Przez jasne wrota/Na południowych wodach
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez jasne wrota |
Rozdział | Na południowych wodach |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Codziennie rano, kiedy po śniadaniu wychodziłem na pokład, spotykałem Czecha-inwalidę, wpatrzonego w mapę i coś spekulującego. Wyłożywszy mi w krótkich i niezrozumiałych słowach naturę morza w danym jego punkcie i przepowiedziawszy pokrótce rzeczy tak nieodgadnione, jak n. p., że jeśli morze nie będzie wzburzone, to spory kawał drogi możemy dziś zrobić, schodził na dolny pokład i, zmrużywszy oczy, podejrzliwie a nieufnie rozglądał się po niebie. Coś mruczał, krytykując kapitana — bo naturalnie na wszystkiem się rozumiał i używał fachowych wyrażeń.
— Jeśli tak dalej pojedziemy, za cztery dni będziemy w Singapore — rzekłem raz ot, aby coś powiedzieć.
— Nie — odpowiedział Czech — „on“ (t. j. Jokohama-Maru) takiego wielkiego „lajna“ nie zrobi.
— Czego nie zrobi? — spytałem, uszom własnym nie wierząc i nie rozumiejąc, co jedno ma do drugiego.
— „Lajna“ — powtórzył Czech. — On musi krążyć...
Dopiero teraz zrozumiałem.
— Ach, „line“! Skądże wy możecie widzieć, jaką on „linję“ robi...
Spojrzał na mnie z lekceważeniem.
— Przecie to widać! — bąknął pobłażliwie.
A potem się zaczynały plotki.
— Wiecie co? Ten Perera i ta Rosjanka, to tego...
— Dajcież spokój, co gadacie!
— Jakże nie! Sam widziałem!
— Jakto — widzieliście?
— Patrzyliśmy z żoną — przez okienko we drzwiach na górze... Słowo honoru! Żonie wstyd patrzeć było, już nie mogła... Ja patrzyłem do samego końca...
— Ale statek bardzo dziś kołysze — rzekłem, aby zmienić temat rozmowy.
— Człowieku — idźcież do kajuty, weźcie rzemień i ściśnijcie sobie dobrze brzuch. To jedyny sposób, jak kołysze. Ja sam się dziś podwiązałem i żonę podwiązałem i dziecko i pana Kocourka i siostrę żony, wszystkich podwiązałem.
To też uważałem, że Czesi chodzą po pokładzie dziwnie dumni i z jakiemiś zagadkowemi minami. Nie wiedziałem, co się im stało. Teraz zrozumiałem — „podwiązani“ byli.
Zaczynało się robić bardzo gorąco. W jadalni nad każdym stołem szumiała stale wielka „punkah“. Wszyscy przebrali się w białe garnitury. Ale morze było niespokojne i Mr. Jacques, odprawiając w niedzielę nabożeństwo, dodał modlitwę za znajdujących się na morzu.
Od Hong-Kongu począwszy, sypiałem stale na pokładzie, na leżaku, tak, że właściwie cały czas spędzałem na powietrzu, zrzadka tylko w rannych godzinach pokazując się w kurytarzu w swem kimonie, „jak błękitny duch“ według wyrażenia Mr. Jacques’a, który też przezywał mnie czasem „szkieletem familijnym“.
Pamiętam — Chińczycy, ludzie pełni poezji i zachwytu dla przyrody, wcześnie, przed wschodem słońca, zjawiali się na pokładzie, deklamując głośno hymny swych potężnych piewców. Deklamowali je językiem, przypominającym rozgniatanie orzechów za pomocą „dziadka“ i głosami zgoła tygrysiemi. Język ten brzmi jeszcze nieznośniej, niż żargon żydowski. Kiedy mnie tak pewnego razu zbudzili — jak nie zacznę kląć po rosyjsku! Były minister finansów i jenerał dywizji aż przykucnęli do ziemi w pierwszej chwili, a potem przysiedli na stojących niedaleko dwóch fotelach. Obserwowałem ich z pod miękkiej derki. Chwilę patrzyli na siebie, poczem podnieśli się i patrząc na mnie z trwogą, wycofywali się tyłem z „mego“ terytorjum. Nigdy więcej na „mojej“ połowie statku nie śpiewali swych hymnów porannych.
O, ale to byli bardzo poczciwi, porządni i kulturalni ludzie. Na statku niezmordowanie pracowali, odbywając konferencje, ucząc się francuskiego i czytając. Każdy z nich umiał już był po francusku dwa lub trzy razy w życiu — ale oni uczą się języka europejskiego przeważnie dla chwilowej potrzeby, a wróciwszy do domu, przestają nim mówić i zapominają tak, że tylko czytać mogą.
