Przez jasne wrota/Przez Jasne Wrota

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Przez jasne wrota
Rozdział Przez Jasne Wrota
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZEZ JASNE WROTA.
Cejlon. — Cuda morza. — Szermierka japońska. — „Angliki“. — W kanale sueskim. — Port Said. — Pogrzeb na Morzu Śródziemnem. — Gibraltar. — Pozdrowienie Północy.

Moje dawne kółko angielskie w Kolombo rozleciało się ostatecznie. Miss. N. jechała stąd dalej do Indji, Mr. Jacques do Durbanu — zaś Anglicy, którzy wsiedli na „Jokohamę-Maru“ po drodze, nie byli tak bardzo sympatyczni.
O Kolombo i Cejlonie rozpisywać się tu nie będę. Wyspę tę opisałem, o tyle o ile szczegółowo, w powieści „Lintang“, osnutej na prawdziwem zdarzeniu. Oto tak w hotelu, jak i w księgarni brano mnie za kogoś innego i absolutnie nie chciano dać wiary, że ja na Cejlonie nigdy nie byłem.
Zresztą Cejlon zrobił na mnie wrażenie olbrzymie, mimo iż przygnębiony byłem trochę podróżą, a prócz tego miałem lekką tremę przed czekającą nas czternastodniową „turą“ do Port-Saidu, skąd po półdniowym tylko postoju mieliśmy wyruszyć w dalszą, znów czternastodniową podróż do Anglji.
W Kolombo poznałem narzeczonego panny N., majora saperów. Wiele mi opowiadał o Indjach. Jego zdaniem narazie Anglicy siedzą w Indjach pewnie, ale na dłuższą metę nie będą się tam mogli utrzymać.
— Hindusi zbyt dużo się od nas nauczyli — mówił major. — Nie potrzebują już powstania zbrojnego. Są to obecnie legitymiści tak zręczni, że fundusze na wrogą nam propagandę potrafią brać wprost od angielskiego rządu. Jak oni się urządzą — nie wiem, stanowczo jednak dadzą sobie radę bez nas i potrafią się obronić, bo my sami zrobiliśmy z nich żołnierzy. W Indjach są n. p. ludzie biali, właściwie Anglicy, którzy nie chcą się uczyć angielskiego języka, uważając się za patrjotów hinduskich. Ale cóż? Nie trapimy się tem tak bardzo. Dzielny człowiek czy dzielny naród zawsze znajdzie sobie jakąś pożyteczną robotę.
I znowu ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nieopisana i niewypowiedziana jest poezja mórz południowych. Żyłem nią przez jakie trzy tygodnie dniem i nocą, prawie nie schodząc z pokładu. Budził mnie świt perłowy lub pierwsze promienie słońca wynurzającego z turkusowych odmętów. Stałem, patrząc na jego chwałę poranną, podczas gdy marynarze japońscy zalewali pokład strugami wody a potem skrobali go i myli, podskakując rzędem, jak żaby, z krótkiemi nożami sterczącemi z tyłu niby ogonki. Niepodobna sobie wyobrazić lazuru i barwy morza to szmaragdowego, to turkusowego, to znów połyskującego błękitem. Na dziobie statku coraz to pokazywała się fala srebrno-biała, skrzydlata, podobna aniołowi, który wyskoczył na statek prosto z morza, stanął jedną nogą na pokładzie, przegięty w tył stał tak mgnienie oka, aż rozłożywszy szeroko skrzydła-ramiona, padał wstecz lub rozpływał się w białą mgłę. Wiernie u boku statku leciały tęcze, wiszące nad spienionemi falami.
Przepływaliśmy koło dalekich, błękitnych, górzystych wybrzeży. Tak minęliśmy wybrzeża Koczincziny, Sumatry, jakichś wysp — kęp ludzkiego życia wśród pustyni wodnej, czasem widywaliśmy końce masztów zatopionych dżonk i innych statków. Morze wciąż jeszcze było wojenne — od czasu do czasu syrena grała na statku na alarm i rozpoczynało się próbne spuszczanie łodzi i szalup. Ale na szlaku morskim spotykaliśmy już liczne statki handlowe, płynące na wschód, holenderskie, angielskie, francuskie, a czasem nawet stalowy, szary krążownik angielski.
