Gwiazdy była jakaś bardzo poważna amerykańska instytucja wojskowa i odwach. Pobliską Aleję Lasku Bulońskiego wyznaczono warcie amerykańskiej jako plac ćwiczeń i parady.
Istotnie codzień rano — wbrew zwyczajowi panującemu w Europie, cała warta wychodziła do Alei na musztrę; na odwachu pozostawał tylko posterunek i żołnierz łącznikowy. Oczywiście nie o „drill“ wojskowy tu chodzi, lecz o ruch, bez którego Amerykanin żyć nie może. Szybsze tempo pracy amerykańskiej, większe bogactwo energji mojem zdaniem źródło swe ma właśnie w tem umiłowaniu ruchu i przezwyciężaniu lenistwa fizycznego i ociężałości. To też Amerykanie swobodnie musztrowali się w Alei, nie zwracając — jak zwykłe — najmniejszej uwagi na gapiących się na nich Paryżan.
Popołudniu wartę zmieniano. Odbywało się to w sposób nadzwyczaj uroczysty i pocieszny zarazem. Z odwachu wypadała i literalnie zaczynała uganiać po Alei wojskowa orkiestra amerykańska — około osiemdziesięciu „khaki“ muzykantów w małych „khaki“ czapeczkach na bakier, z wielkiemi „srebrnemi“ instrumentami. W orkiestrze było coś dziesięciu doboszów z ogromnemi bębnami — można sobie wyobrazić, jaki straszny łoskot ci poczciwcy czynili. Wesołe to towarzystwo, prowadzone przez małego, czupurnego, z wypiętym zarozumiale kuperkiem „tambour-majora“ z ogromną posrebrzaną buławą, uszczęśliwiało Aleję jakimś synkopiczno-chromatycznym, łamanym marszem Souzy, „potężnego“ piewcy dusz amerykańskich, kompozytora szczególnie popularnego wśród biegłych w kroku hiszpańskim koni cyrkowych. Huczne — w całem znaczeniu słowa — dźwięki orkiestry, oraz ekwilibrystyczne cuda, jakich ze swą buławą z wdziękiem dokonywał „tambour-major“, figlujący tym sprzętem w powietrzu niby rozbawiony ulicznik — zwoływały zewsząd Paryżan, zawsze żądnych sensacji i zabawnego widowiska. Więc zlatywały się zewsząd dzieci, bawiące się piaskiem w Alei, leciały za niemi bony i niańki w normandzkich, bretońskich lub alzackich strojach narodowych, opuszczały swe żelazne krzesełka tęskniące, znudzone i nieraz stroskane a tak liczne wówczas w Paryżu wdowy w żałobie, kuśtykali powoli ranni, wygrzewający się w słońcu, wlekli się leniwym krokiem bawiący na urlopie i dziwnie niechlujni, znudzeni „pioupiou“ w poplamionych mundurach, z chichotem i wesołym szczebiotem pędziły uróżowane dziewczęta, wreszcie pojawiali się z pobliskiego klubu wyparadowani oficerowie polscy, młodzi chłopcy, rozbawieni lub też z krytycznemi minami ekspertów wojskowych, podczas gdy koło polskiego „plantona“ w siwej rogatywce można było spostrzec bronzową twarz i lśniące białka wielkich naiwnych oczu afrykańskiego strzelca w płytkim, czerwonym fezie. Naturalnie w mgnieniu oka przybywała też policja — policjant francuski w swym granatowym mundurze, w płaskiem kepi i barczysty przysadkowaty żołnierz wojskowej policji amerykańskiej w trawiastem „khaki“, w wielkim, czerwoną wstążką ozdobionym kapeluszu z szerokiem rondem i z czerwoną przepaską na ramieniu z czarnemi literami M. P., nie mówiąc oczywiście o olbrzymim rewolwerze.
Kiedy tak orkiestra otrąbiała plac, uświęcając go dla wojskowego obrzędu, niedaleko Placu Gwiazdy czekał silny amerykański pluton, szumnie zwany bataljonem, trwając w uroczystem i granitowem „baczność!“ Nareszcie orkiestra, spenetrowawszy, że wszystko jest w porządku i ziemia w Alei pod ich stopami — mimo suzańsko-jerychońskiego rejwachu — jeszcze nie drży — pobiegła po ów niewinnie i skromnie czekający pluton-bataljon i z kolosalnie głośną radością przywlokła go na plac tortur, t. j. chciałem powiedzieć — parady. Tam już, Bóg wie skąd, wziął się naraz amerykański porucznik, w posągowej pozycji czekający na raport. Wojsko, udając narazie, że go nie widzi, minęło go dyskretnie; muzyka ustawiła się w rondzie, zaś pluton-bataljon stanął naprzeciw porucznika. Podporucznik rozpoczyna wizytację plutonu-bataljonu. Z ostrą miną, automatycznie na centymetry odmierzając każdy krok, staje przed każdym żołnierzem po kolei. Żołnierz prezentuje przed nim broń, poczem rzuca mu ją w ręce. Podporucznik chwyta karabin, kuglarskim ruchem wykręca go w powietrzu i „na tempo“ zagląda w lufę, a następnie odrzuca żołnierzowi, który, chwyciwszy karabin w powietrzu, spuszcza go do nogi. Tu oficer, porzuciwszy pierwszy szereg, odlicza trzy obrzędowe kroki w przedłużonej linji, robi wdzięcznie solowy zwrot na lewo, znów jedno triumfalne „pas“ naprzód, znów zwrot na lewo i rozpoczyna badanie tyłów swych podkomendnych. Przez cały ten czas porucznik obecny przy tym ceremonjale stoi w odległości jakich pięćdziesięciu kroków przed oddziałem, wyprostowany jak drut i z rękami po napoleońsku wysoko skrzyżowanemi na piersiach. Jest to uroczysta, owszem bufońska poza amerykańskiego komendanta. Paradne „spocznij“ polega na wysunięciu naprzód jednej nogi i skromnem, trusiowatem złożeniu rąk „na podołku“.
A muzyka gra! Co? Oczywiście cake-walka! Orkiestra przygrywa przez cały czas, lecz nie myślcie, że Amerykanie pojmują cake-walka, jak my, którzy rozumiemy go jako barbarzyńską nieco, lecz rytmiczną, barwną burleskę muzyczną. O nie, oni cake-walka grają serjo, słodko i sentymentalnie, jak jaką kołysankę, cieniując go lirycznie i z rozmarzeniem, ckliwo i powoli. Lecz dziewczęta ledwo mogą ustać na miejscu — więc strojąc wdzięczne minki do nieruchomych żołnierzy, przebierają drobnemi nóżkami, jakby się w taniec puścić chciały.
Nareszcie przegląd się skończył, orkiestra jak wicher przelatuje przez Aleję, szereg łamie się w czwórki, rusza, znowu rozwija się w szereg i przy szalonym łoskocie bębnów i grzmocie trąb defiluje galopem i znika. Ale orkiestra rżnie cake-walki i „two-stepy“ przez cały dzień. Kiedy spytałem jednego oficera amerykańskiego, po co tym ludziom każe się tak hałasować, odpowiedział mi:
— Prosta rzecz. Są tu te draby, nie mają nic do roboty, niech grają...