Zapaliłem się do ich książek. Mają nietylko wielkie powieści, nawet bardzo piknie wydane i ilustrowane, ale mnóstwo nowych książek naukowych, poświęconych różnym zagadnieniom współczesnym. Widziałem n. p. dzieło poświęcone prawdopodobnie kulturze Europy, bo cytaty angielskie, francuskie i niemieckie zaczerpnięte były z wszystkich możliwych działów kulturalnych. Przypuszczam, że studjum tych dzieł byłoby i dla nas bardzo pouczające.
Zabawne zdarzenie miałem z pewnym młodym kupcem japońskim. Wieczorami czytywałem zwykle z panią O. na głos historyczne szkice japońskie po angielsku. Ów młody kupiec przechodząc raz koło nas, usłyszał parę słów. Stanął.
— Czy mogę przysłuchiwać się? — spytał dość gwałtownie.
— Please! — odpowiedziałem.
Znów słuchał. Ale po chwili nachylił się nad książką.
— Co to jest? — zapytał.
— To z waszej historji.
— Proszę mi pokazać książkę.
Dałem mu ją. Oglądnąwszy, oddał.
A był tam właśnie jakiś ustęp, wysławiający mikadów. Ów Japończyk słuchał jeszcze chwilę, a naraz zerwawszy się, jak nie krzyknie:
— „Porando“ wielki człowiek, „Porando“ uczy się historji japońskiej!
I pobiegł do swych rodaków opowiedzieć im o tem wielkiem i ważnem zdarzeniu.
Minąwszy zdala niebieskie brzegi Koczincziny, morzem „wysokiem“, wzburzonem i czarnem parliśmy ku Singapore. Wreszcie pewnego pięknego poranku stanęliśmy w zatoce błękitnej, jak marzenie, otoczonej brzegami i wyspami cudnej zieleni szmaragdowej, wywijającej rozczochranemi palmami a przesyconej słońcem, jak miodem. W cieniu drzew, na brzegach widać było wioski malajskiego typu, domki drewniane, brunatne, na palach. Koło statku pojawiły się pstro pomalowane „sampany“ z brunatnymi wioślarzami, na pokład wdarli się „bankierzy“ w różowych „sarongach“ kształtu spódnic, w bluzkach niby kobiecych i w turbanach lub barwnych myckach, ludzie smukli, bronzowi, jakby w starym dębie rzeźbieni, o żywych, połyskujących czarnych oczach.
Po sprawdzeniu papierów, pozwolono nam jechać dalej, aż wkońcu statek stanął przy samym brzegu, mając widok na tyły wielkiego, żółtego magazynu portowego.
Do miasta pojechaliśmy już samochodem państwa O., którzy w Singapore chcieli odgrywać rolę gospodarzy.
Miasto barwne — to znaczy, że same mury już nie są szare. Domy w porównaniu z Hong-Kongiem niższe, podsienia może mniej wspaniałe i nie tak wysokie, czasem obite z tynku i obdrapane, ale bez porównania ruchliwsze. Dużo Chińczyków w białych bluzach i niebieskich majtkach z długiemi, czarnemi warkoczami przetykanemi srebrem, ale dużo też Malajów. Środkiem ulicy pędzą riksze, ale widać też jeszcze dużo wozów zaprzężonych w bawoły. Z tym różnobarwnym i żywym ruchem ulicznym dziwny kontrast stanowią okna domów, ze względu na gorąco szczelnie pozamykane i zasłonięte żaluzjami.
Gmachy różne — pretensjonalne i brzydkie budynki rządowe, okazałe, lecz odpychające chęcią imponowania, wielkie magazyny kupców europejskich, meczety, kościoły, świątynie buddyjskie, domy krajowców, białe wille Europejczyków, gmachy klubowe, hotele. Ale architektura właściwie jest tu obojętną rzeczą, zaś wszystkiem jest słońce, ciepło, ruch uliczny, różnobarwność człowieka, egzotyczność przyrody.
Lunął nagły, podzwrotnikowy deszcz, kiedyśmy oszołomieni chodzili po ulicach. Schroniliśmy się do słynnego magazynu Johna Little, większego, niż niejedno narodowe muzeum europejskie, a gdzie w cukierni chłodnej i mrocznej, urządzonej po angielsku, już koło 11-tej rano Anglicy i Angielki schodzą się na „gin-sling“, napitek zimny, słodki i bardzo mocny, a który piją zawzięcie. W magazynie tym jest wszystko, co Europa i Wschód dać może, ale przedewszystkitem jest tam tak silna Anglja, że się zapomina o egzotycznem mieście.