Popołudniu, kiedy upał już minął trochę, schodzili się na dolnym pokładzie oficerowie japońscy i rozpoczynali szermierkę na palcaty (szuna-i). Są to trzciny bambusowe, długości 4-ch stóp z rękojeścią długą na dwanaście cali. Szermierz japoński w pozycji trzyma palcat oburącz na wysokości brzucha, końcem zwrócony ku przeciwnikowi, opiera się na prawej nodze podobnie jak my, lecz nóg nie zgina, przeciwnie, prostuje je sztywno i głowę zadziera wysoko. Cios można zadać jednakże i jedną ręką, lewą lub prawą. „Parady“ w technicznem znaczeniu słowa japońska szermierka prawie nie używa — szermierz broni się uprzedzaniem ciosu swego przeciwnika lub też wymierzeniem mu równocześnie ciosu cięższego. Więc n. p. uderzenie w głowę paruje się pchnięciem w szyję, skutkiem którego cios w głowę albo osłabnie, albo zupełnie zawiedzie. Japończycy są znakomitymi i bardzo zręcznymi szermierzami i mają rycerskie formy, których pilnie przestrzegają. Po każdem „assaut“ przeciwnicy składają sobie ukłon zapomocą głębokiego przysiadu i pochyleniu palcata.
Nad wieczorem zaczęły się pokazywać na powierzchni morza ryby i różne potwory, o zmierzchu stadami przelatywały przez statek ryby latające. I naraz gdzieś daleko zaczynały mrugać dobrotliwie latarnie morskie, białe lub czerwone. Albo też, niby konstelacja unosząca się tuż nad wodą, ustawione w trójkąt świeciły światła nocne niewidzialnego w ciemności statku, mijającego nas.
I rozpalało się błękitnemi ogniami fosforyzujące morze...
Pamiętam, raz wiatr z całego morza spędził chmury i ustawił je przed nami w straszną, czarną, ponurą ścianę. Ale ściana rozluźniła się, znowu nadleciał wiatr i w czarnej chmurze wybił otwór, podobny do łuku triumfalnego, w którego perspektywie ukazała się opalowa, słońcem przesycona przestrzeń, morze połyskujące złotem i turkusami, a w głębi błękitna, rozjaśniona wysepka. A myśmy prosto w te wrota jasne jechali, prowadzeni przez coraz częściej wskakujące na dziób naszego statku zjawy skrzydlate, różowiejące w nadwieczornem słońcu, jak gdyby z mgły różowej utkane.
Mniej przyjemni byli Anglicy, którzy teraz z nami jechali. Pamiętam jakąś panią z dwojgiem źle wychowanych i wrzeszczących dzieci, jakiegoś schorowanego, chudego urzędnika z Singapore, i innych; ludzie to byli nie pierwszorzędni lecz pyszałkowaci, niedelikatni, niezbyt wykształceni, ot, dorobkiewiczowska inteligencja kolonjalna. To już nie byli Anglicy, lecz „Angliki“.
Był między nimi jeden człowiek niezmiernie komiczny. Olbrzymiego wzrostu, rudy, chudy, kościsty, z jasno-niebieskiemi oczami, miał twarz i minę prerafaelickiego świętego — a pił strasznie. Zwykle na noc stawiał na toalecie pół szklanki wódki, którą wypijał na czczo, jak tylko się zbudził. W barze ani przy stole dużo nie pił, wstydził się — zato w kabinie miał kilka ogromnych czarnych butli ze złotą etykietą i do nich często zaglądał. Raz zastałem go w kabinie siedzącego na łóżku z „Naśladowaniem Chrystusa“ w jednej ręce a butelką „whisky“ w drugiej.
— To jedyna książka, którą ja czytam! — rzekł pokazując mi „Naśladowanie Chrystusa“.
— A to jedyna rzecz, którą pan pijesz! — dopowiedziałem, wskazując na butelkę wódki.
— No matter! — mruknął.
Suez widzieliśmy tylko zdaleka, bo na ląd nas nie puszczono, czemu ja zresztą byłem rad, albowiem nostaglję miałem tak silną, że chciałem jechać a nie zwiedzać.
Ale przecudne jest Morze Czerwone z widnym po lewej stronie górzystym brzegiem Afryki, zaś po prawej szczerzący żółte, dzikie wzgórza pustynnej brzeg Arabji z górą Synaj.[1] Morze jest gładkie jak oliwa, a podczas zachodu słońca brzegi Arabji zachodzą krwią i stają w purpurze, podczas gdy słońce, kryjąc się za ciemniejące z każdą chwilą grzbiety afrykańskie, strzela z poza nich w niebo smugami jasnych promieni.
W Suezie widzieliśmy statki zatopione przez Niemców.