Zaś Amerykanie grali głośno, bili w bęben gęsto i byli przekonani, że sprawiają tem Francuzom wielką przyjemność.
Francuzi byli jak zwykłe — uprzejmi i dyskretni.
Ale — jak się tak dobrze temu miastu było przyjrzeć — ta amerykańska zmiana warty była bardzo a bardzo charakterystyczna. Paryż tańczył, jak mu Amerykanie grali. A nie są to pląsy zbyt miłe, te duchowe „cake-walki“, „two-stepy“ i „kroki niedźwiedzie“, o, wcale nie!
Paryż był zmęczony, wyczerpany, utrudzony. Zwycięstwo dużo kosztowało krwi, pieniędzy i wysiłków duchowych. Francja musiała dobrze zajrzeć sobie w duszę, policzyć się, zdać sobie sprawę z siebie. Cóż tedy dziwnego, że się Paryż postarzał, że spoważniał? Przytem — drożyzna, życie ciężkie, a tylu mężczyzn, tylu pracowników musiało stać i wciąż jeszcze stało pod bronią. W rodzinach francuskich panowała żałoba i troska; z groszem trzeba się było liczyć do tego stopnia, iż rząd musiał wprowadzać w restauracjach specjalne „plats d’alimentation“ po skombinowanych cenach, jak również i wino alimentacyjne. Trzeba było czytać w pismach francuskich, jakie to były wprost już groszowe kalkulacje. Ubranie, obuwie bardzo drogie, tak samo owoce — cukru nie było. Kawę w kawiarniach podawano z płynną sacharyną, ciastka sztucznie fabrykowano z różnych chemicznych materjałów — a długi czas prawie zupełnie ich nie było. W marcu było w prasie paryskiej wielkie gaudjum z powodu obfitszego pojawienia się słodyczy i ciastek w cukierniach. Ludność uboższa jadła końskie mięso. Kalek i inwalidów mnóstwo na każdym kroku, nawet w cyrku, gdzie popisywał się jednonogi akrobata z wstążeczkami dekoracyj wojennych na piersiach. Krótko mówiąc — Francja była smutna i osłabiona.
A tu zjechały setki tysięcy młodych i — powiedzmy — trochę barbarzyńskich żołnierzy cudzoziemskich. Mieli pieniądze, byli zagranicą, wygrali wojnę — chcieli się bawić. Słyszeli o Paryżu — o jego rozpuście, słyszeli o Francji, której niby wykładnikiem jest „amour” — i zachowywali się też stosownie do tego swego o Francji wyobrażenia. Mając do czynienia z prostytutkami, których zresztą nie umieli zewnętrznie odróżnić od kobiet przyzwoitych, byli przekonani, że wszystkie Francuzki są sprzedajne i odpowiednio do tego je traktowali, naiwnem barbarzyństwem obrażając na każdym kroku. Rozumie się, że prostytucja i wszystkie jej fatalne następstwa szerzyły się w sposób zastraszający. Rząd chcąc ratować zdrowie narodu, próbował prostytucję zlokalizować — i na pastwę rzucił jej Paryż, najbardziej już tą plagą nadgryziony. Wszystkie prostytutki z okolic przyfrontowych wyrzucano do Paryża i tylko do Paryża puszczano urlopników angielskich i amerykańskich. Naturalnie w następstwie tego Paryż istotnie zmienił się w olbrzymi, potworny dom publiczny, w którym królowali urlopnicy i dziewczęta uliczne. Nie jest to z mojej strony żadna pruderja ani fałszywe oburzenie rzekomego moralisty — fakt tylko stwierdzam. Francuzi cierpieli to, ale już im czasem trudno było wytrzymać. Prasa sarkała coraz głośniej. Dziewczęta faktycznie zachowywały się bardzo nieprzyzwoicie i rozzuchwalone swem powodzeniem i zarobkami, stawały się bezwstydne i poniewierały ludźmi przyzwoitymi. One też, widząc się tak silne liczbą, przyszły do przekonania, że od kobiet przyzwoitych różni je tylko towarzyska hipokryzja — nie żenowały się tedy już niczego. Wszędzie ich było pełno. Królowały w kinoteatrach i „promenoirach“ lekkich teatrzyków, w kawiarniach, szalały na bulwarach, nieraz istotnie cudowne, zawsze aroganckie, krzykliwe, natrętne, pewne siebie, cynicznie bezwstydne i sypiące bez zarumienienia się jak z rękawa najczarniejsze francuskie i angielskie przezwiska. Wszystko to mówiło oczywiście po angielsku.
Otóż to towarzystwo nadawało ton Paryżowi. Widowiska musiały być dostosowane do poziomu umysłowego żołnierzy i ich przyjaciółek — więc wszystko było wrzaskliwe, głupie, przeważnie obnażone, pełne angielskich djalogów lub kupletów. Silono się na płaski komizm. Dawało to niesłychane rezultaty. Ze sztuk wyrzucono wszelki zdrowy sens, wszelki sentymentalizm, nawet choćby przez to sztuka traciła poprostu najzwyklejszy związek — natomiast forsowano błazeństwo i pornografję. Kina dawały filmy albo z zakresu domowego „boxu” lub z Dzikiego Zachodu amerykańskiego, pełne pchnięć nożem, strzałów rewolwerowych i uganiania po prerji. Jest to zupełne zdziczenie. Ciekawa rzecz: Europa nie wytrzymuje zetknięcia z Ameryką. Kultura europejska, dyskretna i nie narzucająca się, jest zbyt wysoka i zbyt łagodna dla Amerykanina i nie może go ogładzić, nie może wpływać na niego, zato Amerykanin wydobywa z Europy wszystko grube, ordynarne i niskie, z tem się łączy i idzie już razem do ataku przeciw wszystkiemu, co kulturalne i wykwintne. Amerykanie nietylko nie rozumieją Europy, ale nienawidzą jej i gardzą nią, dopatrując się w niej tylko marzycielskiej słabości i sentymentalnej hipokryzji. Stosunek Amerykanów do Europy przypomina Rosję i jej koncepcję „Zgniłego Zachodu“.
Paryż przepełniony był tymi zarozumiałymi barbarzyńcami, którzy oczywiście zachowywali się w tem mieście, jak u siebie w domu. To, co zastali, nic ich, rozumie się, nie obchodziło. Jakie tu były przedtem porządki, zwyczaje, to im było najkompletniej w świecie obojętne. Szoferzy ich n. p. nie chcieli stosować się do przepisów policyjnych, skutkiem czego wypadki były bardzo częste. Policja paryska, nie mogąc sobie w żaden sposób dać rady z tym burzliwym żywiołem, musiała wreszcie wezwać pomocy rządu amerykańskiego i oto na ulicach Paryża pojawiło się mnóstwo żandarmów amerykańskich. Niedość na tem. Dyżurowali oni we wszystkich kinach, teatrach, teatrzykach, kabaretach i cyrkach i rozswawolone piękne młode osóbki miały przed nimi znacznie większy respekt, niż przed policją francuską.