A tuż za miastem zapomina się o Europie. Droga czerwona jest jak krew, bo ziemia tu czerwona i wszędzie widać palmy i plantacje gumy, herbaty i drzewa dziwne, kwitnące szkarłatnie i bure sztywne jakieś liście przy drodze lub znowu czarne, lśniące, jakby z kutego żelaza z ciemno-szkarłatnemi żyłami. Jest ogród botaniczny, pełen najobłąkańszych roślin, rozkwitających kapryśnemi kształtami w atmosferze parnej, gorącej i w tym ogrodzie jest jeszcze cieplarnia, gdzie hoduje się rośliny dziwaczne jak sny narkotyczne, wcielenia kwitnące idei chimerycznych i — rzekłbyś — dekadenckich, zwyrodniale przekształconych.
A oto znów dzielnica europejska, hotel jak najpiękniejszy pałac włoski z wyniosłemi arkadami, palmy wszędzie i niedaleko morza turkusowy połysk, stalowy dźwięk słów angielskich, stukanie korków po kamiennej, gładkiej mozaice podłogi, śmiech wydekoltowanych, strojnych kobiet, złote guziki mundurów „khaki“, słodka melodja „carillon’u“ i wesołe, dźwięczne „It is long the way to Tipperary“, inne echa dalekiej Europy. Brzmią piosenki, żywe, rytmiczne, przez mgłę oceanu dolatują obrazy i wspomnienia, a naraz wszyscy wstają, bo oto orkiestra intonuje „God save the King“. Wszędzie jest Anglja.
O nie. Każdy Anglik musi tu umieć po malajsku. To znaczy, może nie umieć, jeśli chce za wszystko płacić pięć razy drożej i jeśli chce być zawsze źle obsłużonym. W Singapore można płacić tylko singaporską monetą — jak w Szangaju szangajską, w Hong-Kongu hongkongską. To odnosi się nietylko do monety — ale do wszystkiego. Krajowiec nie wątpi, że angielski funt jest dobrą monetą, ale chce ją mieć rozmienioną na swoją. I nie wątpi, że prawo angielskie jest dobre, ale chce słyszeć je we własnym języku. I tak jest ze wszystkiem.
Carillon’y angielskie? Niech sobie dzwonią. Co to może obchodzić ten tłum krajowców w chińskich dzielnicach nocną porą zapełniający ulice i place, tych wszystkich przekupniów owoców, betelu, papierosów, tych aktorów chińskich, którzy oto zbudowali sobie na środku ulicy przedziwnie kolorową scenę i świecący od barw, srebra i złota, dziwacznie umalowani, śpiewają kuplety, półnagi, żółty tłum aż faluje od śmiechu — zaś wszystko skrzy się w świetle, bo najmniejszy kramarz uliczny, w dwóch koszach na nosidle dźwigający swą „restaurację“, ma przy sobie baterję elektryczną, a nad swemi czterema bananami i żółtem „pumelo“ czystą, jasno płonącą żarówkę. Co angielskie „carillony“ mogą obchodzić szczęśliwców w tym wielkim domu, przez którego okna olbrzymie wraz ze strugami białego światła, srebrnem „torrento“ tryskają oszalałe dźwięki „tamtam’u“, niosącego na swej rwącej i oszałamiającej fali wesołe śmiechy i piski tancerek i szklanne głosy śpiewaczek wschodnich.
Lecz oto dom — „and I’m very fond of it, because it is my home“, rzekła pani O., wprowadzając mnie do „hallu“ swego domu — dom angielski, upiększony tylko orjentalnemi cackami, lecz angielski na wskroś, z ciemną, mocną herbatą i ciastkami dla strusiów, z zimnym napitkiem, przez który rozumie się „sodawhisky“, z fotografjami liceum, szkoły, miasta rodzinnego i z miękkiemi fotelami, przy których stoją podręczne półeczki z wybraną literaturą angielską.
A tu znów długie, pełne już ciepłego, bronzowego zmroku podsienia, w które padają czerwone i białe łuny okien wystawowych. W jednem — japońskie wyroby z kości słoniowej — więc banan z nadszarpniętą, dojrzałą, żółtą skórką, z pod której wygląda jakby mszysty, chłodny miąsz owocu, więc kukurudza młoda, zdrowe, ledwie żółtawe ziarna pokazująca z pod liści, a dalej — rozchylone muszle ostrygi, zaś w ostrydze — wiejski dwór japoński i przed domem podwórze, zastawione narzędziami rolniczemi a na werandzie ludzie stoją — i mnóstwo różnych tym podobnych cacek, rzeźbionych Bóg wie jakim cudem zręczności przez długie lata.