Kanał sueski jest istotnie bardzo ciasny, tak ciasny, że żeglugę na nim normują osobne przepisy. W niektórych miejscach dwa statki rozminąć się nie mogą. Brzeg afrykański, angielski, zniszczony trochę, przecież ma jeszcze dużo zieloności. Stacyjki białe stoją wśród palm, są jakieś plantacje, zarośla. Brzeg azjatycki, arabski, żółty, widny daleko w głąb kraju, sfalowany, jest goły i pustynny, a w owym czasie zadrutowany był gęsto zagrodami z drutu kolczastego. Widać było na nim pozycje jak na linji kolejowej Przemyśl-Lwów. Ludzi nie było prawie zupełnie. W jednem miejscu widziałem dwa wielbłądy i stojącego między niemi Araba.
Po drodze spotkaliśmy wielki transportowiec, wiozący już zdemobilizowanych żołnierzy australijskich do ojczyzny. Transportowiec przepełniony był ludźmi w „kaki“ mundurach i czerwoną wstążką przepasanych kapeluszach z szerokiemi skrzydłami. Oblepione były formalnie żołnierzami wszystkie pokłady, schody, schodki, drabinki. Statek przesunął się koło nas w obłoku wycia, pisku, krzyków i wymachiwania kapeluszami.
Tu rozstaliśmy się z księciem sjamskim — nazywał się Suang Mitra — i jego żoną. Stało się to w sposób bardzo uroczysty.
Oto naraz, na tle typowego pejzażu egipskiego, na rozlanych szeroko wodach jakiegoś odwiecznego stawu, pokazała się biała, salonowa barka motorowa, płynąca pod flagą egipską, czerwoną z żółtym półksiężycem, postawionym na sztorc, na znak, iż Islam jest w tym kraju wojujący. Na przedzie barki stał Mameluk w przecudnym mundurze granatowym przebogato wyszywanym srebrem, w czerwonym fezie i z krzywą, srebrem nabijaną, turecką szablą u boku. Na widok tej motorówki statek przystanął. Spuszczono schodki. U wejścia na pokład stanął „purser“ z ugalonowanym kaszkietem w rękach, dalej książę Suang Mitra, za nim świta. Na statek weszły dwie panie z bukietami kwiatów, jakiś pan — konsul francuski z Kairu, poprowadzono gości do salonu i tam pokazało się, że książę nie musi jechać dalej na pokładzie „Jokohamy-Maru“, bo ma znacznie lepsze połączenie na Bordeaux, wobec czego oczywiście Sjamczycy czem prędzej przenieśli się na motorowy „launch“, który ruszywszy szybko naprzód po paru chwilach zniknął za wysokiemi trzcinami, rosnącemi u brzegów płytkich i rozlanych jezior egipskich.
Port Said nie jest ani piękny ani przyjemny. Typowy port śródziemnomorski, pełen przedewszystkiem żydów z całego basenu tego morza. Mówi się tam już dużo po włosku. Miasto wygląda przyzwoicie, a w oczy rzucają się głównie Arabki w czarnych, fałdzistych sukniach i zasłonach na twarzy, spiętych u nosa żółtym bursztynem.
I oto znaleźliśmy się na morzu Śródziemnem.
Zrobiło się chłodno. Zimowe, wzburzone morze było czarne, znowu nałożono „skrzypce“ na stoły, a fale wysokie biły w okna jadalni. Wszyscyśmy byli zdenerwowani niejasnemi wiadomościami, wyczytanemi w specjalnych wydaniach depesz w Port-Saidzie, i wszyscy myśleliśmy o tem, że niedaleko już Europa a z nią wszystkie nasze troski i trudy.
Na morzu Śródziemnem umarł młody Japończyk, elew marynarki, odbywający swą pierwszą podróż do Europy. Umarł na szkorbut. Chowano go zwyczajem marynarskim w morzu — a było ono bardzo wzburzone i statek orał z szumem spienione fale. Ustawiono na pokładzie małe rusztowanie, na niem położono ciało, przykryte japońską flagą kupiecką, nad głową zapalono mu kadzidła, do którego każdy z obecnych dorzucał ziarenko. Dzień był szary, ponury, niepogodny i wszystko to robiło bardzo ponure wrażenie. Kiedy zwłoki miano zsunąć w wodę, rozległ się nagle w ciszy gorączkowy, sensacją nabrzmiały głos Czecha:
— Andulko, Andulko, pojd’sem, uż ho chowaji!