Żołnierze amerykańscy bardzo lubią ruch. Czy to na polach Elizejskich, czy nawet na bulwarach, stawali sobie na ulicy i grali w piłkę. Owszem, zajęcie bardzo zdrowe i przyjemne — ale przecież ulica, ludzie chodzą! Im to zupełnie nie przeszkadza — a czy nie przeszkadza to przechodniom, o to znów Amerykanie nie pytają. Istotnie — nieoględność, choć z drugiej strony ta bezceremonjalność ma pewien wdzięk. Amerykanom zupełnie nie zależy na tem, co sobie ktoś o nich pomyśli. Robią to, co im się podoba i jak to uważają za stosowne. Naturalnie, na Polach Elizejskich wysiadywali z nogami na krzesłach, porozwalani jak w karczmie. Wycałowywali swe przyjaciółki w biały dzień, wogóle zachowywali się tak, jakby byli sami na świecie. Powynajmowali mnóstwo domów, pałaców, powywieszali wszędzie swoje flagi, pozakładali własne sklepy, restauracje, bary, „grillroomy“ i „dining-roomy“, organizacje „Y. M. C. A.“, mieli własną pocztę. Zagospodarowali się najzupełniej.
Jeśli się do tego jeszcze doda Anglików, którzy zachowują się wprawdzie dyskretniej, lecz których we Francji było także niemało, można powiedzieć, że Francja była poprostu przygnieciona anglosaskim najazdem. Anglo-Sasi bili się za Francję, ale też zdobyli sobie za to w niej pewne prawa. Ten nierozmyślny i przyjacielski najazd nie pozostanie bez skutków. Fizjognomję Paryża zmienił najgruntowniej i niewiadomo, czy to miasto odzyska kiedy dawny swój wygląd.
Charakterystyczny wypadek, służący znakomicie jako ilustracja stosunku Amerykanów do Francuzów, zdarzył mi się w pewnej restauracji podczas śniadania. Tuż obok mnie przy stoliku siedziała jakaś para — pan i bardzo dystyngowana dama. Siedzieli tak blisko, że kiedy chciałem zapalić i otworzyłem pudełko z papierosami, mimowoli zwróciłem się ku tej damie z półukłonem, pytając ją o pozwolenie. Ku memu wielkiemu zdziwieniu odpowiedziała:
— Dziękuję. Ja nie palę.
Zdziwiłem się. Nie miałem przecież zamiaru częstować jej papierosami. Zacząłem myśleć nad tem, coby to miało znaczyć? Wreszcie domyśliłem się. Z powodu mego munduru wzięła mnie za Amerykanina, a ci mają zwyczaj częstowania pierwszego lepszego człowieka „drinkami“ lub papierosami. Z kompletnego braku zdziwienia i naturalnego tonu odpowiedzi mej sąsiadki można było wnosić, iż z tego rodzaju objawami uprzejmości amerykańskiej musiała się już gdzieś spotkać.
Jednakże...
Byłem w Luwrze. Stałem przed cudną Wenus z Milo. Naraz obstąpiło ją około pięćdziesięciu żołnierzy amerykańskich oprowadzanych przez pielęgniarkę z Czerwonego Krzyża amerykańskiego. Spojrzałem na wygolone, mocne, pozytywne twarze żołnierzy, starających się skupić całą swoją uwagę, na suchą, bezpretensjonalną „nurse“, na panią Wenus — i śmiać mi się zachciało! Anglosaska hipokryzyjna pruderja — i ta tak cudnie, nieśmiertelnie naga kobieta! Potem się zląkłem, obawiając się, iż pielęgniarka zacznie rozbierać śliczną Wenus z punktu widzenia anatomicznego — i uciekłem. Ale w drugiej sali odwróciłem się i rzuciłem okiem na grupę. Pani Wenus, wymarzenie piękna i biała, bosko bezwstydna, stała wysoko ze swym przedziwnym uśmiechem. Żołnierze zasłonili sobą cokół, tak, że zdawało się, iż bogini, niby płomień biały, unosi się w powietrzu, a zaś Amerykanie biją przed nią czołem, pokornie stanąwszy u jej stóp...

Jednakże ci starzy bogowie Europy są istotnie nieśmiertelni!

DO POLSKI.
Wyjazd z Paryża. — Rewizja. — Legacje polskie. — Szwajcarja. — Głód w Austrji. — W republice czesko-słowackiej. — W pociągu polskim. — Kraków. — Lwów. — Warszawa. — „Prezentuj broń“.

Wałęsałem się po ukochanym, prześlicznym, starym Paryżu, którego ciemne mury i cisza ciasnych uliczek tak bardzo przypomina Kraków, „odkryłem“ kilka przecudnych, starych kościołów, patrzyłem, jak Anglicy składali wieńce u stóp Joanny d’Arc lub chodzili kłaniać się Napoleonowi i — choć nie Paryżanin — źle czułem się w tej atmosferze. Zadużo było Amerykanów i ich młodej, głośnej energji.
Dawała mi się coraz bardziej we znaki nostalgja która — wierzcie — jest chorobą bardzo przykrą. Prócz tego miałem do załatwienia pilne i ważne sprawy służbowe, z któremi mnie wysłano — i sprawy te naprzód się nie posuwały. Natknąłem się znowu na bezwład, tak dobrze znany mi z Rosji. Sądziłem, że ta ociężałość i obojętność duchowa jest specjalnie rosyjską właściwością. Ależ gdzie tam! Oplątała ona i Polskę i usypia ludzi, zatruwa... Przeląkłem się tego. Dyskutować, krzyczeć, alarmować? Daremnie. Ci obojętni głusi są na wszystko, ponieważ oni — w nic nie wierzą...
Nareszcie szarpnąłem się i postanowiłem za wszelką cenę wydrzeć się z Francji i przedostać się do kraju. Miałem prawo do t. zw. pociągu „dyplomatycznego“, którym z Paryża można się dostać do Warszawy w przeciągu 72 godzin, ponieważ jednak petentów było mnóstwo, a dla mnie podróż trwająca 5 czy 6 dni niewiele znaczyła, postanowiłem wyjechać pociągiem zwyczajnym.
Lekkomyślne to postanowienie przypłaciłem 10-ciu dniami podróży i kłopotami, które nawet syberyjskiego podróżnika mogą zgnębić i unicestwić. Przez ten czas przeszedłem 9 rewizyj paszportów i 9 rewizyj rzeczy, a że nie mogłem jechać z Azji do Europy z dwiema koszulami i czterema chustkami do nosa, łatwo sobie wyobrazić, na co się było narażonym. Prócz tego rewizje w owych czasach były niezmiernie przykre i trwały długo. Wszędzie cedziło się publiczność zwolna przez kołowrotki i filtrowało się ją w specjalnie zbudowanych z desek gabinetach policyjnych. Urzędnicy policyjni badali dokumenty, portfele, rzeczy, miny ludzkie, a powtarzało się to często i trwało długo.