— Proszę, niech pan wejdzie! — zaprasza de wnętrza sklepu człowiek w pięknym „sarongu“ i w niepokalanej białej bluzie, w żółtym turbanie na głowie. I warto wejść, zwłaszcza, że kupować nic się nie musi. Tu widać rzeczy zgoła inne i dziwne. Gablotki z lustrzanemi szybami, a przez te szyby na półeczkach widać talerzyki i spodeczki, zaś na tych spodeczkach niby konfitury — dereń, agrest, i jeszcze coś tam i jeszcze... A tak — talerzyk konfitur z brylantów podobałby się wam? Bo to nie jest nic innego, jak tylko sklep jubilerski Ismaila Raheema, a te konfitury — to rubiny, topazy, szafiry, turkusy, opale, kamień księżycowy, brylanty wielkie jak orzechy laskowe — a wszystko gra światłem i ogniami, aż się dusza w człowieku raduje. Bo to przecież tu, na tych wyspach, do klejnotów podobnych, kwitnie sztuka złotnicza od niepamiętnych czasów, posiadająca wszystkie arkana złotnicze japońskie, indyjskie i perskie. Tu kują złoto w cieniusieńką koronkę, tu kamienie drogie oprawiają tak, że one lśnią na cienkim, bronzowym palcu jak krople rosy niebiańskiej.
Warto tak dać się unieść strumieniowi ludzkiemu, płynącemu wieczorem pod arkadami ulic. Tyle różnych narodowości, ras, religij, sekt, kast i obyczajów i tak to wszystko ciasno siedzi nieledwie jedno na drugiem — niby „dzicy“ — a przecież wszędzie słychać żarty, śmiech i widać uśmiech na twarzach ludzkich i wesoło łyskające, lśniące białka wyrazistych czarnych oczu. Wszyscy chcą żyć i cieszą się życiem, świeżem powietrzem nocy gwiaździstej, zapachem kwiatów, owoców, gwarem ludzkim. Niewątpliwie i oni mają swe zmartwienia, sympatje i antypatje, chwile rozpaczy nawet — ale mimo to znają tajemnicę szczęścia i umieją być szczęśliwymi lepiej niż my.
O dwa dni drogi dalej leży kolonja angielska, Penang, wyspa z małą przystanią, do której jednakże musieliśmy zawinąć.
Chcąc się w angielskim porcie dowiedzieć, co zrobić z wolnym czasem, wstępuje się do pierwszego lepszego banku — oczywiście z pogodną twarzą i z uśmiechem („keep smiling!“). Tam można się zwrócić do pierwszego urzędnika białego, zaś on nietylko że powie, który hotel jest najlepszy i co można zwiedzić, ale poda też miejscowe ceny a nieraz w języku autochtonów wyłoży szoferowi dokładnie, dokąd gościa ma zawieźć.
Wyjechaliśmy za miasto. Było to przed południem w dzień upalny, słońce paliło, ulice puste spały, w zamkniętych oknach pospuszczano żaluzje. Za miastem leżące w palmowych ogrodach białe wille o błyszczących szybach lustrzanych, jak gdyby w głaz skostniały z gorąca. Nigdzie żywej duszy. Tylko indyjscy „policemeni“, wysokie i ciemne figury w granatowych mundurach, stali na środku purpurowego gościńca, jak żywe semafory dając znaki szoferowi. Jechaliśmy zrazu między dwiema ścianami podzwrotnikowej zieleni, mijając malajskie czy chińskie chaty z palmowego drzewa, aż wjechaliśmy w palmowy las, jasny, pełen słońca, z nieprzejrzanem mnóstwem gołych, pogiętych, popielatych pni palmowych, tchnący upalną suszą, pusty i cichy. Wkońcu palmy zastąpiła jaka inna, nieznana mi zieleń podzwrotnikowa, mignęło parę chat i samochód stanął.
W głębi wyspy, wśród wzgórz i lasów palmowych jest klasztor buddyjski Kek-Lok-Si, filja wielkiego opactwa chińskiego Kusan w Fukien.
Klasztor ten, jako taki, nie jest stary, przeciwnie zbudowany został dopiero w 1900 r. — jednakże na wzór klasztoru kusańskiego i w przecudnym stylu chińskim. Położony na wzgórzu, podobny jest do średniowiecznego zamku z jego klatkami schodowemi, krużgankami, terasami i małemi podwórzami, w których szemrzą fontanny, chłodzące rozgrzane powietrze. Krople wodotrysków z głuchym szmerem szeleszczą po grzbietach czarnych żółwi, setkami rojących się w sadzawkach i utrzymywanych przez mnichów. Podobne do średniowiecznych są też małe, znakomicie wyzyskane ogródki klasztorne. Widziałem w jednym z nich cały bataljon kwitnących Buddów. Są to jakieś krzewy, pokryte gęsto drobniuśkiem, zielonem listowiem, przerosłem również gęsto drobnemi, białemi kwiatuszkami. Na krzewy te, poprzystrzygane w kształt postaci ludzkiej, nakłada się w odpowiednich miejscach dłonie złożone do błogosławieństwa i głowę Buddy o twarzy z charakterystycznym uśmiechem i w ten sposób powstają kwitnące posągi świętego męża.