Tegoż dnia po podwieczorku „Angliki“ przyniosły wielką mapę Europy, prosząc, abym im pokazał granice Polski. Pokłóciłem się z nimi przy tej sposobności o Górny Śląsk i dużo mnie kosztowało czasu, nim wreszcie uzasadniłem im i wytłumaczyłem sprawę. Przysłuchiwali się rozmowie cicho Japończycy, siedzący w kącie przy stole z jednej strony, Chińczycy z drugiej. Po dyskusji mimowoli rzekłem:
— Doprawdy, nie mogę tego zrozumieć. U nas każdy mały chłopak wie, co to Walja, co to są Kimbrowie, gdzie jest Irlandja, Ulster, gdzie mieszkają Szkoci — a wy jesteście dorosłymi i inteligentnymi ludźmi, macie pretensję do rządzenia światem, a nie wiecie, kto zamieszkuje Europę środkową...
Od obu stołów orjentalnych doleciał mnie chichot.
Anglicy zaczęli tłumaczyć, że oni są tylko dobrymi specjalistami a nie zajmują się rzekomo tem, co do nich nie należy.
Wyszliśmy na pokład.
Właśnie mijaliśmy Gibraltar, posępny, ponury, czarny, z lekko kipiącą powierzchnią stalowego morza w cieśninie i potężnemi górami niedalekiej Afryki.
Nie wiem à propos czego jeden z Anglików zaczął mi znowu tłumaczyć psychologję angielską.
— To jest n. p. pewne, że choć jesteśmy za wolnością narodów, gdyby nam kazano oddać Gibraltar i gdyby rząd na to się zgodził, w Anglji wybuchnęłaby rewolucja.
Stojący niedaleko p. Boczanakit zaświecił oczami i wydąwszy pogardliwie dolną wargę, odszedł i stanął przy p. Sodze.
Zbliżyłem się do nich.
— Słyszał pan, co ten Anglik powiedział? — zwrócił się do mnie Sjamczyk. — Wziąć to umieją, ale gdyby przyszło oddać cudzą własność, to u nich wybuchłaby rewolucja! W tem ma pan duszę angielską.
— O, przyjdzie i na nich czas! — z jadowitym uśmiechem wtrącił Japończyk. — Indje nogi im poderwą, a wtenczas pójdzie przeciw nim cały Wschód i Chiny i Japonja i Sjam.
— I wtedy wypijemy butelkę szampana! — roześmiał się Sjamczyk.
— O tak, wtedy wypijemy! — potwierdził Japończyk i roześmiał się mściwym, gardłowym śmiechem.
Już nas wciągała w swój wir namiętna, burzliwa atmosfera Europy. Ja też byłem podrażniony i niespokojny. W Port-Saidzie czytałem depesze: Niezliczone bzdury o pogromach żydowskich w Polsce oraz wiadomość, iż premjerem został Paderewski. Nie wierzyłem temu, uważałem to za taką samą plotkę, jak wieści o pogromach. Gdzie w czasach tak trudnych dawać w ręce władzę — artyście! Tu się romantyzm na nas zemścił, zemściła się „Lilla Weneda“. Na czele państwa zamiast męża stanu stanął harfiarz, Derwid!
Wogóle zauważyłem, że opinja angielska już wówczas była nieprzychylnie dla nas usposobiona. Pamiętam jakiegoś urzędniczynę z Singapore — jak on parskał, z jaką złośliwością o nas mówił. Anglicy niewiele o nas wiedzieli, nie zajmowali się nami — kiedyż i jak zdążono ich wrogo dla nas nastroić? I że to można było zrobić tak bezkarnie, bez żadnego sprzeciwu, bez żadnej próby obrony z naszej strony lub ze strony naszych sojuszników czy przyjaciół! Port-Said to brama Europy — i tam dziesiątkom i setkom tysięcy ludzi przybywających ze Wschodu a nie znających Europy, ludzi jednak nieraz bardzo wpływowych, wtykano grube zeszyty depesz, w których nas stale oczerniano.
Koło gór Hiszpanji, na których po raz pierwszy ujrzałem dawno niewidziany śnieg, koło przylądka św. Wincentego, skąd widać daleko w głąb Portugalji, jechaliśmy na północ, ku osławionej Zatoce Biskajskiej. Zrobiło się zimno, wicher dął, morze wzdymało się, statek trącały długie, spienione fale, piekło zdawało się ryczeć dokoła.
Pozdrawiała nas Północ, macierz ludzi szorstkich i wojennych, siedziba wojny, strzeżona przez szczekające działa i każdy krok naprzód opłacająca rozlewem krwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku. W wydaniu z roku 1920 zdanie to ma następujące brzmienie: Ale przecudne jest Morze Czerwone z widnym po lewej stronie górzystym brzegiem Afryki, zaś po prawej szczerzący żółte, dzikie wzgórza pustynnej Arabji.