Niezmierny chaos był w naszych urzędach konsularnych. Mnie n. p. powiedziano w Paryżu, że wiza francuska, polska i czeska najzupełniej wystarczy. Pojechałem z tem błogiem przekonaniem, aż dopiero w Zurychu dowiedziałem się, że bez wizy austrjackiej z Buchs nie ruszę. Udałem się tedy do konsula austrjackiego w Zurychu, ale ten mi oświadczył, że muszę mieć przedewszystkiem wizę legacji polskiej w Bernie — o czem nasz konsulat w Paryżu nic nie wiedział. Trzeba było jechać do Berna, gdzie znów zamiast dyplomatycznej dano mi wizę zwykłą z komentarzem, że na wizę austrjacką będę musiał czekać — trzy tygodnie! Prawda, dzięki pomocy jednego z energiczniejszych urzędników udało się to uzyskać w przeciągu 24 godzin, ale to był tylko szczęśliwy zbieg okoliczności!
Wogóle nasze urzędy zagraniczne nie przedstawiały się w owym czasie poważnie. Rzadko kiedy byli na stanowiskach ludzie odpowiedni. Właściwie nie były to nawet urzędy, w którychby pracowały siły fachowe, lecz najprzeróżniejsze „Ogniska“ i „Strzechy“, przeorganizowane w komitety, składające się przeważnie z miejscowych emigrantów i niedokończonych studentów i przemianowane na konsulaty lub legacje. Interesant, zjawiający się u nich, zakłócał tylko „święty“ spokój. — Cóż ja panu na to poradzę! — to zwrot, który najczęściej powtarzał się w ustach urzędnika, istotnie niewiedzącego, co poradzić. Biednych ludzi traktowało się źle, obojętnie. Z jednej strony „nic się nie da zrobić“, nawet wówczas, kiedy to było, jak się u nas mówi, „psim obowiązkiem“, z drugiej znów strony, kto tylko miał gdzie w jakiej misji znajomego, wiózł „walizę dyplomatyczną“ lub wykazywał się dyplomatycznym paszportem. Było to szczególnie kompromitujące, gdy ci różni „dyplomaci“ przewozili sukienki dla dzieci, pończochy, mydełka itd.
Im bliżej Polski, tem trudniej było się do niej dostać. Przymusowa podróż po obcych krajach zaczynała drażnić coraz więcej. Może dlatego nie podobała mi się Szwajcarja. Szalenie droga, droższa od Francji i Anglji, Szwajcarja ledwo już dyszała. Z jedzeniem było kiepsko. Na granicy otrzymywało się kartki na chleb, na tłuszcz i wędliny. Kartek mało i istotnie niczego bez nich dostać nie można było, przyczem ser, choćby najzwyczajniejszy, uchodził za tłuszcz. Cukru ani masła nie było, chleb był mizerny, dotrzymywano ściśle obowiązkowych dni bezmięsnych. Mimo to Szwajcarję opanował był wówczas szał szowinistyczny i Szwajcarzy uważali się za „najlepszy“ naród Europy. Perspektywa ewentualnego przyłączenia do Szwajcarji Tyrolu i Przedarulanji wzbiła Szwajcarów w niesłychaną dumę. Tę megalomanję powiększało jeszcze posiadanie stałej, stosunkowo silnej armji. Szwajcarja miała jakie 250 000 żołnierza, wyćwiczonego zupełnie na pruski sposób i doskonale uzbrojonego. Poza tem było tam niesłychanie nudno, drogo i pospolicie filistersko.
Ta krowia republika tak mnie znudziła, że kiedym przybył do Buchs, gdzie miałem czekać 24 godziny na pośpieszny pociąg do Wiednia, mimo pięknego dnia i ładnych gór, ani mi w głowie było podziwiać te piękności. Czem prędzej znalazłem sobie pokój i położyłem się spać. Zbudził mnie już późnym wieczorem towarzysz podróży, który zwiedzał okolice, a teraz chcąc mnie wywlec na kolację, dzielił się ze mną zachwycony swemi wrażeniami.
— Mówię ci — raj na ziemi! — zapalał się. — Porządek nadzwyczajny, drogi świetne, ludzie dobrze ubrani, wszystko zagospodarowane, dobrobyt ogólny, stodoły takie ci mają piękne, wszyscy cię na drodze pozdrawiają, wszystko pozamiatane, czyste...
Tu przyłożył dłoń do prawego policzka i, kiwając głową jak gdyby w nieopisanym podziwie, a rozciągając z zachwytem sylaby, wyśpiewał prawie:
— A te ich gno-jo-wiska!
Nie wiedziałem, że na Szwajcarję można patrzeć i pod tym kątem widzenia. Żałowałem teraz, że się nie znam na przepisowem urządzaniu gnojowisk, może istotnie byłbym Szwajcarją zachwycony.
Nareszcie wydarliśmy się z tego kraiku i po odpowiedniej rewizji popędziliśmy ku Wiedniowi. Linja kolejowa obsadzona była wojskami angielskiemi i włoskiemi i na każdej stacji stały małe oddziałki tych wojsk i patrole. Porządek był zupełny, pociąg szedł bardzo dobrze, miał nawet wóz restauracyjny, mizernie zresztą zaopatrzony. Ale pasażerowie jedli chciwie i łakomo — na zapas. Widziało się tak charakterystyczny dla krajów głodujących głód psychologiczny. Ludzie jedli nie dlatego, aby się im tak bardzo jeść chciało, lecz ponieważ się bali, że jutro mogli nie mieć co jeść.
Przyczynę tego zrozumiałem dopiero w Wiedniu. Niema się pojęcia, jak wygłodniałe i spokorniałe było to miasto. Dzieci żebrały na każdym kroku, wszędzie wynędzniałe figury ofiarowały swe usługi, żołnierze, straż celna, służba, wszystko było wychudłe, przygnębione, zrezygnowane. Wszędzie widniały ostrzeżenia przed złodziejami, oraz zapowiedź, że zarząd za nie odpowiedzialności nie bierze. W sklepach z żywnością — korzonki. Rzodkiew, rzepa, szpinak, trochę jaj... Byłem na kolacji w hotelu Continental. Dano mi „risotto“ ze starego ryżu w sosie paprykowym i parę łyżek zwykłego makaronu, posypanego przyrumienioną, ale bez masła, bułeczką. To było wszystko za bardzo drogie pieniądze. Mięsa nie było. Mnóstwo ludzi snuło się po ulicach z torebkami w rękach — biedacy rozłazili się jak głodne karakony po okolicach Wiednia, skupując po wsiach, co się da.
Załatwiwszy formalności w polskiej legacji w Wiedniu, gdzie jeszcze, mimochodem powiedziawszy, żyli „hofraci”, na drugi dzień wczesnym rankiem udałem się na Dworzec Północny. Urzędował tam w wagonie polski oficer łącznikowy, który wraz z paru żołnierzami pomagał podróżnym polskim, zwłaszcza jadącym w charakterze urzędowym. Dzięki pomocy tego pana uzyskałem od naczelnika stacji pozwolenie kupienia biletów bez czekania „w ogonku“. Naczelnik stacji, człowiek młody jeszcze, lecz niezmiernie chudy, w wyszklonym mundurze kolejowym, rozgadał się. Opowiadał o ciężkich czasach, jakie Wiedeń przeżywa. W pewnej chwili wziął mnie za rękę, pociągnął mnie ku sobie, obejrzał się, czy przypadkiem niema nikogo w pobliżu i szepnął:
— Czyż ja w dzisiejszych czasach mogę wyżyć wraz z rodziną z 25 koron dziennie? Niepodobieństwo.Jeśli nas nie poratują — zginiemy z głodu.