Kaplice i świątynie — bo jest ich w klasztorze kilka — zaludnione są różnemi bogami, przeważnie wyzłacanemi i przybranemi sztucznemi kwiatami. Na swoich miejscach stoją instrumenty muzyki świętej, głównie perkusyjne, bębny, kotły, bębenki, talerze — z czego można coś niecoś wnosić i o charakterze muzyki obrzędowej. Chciałbym widzieć tych mnichów powtarzających swe „Om mane padme hum“ przed złotemi posągami, wynurzającemi się błękitnych obłoków kadzideł.
Z krużganku klasztoru widać falujące morze zielonych koron palmowego lasu. Jest to istotnie morze — wiecznie niespokojne, w wiecznym ruchu, szumiące, szmaragdowe.
— Od urodzenia do śmierci jest ledwie parę krótkich dziesiątek lat! — piszą mnisi w swym opisie klasztoru. — Życie jest jak sen. My mnisi wiemy, że w tem życiu wszystko jest przemijające i dlatego też zostaliśmy mnichami. Jako tacy, zawsze mamy w pamięci przepisy Buddy. Serca nasze pełne są jego nauki. Jeśli wytrwamy w swym świętym sposobie życia, jednego dnia staniemy u tronu Buddy. Zaś jeśli Budda mówi, że prowadzi was w Nirwanę, to rozumie przez to, że spełniając jego przepisy, uzyskacie stan zupełnej szczęśliwości...
Stan zupełnej szczęśliwości! Mają też cele ci ludzie!... Któż u nas w Europie wierzy w możliwość stanu zupełnej szczęśliwości...
„Niema prawa!“ — jak mówią młodzi żołnierze.
W Singapore wsiadła na „Jokohamę-Maru“ sjamska delegacja na konferencję pokojową — bardzo wspaniała — sami „radżowie“, towarzystwo cytrynowo-żółte wprawdzie, ale bardzo dobrze wychowane, z wielkopańskiemi manierami i prawie zupełnie europejskie. Delegacja składała się z dwóch dyplomatów wysoko urodzonych, jednej księżniczki, jakiegoś porucznika armji sjamskiej — wszystko wychowane w Oxfordzie lub Paryżu, znakomicie zaznajomione z literaturą europejską i wielce eleganckie, wyjąwszy zamiłowanie w błyskotkach i pstrych krawatkach i wyjąwszy mało już europejską nadętość i wyniosłość. Z nimi razem jechał wysłany jako ambasador do Danji z dyplomatą sjamski Phya Visan Boczanakit, były ambasador w Rosji, wreszcie dwóch młodych książąt, którzy w Europie mieli dokończyć swej edukacji. Wraz z Sjamczykami wsiadło też kilku Francuzów, ludzi nie wiem jakiego zawodu, ale wyczerpanych febrą i pobytem w kolonjach i nietylko bardzo usłużnie kręcących się koło Sjamczyków, ale prawie że czuwających nad nimi.
Z Penangu mieliśmy do Kolombo pięć dni nieprzerwanej jazdy morzem. Było to na południu, gdzie podróż morska jest istotnie jedną z większych przyjemności — ale pod pewnemi warunkami, a mianowicie: Podróżny, zapadając chwilami w stan zupełnej szczęśliwości, to jest rozkosznego bezwładu duchowego, od czasu do czasu odczuwa z tego powodu niezwyciężoną potrzebę porozmawiania z człowiekiem, jako że myśląc jaśniej i spokojniej, chciałby tę myśl swoją utrwalić. Stąd oczywiście łatwość a nawet i konieczność wymiany zdań.
Rozumie się, że przedstawiciele rasy żółtej najwięcej mnie zajmowali. Japończyków znałem z Japonji, wiedziałem, że wyszedłszy zwycięzko z walki z cywilizacją rasy białej, muszą być niezmiernie drażliwi na tle narodowościowem a nawet rasowem. I tak jest. Fanatycznie zakochani w swej Japonji, aż nadto dobrze znają swoich wrogów. Nienawidzą Rosjan, których się bali i których brutalnością gardzą, ale jeszcze bardziej nienawidzą Anglo-Sasów.