W wagonie również nie mówiono o niczem innem. Byłem naczczo, wyjąłem tedy z kuferka butelkę czerwonego wina i szynkę, którą kupiłem jeszcze w Szwajcarji i zacząłem jeść. Podniósłszy przypadkiem głowę, ujrzałem dokoła siebie takie miny, że o mało kęs mi w gardle nie stanął. Nikt nie opisze tej boleśnie wstydliwej chciwości oczu ludzi, w których głód obudził nieledwie psie instynkty. Oczu oderwać od szynki nie mogli. Oczywiście — poczęstowałem ich. Bronili się, dziękowali, ale przecie nikt nie mógł oprzeć się pokusie. Krajali szynkę na długie paski i jedli powoli, smakując.
Przedział był napakowany ludźmi w nieprawdopodobny sposób. Byli między podróżnymi dawni żołnierze, dawni jeńcy, którzy mieli sposobność poznać Rosję. Mówili dziś o niej z entuzjazmem:
— Ludzie mało kulturalni, sprzedajni i to za tanie pieniądze, ale nieźli, a jeść — czego dusza zapragnie!
Do czego dochodziło: Były aktywny oficer, który długie lata służył w Przemyślu i nieźle mówił po polsku, postarał się o paszport czeski i podając się za „Czechosłowaka”, jeździł do Lundenburga, gdzie, korzystając z dawnych koleżeńskich stosunków i znajomości, jadał w „menaży” oficerskiej — bardzo sobie czeską kuchnię chwaląc.
Poza nim jednakże ludzie bynajmniej entuzjastycznie dla Czechów usposobieni nie byli. Narzekali na to i owo — ale co tu dużo gadać — Niemcy dziś mają tak strasznego „pietra“ przed Czechami, że to wszelkie pojęcie przechodzi. Nasi, Polacy, irytują się na Czechów, czasem nawet bez najmniejszego powodu, o czem zresztą dużo możnaby mówić. Niemcy ich się poprostu boją. Czesi umieli się odpowiednio wobec nich postawić.
Co do nas — muszę wyznać, że Niemcy austryjaccy istotnie mają do nas jakąś co najmniej towarzyską słabość. Są to ludzie właściwie lekkomyślni, lenie, lubiące żyć psim swędem a dobrze, wygodni plotkarze kawiarniani i wytrwali pijacy. Byliby nieszkodliwi, gdyby nie to, że są tak bezwartościowi i bez charakteru. Tym właśnie brakiem charakteru można wytłumaczyć i ich imperjalizm i ich tromtadracki dawny patrjotyzm. Można wytłumaczyć, można zrozumieć, dlaczego to prasa żydowska i wszechniemiecka mogła robić z tym żywiołem, co chciała — niemniej ci bez charakteru lekkomyślni i zmysłowi próżniacy powiesili u nas „za zdradę” parę dziesiątków tysięcy ludzi i kradli, gdzie mogli, do czego się zresztą otwarcie przyznają.
Widząc, jak nędznie się odżywiają, i słysząc ich jeremiady głodowe, zaniepokoiłem się i spytałem, czy i w Galicji może jest z żywnością tak źle, jak w Austrji. Zaczęli mnie uspokajać, a te ich argumenty po pewnym czasie zmieniły się w jeden wielki hymn pochwalny.
— W Galicji? W Galicji wszystko jest. Niech się pan nie boi, tam niczego nie brak. Mięsa dość, masło jest, wędliny znakomite... krakauer Wurst, Schinken... Milch... płacić trzeba, ale co to znaczy? Co dziś znaczy pieniądz? Wszystko, wszystko jest... i wódki są i wino, piwo dobre... Zawsze było, zawsze jest i zawsze będzie...
— No, daruje pan — wtrącił któryś z pasażerów — był czas, kiedy Rosjanie ten kraj obrabowali i nie było tam nic...
— Co? Rosjanie obrabowali? Co pan mówi, chyba pan na wojnie nie był! Oni zorganizowali eksport mebli, fortepianów i pianin z Galicji, ale żywności nawieźli tyle, że jej potem wywieźć nawet nie mogli. Przecie wiem, jakieśmy magazyny brali. Powiedzmy to sobie raz otwarcie: Galicja była wyssana przez Wiedeń. Jeszcze dziś znajdzie pan w Wiedniu mnóstwo wywiezionych z Galicji do Wiednia co najlepszych wódek i likierów, które się teraz z powrotem Galicji odsprzedaje... Ich weiss es am besten.
Ale dzisiejsza Austrja jest mała. Parę godzin od Wiednia — i już zaczyna się Republika Czeskosłowacka. Stacja graniczna jest w Lundenburgu.
Już przed Lundenburgiem mnóstwo Niemców, mieszkających w pasie granicznym. „daje nogę“. Mieszkają w Lundenburgu lub okolicy, ale wolą drałować kilkanaście kilometrów piechotą z pakunkiem czy tobołkiem na ramieniu, niż mieć do czynienia z żandarmerją czeską i czeskimi celnikami.
Wreszcie stanęliśmy na stacji. Pociąg natychmiast otoczyło wojsko — mnóstwo żołnierzy z karabinami i bagnetami na lufach. Byli w różnych mundurach, niektórzy w austryjackich, inni we włoskich lub francuskich, tu i owdzie widziało się kogoś w mundurze sokolim. Najwięcej było żołnierzy z literami na czapkach S. B. Spytałem, co to znaczy — odpowiedziano mi, że to inicjały „Słowackiej Brygady“, rekrutującej się z tych właśnie okolic. Formalności trwały długo, ponieważ pasażerów były setki. Niemcy czasami zaczynali tracić panowanie nad sobą. Pamiętam, jakiś pasażer zaczął besztać tragarza czeskiego, który — jego zdaniem — zbyt późno przyszedł po rzeczy. Tragarz uśmiechnął się tylko, i złożywszy na ziemi rzeczy, które już trzymał w rękach, odpowiedział:
— Jeszcze wam źle? W takim razie przyjdę po te rzeczy — jutro.
Niemiec, nie wiedział, co począć.
— Nie chce zarobić! W żaden sposób nie chce zarobić! — skarżył się żołnierzowi czeskiemu.
Ten odwrócił się, spojrzał gdzieś przed siebie i milczał chwilę. Wiem, dlaczego. Tak go drażniła niemiecka arogancja i hałaśliwość, że bał się, iż Niemca zeklnie. Dopiero po chwili odpowiedział spokojnie, ale z niesłychaną pogardą:
— Oni tu zarobków mają dość. Nie biją się o nie...
Kiedy posuwałem się schodami ku sali, w której rewidowano paszporty, otarł się o mnie któryś z towarzyszów podróży, Wiedeńczyk.
— Unerhört! — szepnął. — Czegoś podobnego nie spotka pan na całym świecie. To tylko w Czechach możliwe...
— Tak, tylko w Czechach — i w Wiedniu! — przyznałem.
— Jak to w Wiedniu? — spytał zdumiony.
— Poprostu — w Wiedniu. Na dworcu południowym trzymano nas przeszło dwie godziny...
— Ja, ja, Sie haben Recht! — przypomniał sobie Wiedeńczyk.
Historja skończyła się pobieżną rewizją dokumentów. Rzeczy wcale nie rewidowano.
Byłem w Lundenburgu — wszystkie niemieckie napisy zniknęły bez śladu. Miasto jest zupełnie czeskie i wszyscy mówią po czesku. Widziałem oddział wojska wracający z ćwiczeń. Śpiewali te same pieśni, co ich bracia na Syberji.
Znając stosunki w armji czeskiej na Syberji, wypytywałem o nie żołnierzy brygady słowackiej. Na Syberji nie było żadnych tytułów, oficerowie i żołnierze mówili sobie „ty”, tytułując się „bracie”. Zwyczaju tego przestrzegał nawet zmarły czeskosłowacki minister wojny, jenerał Sztefanik. Zapytałem, czy zwyczaj ten utrzymał się w wojsku w Czechach.
— U nas tego niema — odpowiedział mi żołnierz brygady słowackiej. — Niema braterstwa. Oficerowie sobie go nie życzą.
Napomknąłem o tem, jak to źle, że Czesi biją się z Polakami. Żołnierz wybuchnął:
— A co Polacy nam robią? Węgla Węgrom dostarczają! I żywności! Ładne braterstwo — ono to dziwnie z tem braterstwem wygląda!
— A skąd wiesz, że Polacy węgla Madjarom dostarczają?
— My to wiemy! My wszystko dobrze wiemy. Gazety pisały!
Ton nie był zachęcający do rozmowy. Wywnioskowałem z niego, że stało się to, czego z obu stron jak najbardziej należało unikać, doszło mianowicie do obustronnego rozdrażnienia i rozpalenia namiętności. Podniecenie tego rodzaju nie jest gruntem odpowiednim dla pertraktacji.
Nie mogę powiedzieć, aby porządki kolejowe w Lundenburgu bardzo mi zaimponowały. Był ścisk, krzyk, niewygoda — szło o to, jak z tego pięknego miasta wyjechać. Był tam również polski oficer łącznikowy, ale właściwie — nie było go. Przyszedł, kiedy już Czesi sami wszystko załatwili. Udałem się poprostu do komendy dworca i zażądałem jako kurjer osobnego przedziału. Dano mi go bez najmniejszych trudności, przeciwnie, z mego powodu zatrzymano nawet pociąg. Rozprawiając z żołnierzami, znowu dopytywałem się o „braterstwo“ w wojsku. Podoficer, który się mną zajął, oświadczył mi, iż przestrzega się go bezwarunkowo. Z tych sprzecznych informacyj wnioskuję, że ta zasadnicza dla żołnierza czeskiego sprawa nie została załatwiona, a co za tem idzie, przy znanym mi uporze i gwałtowności charakteru czeskiego, może wywołać pewien ferment. Śmiesznem jest posądzanie Czechów o bolszewizm, aczkolwiek, podobnie, jak i u nas, i u nich trafiają się demagogowie, zamierzający zrobić interes na tem nowem haśle. Muna nie jest w niczem gorszy ani lepszy od Dzierżyńskiego lub Leszczyńskiego, owych filarów piotrogrodzkiego bolszewizmu, żeby już nie mówić o domorosłych. Ale, że Czesi są skrajnie demokratyczni z pewnem nawet socjalistycznem zabarwieniem, to jest pewne, jak jednak pewne jest również, że ten lud na platformie międzynarodowej nigdy szczerze nie stanie.
Wyjechałem z Lundenburga szczęśliwie i wygodnie — nie sam. Na jednej stacji przysiadł się do mnie młody jakiś człowiek w mundurze, ale bez odznak. Z oczu widać było — że to żandarm. Owszem, dzielny, energiczny chłopak — ale młody. Wypytywał mnie o różne rzeczy — odpowiadałem mu, nawzajem zadając pytania, na które on też odpowiadał, łżąc wierutnie, podczas gdy ja kłamać nie miałem potrzeby. Dowiedziałem się od niego n. p., że Czesi mają już półtoramiljonową armię, że brygada słowacka liczy 75 000 ludzi. Rozumie się, wierzyłem, zaś on, mimo, iż mu było bardzo przyjemnie w mojem towarzystwie, na pewnej stacji wysiadł i nie pokazał się, aż w Przerowie, gdzie dla mnie i mego towarzysza opróżnił przedział.
Jechaliśmy przez Czechy. Kraj jest bardzo dobrze zagospodarowany, uprawny znakomicie i starannie, jak zawsze. Bydła w polu mnóstwo, urodzaj pewny. Lud jest w dobrym humorze, wesoły, pewny siebie, zadowolony wcale. Ruch na linji kolejowej bardzo ożywiony; przeważnie widać pociągi z węglem.
W Ostrawie Morawskiej pociąg opróżnił się prawie zupełnie. Pozostali tylko ci, którzy jechali do Bogumina. Wtem do naszego przedziału wpadł oficer żandarmerji czeskiej i zażądał papierów. Pokazaliśmy mu je, a on, ledwie na nie okiem rzuciwszy, przeprosił i oświadczył, że oni tu kogoś szukają.
Wymówka była zbyteczna i zbyt łatwa. Żandarm ma prawo kontrolować papiery, kiedy uzna za stosowne, a jeśli się tłumaczy, to aby zmylić trop. Domyśliłem się, że młody mój opiekun z Lundenburga „poczynił kroki“ i że to nie tyle kogoś szukano — ile nas pilnowano.
I istotnie — kiedy już siedziałem w bogumińskiej sali restauracyjnej — a raczej kiedy z niej przypadkowo wyszedłem, zaproszono mnie grzecznie do komendy dworca. Nie przypuszczam, że zrobiono to w celu urządzenia mi owacji, lub że czeskie władze pograniczne wyławiają z podróżnych poszczególne jednostki, którymby świadczyć chciały dyskretne dobrodziejstwa. Z niesłychanej uprzejmości, jaką po zbadaniu mych papierów mi okazano, domyśliłem się, iż jest ona tylko — funkcją jakiejś zbyt czarnej denuncjacji. Wyznaję, że bylem w grubem niebezpieczeństwie. Według praw czeskich nie było wolno przewozić ani listów ani książek ani manuskryptów — ze względu na szpiegostwo prawo zupełnie słuszne — ale ja, literat, miałem cały kufer książek, mnóstwo rękopisów i mnóstwo listów. Zacząłem robić w komendzie dworca gwałt. Jakże literatowi odbierać książki i manuskrypty? Nonsens! Przecie to jest dorobek mego życia! Komendant dworca zaczął się skrobać w głowę i po naradzie z podoficerem, kazano mi przyjść do hali rewizyjnej po rewizji. Tam wręczono mi znaczki na dowód, że byłem rewidowany — i skończyło się na tem. Krótko mówiąc, Czesi obeszli się ze mną zupełnie przyzwoicie.
Ale skarg na nich słyszałem wiele. Skarżyła się ludność na zajętym przez nich terenie, skarżyła się służba restauracyjna, opowiadając o rabunkach i konfiskatach. Faktem jest, że portjer, wywołujący pociągi, wywołuje je tylko po czesku i po niemiecku. Więc władze czeskie wyrugowały ze stacji bogumińskiej język polski!