— Straszą Europę wiecznie „niebezpieczeństwem żółtem“ — mówił raz z ironją mój przyjaciel, kap. Soga. — Niech pan spojrzy na Azję. Tyle miljonów ludzi, tak stara kultura — a ileż jest państw niezależnych? Japonja, Sjam i niby Chiny, ale jaka to niezależność! Przytem Chińczycy nie są patrjotami, oni kochają tylko pieniądze — zaś Sjam ma zaledwie 8 miljonów mieszkańców na przestrzeni takiej, jak byłe Austro-Węgry. Można mówić o białem niebezpieczeństwie w Azji, lecz nie o żółtem w Europie. Chrześcijaństwo doprowadza nas do białej pasji — nie jako idea, lecz ponieważ szerzą je w Azji ci, którzy absolutnie się niem nie powodują. Zbyt religijni jesteśmy my, ludzie żółci, abyśmy religji używali jako środka mającego uśpić czujność narodu, którybyśmy chcieli wykorzystać. Gdzie równość, o której tyle się mówi? Japonja jest dziś uznana jako wielkie mocarstwo, a mimo to Japończycy poddani są w Ameryce prawom wyjątkowym. Nasze stanowisko mocarstwowe na Wschodzie drażni Anglo-Sasów — z drugiej strony jednak jeśli my nie zorganizujemy Chin, to w razie wojny Anglo-Sasi zwrócą je przeciw nam. Jakże można w takich warunkach żądać od nas szczerości? Któż jest szczerym wobec nas?
Japończycy nie trzymali z Niemcami podczas wojny, ale nie wierzą w złamanie ich potęgi, nie wierzą w hasła Wilsona, w szczerość Ameryki i nie wierzyli w czystość zamiarów konferencji pokojowej.
Rozmawiałem z Chińczykami, zwłaszcza z prof. Czangiem, który wiele opowiadał mi o nowym duchu, ożywiającym dziś Chiny. Prof. C. Czang jest — jak to już zaznaczyłem — człowiekiem młodym, bardzo wykształconym i obytym, w rozmowie robił też wrażenie człowieka wielkiej poczciwości. Z miną zawsze trochę zdziwioną, życzliwie uśmiechnięty a nawet łatwo wybuchający głośnym śmiechem, pełen życia i zapału, lubił dyskusje, lekturę, sport, burze na morzu i życie; śmiał się do ludzi i do fal, jak młody entuzjasta zapalał się, robił wrażenie studenta na wakacjach. Długo rozpytywał mnie o Polskę, nasz stosunek do Rosji i Niemiec, a potem sam opowiadał mi o reformach w Chinach, gdzie, według jego słów, zeszłego roku wprowadzono nowy alfabet. Te literackie nowości, choć je cenię, niezbyt mi imponowały. Na własne oczy widziałem, jak cudzoziemcy w Szangaju bili Chińczyka.
— Ja wiem, że Chiny mają własną i starą kulturę — rzekłem raz lekkomyślnie — ale one zawsze odcinały się od świata chińskim murem. Kultura chińska jest zanadto egoistyczna.
— Oho! — wykrzyknął uczony chiński. — Daliśmy kulturę całej Azji wschodniej, Japonji, Mongolji, Indochinom, a po części i Indjom. I my pierwsi przecie zorganizowaliśmy Rosję.
— Wasi ludzie biją się po stronie bolszewików.
— A przeciw nim nie? Wszakże to my wraz z Czechami i Japończykami biliśmy się w Mandżurji!
— Przecie o tem poważnie mówić nie można. Nie macie nawet porządnej armji.
— Nam armja niepotrzebna. Nam można zabrać jakieś terytorjum na sto, sto pięćdziesiąt lat, ale ono kulturalnie zawsze pozostanie chińskiem a formalnie prędzej czy później zawsze do nas wróci. My nie chcemy podbojów, nie pragniemy zwycięstw, lecz sprawiedliwości. Chcemy żyć po swojemu na swojej ziemi. I jesteśmy przekonani, że — wobec wystąpienia prez. Wilsona — sprawa braterskiego współżycia ludów weszła na dobrą drogę.
— O, mister Czang! Łatwo wam nie mieć armji, jak was jakie pięćset miljonów. Tak można mówić w dzikiej Azji. Ale w cywilizowanej Europie gdybyśmy wojska nie mieli, toby nas wyrżnięto w pień.
Po pewnym czasie udało mi się zbliżyć trochę do Sjamczyków.