Wogóle — zanadto dużo widziało się tam wszędzie energji żandarmskiej — choć wkońcu lepiej zaczynać od przesadnej gorliwości, niż od niechlujnego szlendrjanu.
Nareszcie dostałem się do polskiego pociągu. Wsiedliśmy we dwóch do służbowego wagonu, w którym siedziało już dwóch kolejarzy naszych. Było nad ranem, gdzieś między czwartą a piątą. Póki pociąg stał — nie chciałem mówić. Bałem się jakiego nieporozumienia, bałem się, abym nie utknął na granicy.
Wreszcie pociąg ruszył. Rozwiązywały się nam języki. Zaczęliśmy wypytywać robotników — co w Polsce słychać, co naród myśli, jak się dzieje, czy ludzie naprawdę chcą wolnej Polski, czy rozumieją, że trzeba być cierpliwym, bo „nie odrazu Kraków zbudowano“.
Robotnicy odpowiadali szczerze, chętnie, serdecznie.
— Główna rzecz — nieporządki w aprowizacji — mówił jeden — chleba niema. Naród wie, że z próżnego nie naleje, cierpi, ale nadużyć nie zniesie.
Czem prędzej wyjąłem nieśmiertelną szynkę szwajcarską i długą bułkę francuskiego chleba. Suchy był, ale biały, paryski.
— Naród polski chce i czeka cicho, bolszewików między nami niema, co tam ośmiogodzinny czas! Jak zapłacą, jak dadzą żyć, będziemy robić i po 12 godzin, bo przecie kiedy najwięcej roboty potrza? Na początku. Nie chwalący się, proszę pana, my już trzy dni w służbie jesteśmy, trzy noce nieprzespane... Ale jak porządku nie będzie, to źle się zrobi... Każdy przecie nie jest ani mądry ani cierpliwy, a i nie każdy czekać może. Głupich, mój panie, to ta zawsze nowięcy... To potem może być źle... Paskarstwo jest okrutne, rady nie da...
Niech djabli wezmą tę Rosję! Człowiek w tych piekielnych stosunkach rewolucyjnych nauczył się myśleć jak żandarm. Jest jakaś tworząca się organizacja państwowa czy narodowo-społeczna, jest dążenie do porządku i jest oto „element”, który wierzy i czeka spokojnie. Tak to było i w Rosji. Naród, który nigdy i nigdzie nie jest zły, czekał i wierzył. A potem naraz przyszli bolszewicy i skończył się porządek. Tu niema porządku — gdzież są bolszewicy? I naraz z głębi duszy odpowiedział potężny, niczem nie stłumiony głos:
— Nie robotnicy, nie lud polski jest bolszewicki! Bolszewicy polscy — to paskarze!
Pociąg wlókł się przez pola zaniedbane, mokre, nieuprawne. Dzień wstawał szary, niechętny. Kolejarze, dowiedziawszy się, z jak daleka jedziemy, dosłownie nieba chcieli nam przychylić. Widzieli, że mnie „roznosi” — puścili mnie natychmiast do okna.
— Niech pan patrzy... My to wszystko znamy... Pan tak dawno nie widział... Zaraz będzie most, a potem już zobaczy pan nasz patrol...
— Chmurny dzień — rzekłem, wyjrzawszy przez okno.
— E, nie, to właśnie dobrze... To się przeczyści... Dzień będzie ładny... Zobaczy pan Kraków w słońcu! — odpowiedział jeden z kolejarzy.
Ile w tem powiedzeniu było niesłychanie dobrego serca, ile poezji i delikatnego sentymentu! Ten człowiek — a jak chętnie powiedziałbym — ten mój nieznany brat „przychylał mi nieba!“ On rozumiał, że ja chciałbym tę ziemię ujrzeć w całej jej krasie, w całej chwale, że mi się to należy, że tak być powinno i na własną „odpowiedzialność“ zaryzykował to swoje dobrotliwe:
— To się przeczyści!
To proste, może pospolite wyrażenie było w tej chwili niezmiernie poetyczne, a wierzę, że i prorocze. Bądź spokojny, nieznany bracie, wszystko się „przeczyści”.
Jest most, wyglądam z okna, chcę widzieć ten patrol!
Idzie kilku mniej więcej oberwańców, zmokłych, zziębniętych. Widzą mnie w tym dziwnym syberyjsko-amerykańskim mundurze, widzą Orła Białego na ramieniu, coś krzyczą. Nie mogę odpowiedzieć, pociąg ich minął...
I naraz za piersi chwyta jakaś tak wściekle, brutalna pięść, tak się wdziera pazurami w pierś, tak szarpie...
Ta słona woda! Ja, ja nie mogę łez wstrzymać! Ja, com widział tyle krwi, tyle okrucieństw i tyle konania — i tyle tych tak podobnych gajów brzozowych i pól pustych... I czemu? Szczęście? Ulga? W czem? Czyż ja wiem, czy tu nie gorzej, niż tam?
Piotrowice. Graniczna stacja polska. Jesteśmy w Rzeczypospolitej.
Ku podziwowi — na stacji jest ledwie kilku żołnierzy. Czy będzie jaka rewizja czy nie? Nikt nie wie. Pociąg stoi i nudzi się. Ja też. Nie mam pojęcia, co zrobić z sobą. W Japonji policja orzekła, że miło jej jest widzieć w granicach Cesarstwa dostojnika takiego, jak ja, że jednakże — właśnie z tego powodu — ponieważ jestem pierwszym pasażerem z polskim paszportem — należy o mem przybyciu donieść prezydentowi policji, który niewątpliwie bardzo się ucieszy, ale tymczasem powinienem czekać na statku — przyszło mi wobec tego na myśl zameldować się na wszelki wypadek u komendanta dworca — może trzeba?
Złowiłem żandarma i poprosiłem go, żeby się zorjentował w sytuacji.
Przyszedł po chwili z doniesieniem, że pan porucznik śpi.
Zrozumiałem, że się mogę obejść bez niego. Tylko, że — Czesi na swojej stacji granicznej nie spali...
— A co tu słychać, panie? — spytałem żandarma.
— A Czesi znowu chcą się pchać na nas! — odpowiedział z przekonaniem. — Dziś czterech szpiegów złapałem w nocy.
— Czemu tak mało wojska na stacji? U nich wszystko obstawione wojskiem jak w Rosji za carskich czasów.
— Pan myśli, że nam to tu potrzebne? My wojsko mamy pochowane... O, widzi pan, tam, w tamtych lasach stoi piechota... I tu... Dość tego będzie. Wystarczy... Nasz żołnierz jest bitny...
— A artylerja jest?
— Tu nie... Nie wolno nam trzymać... Ale w N. skoncentrowano dość...
— A niechże mi pan powie, poco pan dziś tych szpiegów czeskich aresztował?...
— Jakto poco? Pan nie wie, co to szpieg?
— A sam pan tajemnice wojskowe ludziom na cały głos rozpowiada?
— Ludziom? Panu to mówię tylko, pan jest przecie swój. Zresztą — niema się czego bać — niechby tylko przyszli, dostaną takie lanie...
Zaczęły się jakieś krzyki, hałasy, kłótnie.
— Co to takiego?
— Nic, panie! Kazali tam jednemu żydowi wysiąść do rewizji, a on nie chce.
Nie chce! Spróbójno nie chcieć w Czechach!
Wogóle — harmider nieustanny. Żydzi ząb za ząb kłócą się z oficerami, żołnierzami, konduktorami... Krzyk jak na targowisku... Krzyczą wogóle wszyscy...
Nareszcie ktoś rewiduje papiery. Bierze mój paszport. Właściwie nie wie, z kim ma do czynienia. Byłoby zupełnie naturalnem, gdyby spytał o jakieś bliższe informacje. Ale zato on wie jedno — że jestem Polakiem i przybywam zdaleka — a wobec tego oddając mi paszport, rzuca mi w oczy krótkie przelotne spojrzenie, a w tej jednej iskierce oka jest bardzo wymowne:
— Jak się masz!
Na pytanie: — Ile pan ma ze sobą niestemplowanych koron? — możnaby wcale nie odpowiadać. Onby mi niby te korony odebrał, czy co? Wstydziłby się. Mam, to mam. To są moje — nie jego.
Dziwny naród!
Kordonu właściwie nie było żadnego. Jeździłem ja przez kordony rozmaite, znałem żandarmerję wszelkich typów, ale czegoś podobnego, jak u nas — nie widziałem. „Usui publico patet“ czyli „właź kto chcesz!” I ta sama publiczność, zwłaszcza znów żydzi, mówiący w Boguminie tylko po niemiecku, przy tej niesłychanie prymitywnej rewizji stawali sztorcem i oburzali się na „szykanowanie” publiczności!
Kraków zrobił na mnie przykre wrażenie. Wagony brudne, dworzec zaniedbany, niezamieciony,ludzie rzucają się do wozów z krzykiem, brutalnie dbając tylko o siebie.
— Bójcie się Boga, czemuż tu tak brudno? — spytałem tragarza.
— Ano — wojna, panie! — odpowiedział spokojnie.
Istotnie na rynku ujrzałem mnóstwo eleganckich i uśmiechniętych oficerów z szablami lub lśniącemi bagnetami u boków. Dwóch braci miałem w wojsku — można sobie wyobrazić, z jakiem uczuciem patrzyłem w twarze tych chłopców. Oni jednakże patrzyli na mnie inaczej; krytycznie i niechętnie.
— Królewiak! — rzucił któryś za mną, ujrzawszy mój rosyjski płaszcz.
— Pajaca z siebie zrobił — rzekł drugi.
— Ubrał się jak błazen! — mruknął trzeci.
Nie wątpię, że mundur „Polskiego Komitetu Wojennego w Rosji i na Syberji” nie był znany w Krakowie, jednak — miałem na ramieniu naszego orła, więc ci oficerowie wiedzieli, że mają z Polakiem do czynienia. Wyznam — przypomniał mi się Hong-Kong i uprzejmość żołnierzy angielskich. Była przecież pewna różnica w tem przywitaniu.
Smutno mi było w Krakowie. Ja, Krakowianin, czułem się tam obco i źle. Na ulicach było mokro, błotnisto, wszyscy wyrzekali na „pasek”, opowiadali o strasznych kradzieżach. Pamiętam, jak u Wenzla jakiś starszy pan na cały głos mówił, wskazując na gości siedzących przy stolikach:
— To wszystko, jak pan widzi — sami złodzieje. Ja im to w oczy mówię, a oni udają, że nie słyszą i cierpią. Pozwalają mi mówić — i kradną dalej.
Przez półtora dnia kręciłem się tak po mieście, szukając swojej duszy — napróżno.
Wkrótce potem stałem znów w nocy przed dworcem lwowskim. Nad miastem wyły granaty, gwizdały szrapnele. Czasem w ciszy nocnej rozlegało się psie ujadanie maszynki. Ale powietrze wydało mi się tu czystszem i świeższem, niż w Krakowie — na „dalekich tyłach“, których smrodem Kraków przesiąkł przez cały czas wojny.
Faktycznie we Lwowie było jakby jaśniej, choć wojnę znać było na każdym kroku. Gdzieniegdzie leżały jeszcze gruzy na ulicach, gdzieniegdzie znów „żołnierz“ trzynastoletni z bagnetem u boku stał pochylony nad basenem studni ulicznej, bawiąc się w łapanie ryb wraz z dziećmi, które narazie jeszcze nie służyły w wojsku. Było cicho i spokojnie — nie nie mówiąc oczywiście o granatach — tak cicho, że postanowiłem sobie ewentualnie wrócić na dłuższy czas do Lwowa.
Znów wróciłem do Krakowa. Byłem w Bronowicach, które jednak ze wsi zmieniły się już w przedmieście — zamiast starych kochanych chat, stanęły tam piętrowe kamieniczki, a za rok, dwa ludzie zapomną, jak wyglądały Bronowice z czasów Wyspiańskiego. Może to i lepiej...
I na „Bożych grobach“ w kościele Panny Marji ujrzałem na warcie naszych żołnierzy. Płakałem z radości i ze szczęścia.
Zaś stamtąd wyjechałem do Warszawy — i z uwielbieniem powitałem to piękne, dumne miasto, wiecznie bogate i świetne. Widziałem w Łazienkach przed pałacem królewskim ułana polskiego na warcie i wszędzie tyle wojska, taki blask, ruch, tyle życia... Ludzie wydali mi się zmęczeni nieco i nie widziałem wśród nich szczęśliwych — ale starzy moi znajomi trzymali się jeszcze, a młodzi zmężnieli i rozrośli się.
Cudna jest Warszawa.
Zdarzyło się — właśnie Naczelnik Państwa z paradą wojskową uroczyście wracał do Warszawy z wyprawy wileńskiej. Stanąłem w ulicy zobaczyć go jak wjeżdża. Doczekałem się plutonu lekkokonnych z biało-czerwonemi proporczykami u lanc i doczekałem się Naczelnika. W świcie jego jechał też mój brat, a ten poznał mnie i zaprosił do swego powozu, i tak po przyjeździe do Ojczyzny ze stron dalekich, po kilku latach wygnania, tułaczki, a wciąż gorliwej pracy dla Polski, choć nikomu nieznany, przecie i ja odbyłem w świcie Naczelnika Państwa swój wjazd triumfalny do naszej stolicy. Słońce świeciło pięknie, tysiące i tysiące wolnych Polaków wznosiły okrzyki, orkiestry grały „Jeszcze Polska nie zginęła“, piechota i jazda prezentowała broń.
A potem powiedziano mi, że jestem potrzebny we Lwowie — więc pojechałem do Lwowa.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.
  1. „Polak“ — z ang. „Poland.“ Japończycy nie znają dźwięku „l“, który zastępują „r“.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku. W wydaniu z roku 1920 zdanie to ma następujące brzmienie: Ale przecudne jest Morze Czerwone z widnym po lewej stronie górzystym brzegiem Afryki, zaś po prawej szczerzący żółte, dzikie wzgórza pustynnej Arabji.