Mówię „trochę“, bo skończyło się na bardzo chłodnym stosunku ceremonjalnym, co jednak już było wiele, przyczem nigdy nie dostąpiłem zaszczytu poznania się z jedyną damą sjamską, jaka się na statku znajdowała, było to bowiem towarzystwo naprawdę bardzo wysokiego rodu i trzymające się zdala od towarzyszów podróży. Księciu kłaniałem się zdaleka, księżnej nie miałem nawet prawa kłaniać się, ponieważ mnie jej nie przedstawiono, ja zaś, widząc, jakie to wszystko jest wytworne, ceremonjalne i wyniosłe, nie domagałem się tego zaszczytu.
Jacy to ludzie są, ci Sjamczycy?
Mogę mówić tylko o tych, których obserwowałem, o ludziach z najlepszego towarzystwa. Ci byli oczywiście nadzwyczaj dystyngowani, doskonale wychowani, wykwintni i gładcy. Wyjąwszy ambasodora Boczanakita, który był spasiony, wszyscy byli smukli, chudzi, o śniadych, bardzo nerwowych twarzach i z przepięknemi, arystokratycznemi rękami. Na pierwszy rzut oka poznawało się przedstawicieli rasy bardzo starej, nadzwyczaj kulturalnej i trochę nawet zdegenerowanej. Sprawiali wrażenie neurasteników, może dekadentów czy też ludzi zblazowanych, którzy już wszystko wiedzą, niczemu się nie dziwią i niczego nie pragną. Drażliwi byli tylko na punkcie Sjamu, jego wielkości i znaczenia. Jedyną cechą wschodnią było zbyt wielkie upodobanie w klejnotach i błyskotkach, upodobanie cechujące zwłaszcza mężczyzn. Mieli oni cudne pierścionki, sygnety i spinki, ale nadużywali ich i nawet młodzi książęta byli niemi obsypani.
Zato księżniczka ubierała się bardzo skromnie w krótką, białą spódniczkę z białą bluzką. Nie nosiła ani kapelusza ani czapki, tak, że skutkiem wiatru czarne jej włosy były zawsze w nieporządku. Rączki miała również piękne w rysunku, bardzo arystokratyczne, palce cienkie, ale może trochę zanadto kościste. Była drobna i chuda, wyglądała jak udająca dorosłą trzynastoletnia dziewczyna. O dziwo, stopy miała stosunkowo duże i niezgrabne! Wogóle, nie przedstawiała się bynajmniej imponująco. Ciemna twarzyczka z niewielkiemi czarnemi oczami a wystającemi kośćmi policzkowemi, z ciemno-czerwonemi, jakby sinemi ustami i poczarniałemi zębami od cygar i papierosów, które w Sjamie i w Burmie palą dziewczęta od czwartego roku życia. Była nieśmiała, rzecz naturalna u kobiety wschodniej, bała się obcych mężczyzn, bała się mówić obcemi językami. Ale miała dużo wdzięku, temperamentu, humoru i bardzo lubiła dzieci, z któremi się też wciąż bawiła.
Często z porucznikiem i ambasadorem rozmawiałem o Sjamie, o Europie, o rewolucji i literaturze. Proszę, ten sjamski porucznik kawalerji był wprost znawcą literatury francuskiej. Znał ją wybornie, a o Stendhalu, Flaubercie, estetyce Malarmego lub o Laforgue’u na poczekaniu mógł powiedzieć więcej i lepiej, niż niejeden nasz feljetonista po dokładnych studjach w leksykonie Mayera czy Brockhausa. Gdzież się kształcił? W Paryżu. A reszta jego towarzystwa? Paryż, Eton, Oxford. Księżniczka w Szwajcarji. Czy dużo Sjamczyków kształci się w Europie? Bardzo dużo — przeważnie arystokracja lub synowie bogatych kupców. Ale właściwie jeździ się do Europy, a by świat zobaczyć i zabawić się. Licea, zupełnie na europejski sposób zorganizowane i z europejskimi nauczycielami, są w Sjamie.
Pomyślałem:
— Jednakże z tego wynikałoby, że arystokracja sjamska ma naogół wyższe wykształcenie, niż polska...
Pewnego wieczoru leżałem na leżaku i patrząc na morze, myślałem sobie o czemś, gdy naraz p. Boczanakit, który właśnie prowadził zawziętą dyskusję polityczną z jednym Francuzem, stanął nade mną i zapytał:
— Ile jest Polaków?
— O ile wiem, jakieś 25 miljonów.
— Tylko tyle? Ja myślałem, że znacznie więcej!
— A ty bracie sjamski! — pomyślałem zirytowany. — Jeszcze ci mało? Czekaj, zaraz będziesz miał dosyć!
Więc odpowiedziałem:
— Tak, nas jest tylko dwadzieścia pięć miljonów, ale dwadzieścia pięć miljonów Europejczyków — a to coś znaczy! Na pobicie Azji nie potrzeba ani Aleksandra Wielkiego, ani miljonów żołnierzy. Nas jest na Syberji jakie pięćdziesiąt tysięcy, a trzymamy w rękach pół Azji.
Zmięszał się trochę. Ale nie dość na tem.
Pycha Sjamczyków, z właściwą ludziom małego wzrostu i małym narodom arogancją chcących wszystkim pokazać, jacy to oni właśnie są wielcy, nie podobała się na statku. Po kątach wszyscy z nich podrwiwali. Otóż na drugi dzień, kiedy p. Boczanakit w kole znajomych perorował i, rozsnuwając swe bystre poglądy i zasłuchany we własne słowa, stał dumny i wyniosły, przystąpiłem do niego i z uśmiechem oznajmiłem mu:
— A wie pan, że ja mam już dla pana przezwisko?
— No?
Człowiek zawsze jest ciekawy swej karykatury i przezwiska.
— Bismark Sjamu! — rzekłem z uprzejmym ukłonem.
Od tego czasu byliśmy w przyjaźni.
Od p. Boczanakita dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy.
Był ten pan ambasadorem w Rosji przez siedem lat — a w rezultacie stracił tam zrabowany mu przez bolszewików cały majątek i musiał wrócić do Sjamu.
— Proszę mi wybaczyć pytanie. Czy Sjam jest cywilizowany?
— Zupełnie. Tak jak Japonja. Szlachta i młodzież bogatsza kończy angielskie lub francuskie licea, bywa za zagranicą... Ale my, oprócz kultury europejskiej, mamy swoją własną, rozkoszną! Widzi pan — Sjam, to kraj bardzo a bardzo bogaty! My mamy mnóstwo pieniędzy. U nas pięknie, a prócz tego łatwo żyć. I my będziemy wolni i zupełnie szczęśliwi, byle tylko więcej mieć bagnetów i armat, bagnetów i armat! A to będziemy mieli. Tego nas nauczyła Anglja.
— Anglja?
— No tak. Ona pchnęła na nas Birmę, kiedyśmy byli najmniej przygotowani. Birma zabrała nam część terytorjum i stolicę, ale potem sama uległa Anglikom. O, tego my im nie zapomnimy! A wojsko mamy ładne, aż radość patrzeć, zupełnie na niemiecki sposób wyćwiczone.
Aha, teraz rozumiem. Więc to nietylko w Japonji i Chinach pracowali niemieccy instruktorzy! To była istotnie światowa wojna! Jakżeż Wschód mógł się na nią zapatrywać?!
Anglików p. Boczanakit nie cierpiał. Mówił o nich nieledwie zgrzytając zębami.
— Indje ich kiedyś nauczą rozumu! — odgrażał się.
Niebardzo popularni są Anglicy na Wschodzie.
Raz przyszedł do mnie znowu ów wspominany już inwalida czeski. Niedaleko stał p. Boczanakit. Patrząc na niego, Czech naraz bąknął:
— Kraj mrówek i białych słoni.
— Co takiego?
— Sjam. Kraj mrówek i białych słoni.
— Skąd wiesz?
— Pan Kocourek mi mówił.
— Słuchaj — białych słoni wogóle niema...
— Pan Kocourek to chyba lepiej wie!
— A wiesz? Ja zapytam Sjamczyka. Proszę pana, czy to prawda, że Sjam jest krajem mrówek i białych słoni? — zwróciłem się do p. Boczanakita.
Wzruszył ramionami.
— Mrówek w Azji wogóle jest więcej, niż w Europie — odpowiedział — ale w Sjamie nie jest ich więcej, niż gdzieindziej. A biały słoń, to zwierzę heraldyczne.
Przetłumaczyłem to Czechowi. Potrząsnął niedowierzająco głową.
— Co on wie! Bogaty człowiek — z miasta nosa nie wychylał, zagranicą wciąż siedzi, z pewnością kraju nie zna.
— Co ten żołnierz mówi? — zainteresował się Sjamczyk.
— Przypuszcza, że pan, bawiąc wciąż zagranicą, Sjamu może nie zna.
P. Boczanakit uśmiechnął się.
— Niech go pan zapewni, że znam każdy kąt.
Uczyniłem, jak chciał, ale Czech się rzucił.
— Ale — będziesz go słuchał, głupiego Sjamczyka! Pan Kocourek mi przecie mówił... On to wie lepiej od niego, on im tam wszystko zorganizował, przemysł, handel... Pan Kocourek-by nie wiedział, człowieku?
Rozumie się. Pan Kocourek-by nie wiedział!
Tak powoli zbliżaliśmy się do Kolombo.