Przez jasne wrota/W Anglji
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez jasne wrota |
Rozdział | W Anglji |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dnia 19 lutego 1919 r. „Jokohama-Maru“ znalazła się wczesnym rankiem w cichych wodach portu londyńskiego. Podróż, choć długa (58 dni) odbyła się bez przeszkód — i oto teraz „Jokohama-Maru“, przyjąwszy na pokład angielskiego pilota i wywiesiwszy barwne, wesołe flagi państw sprzymierzonych, z wielką czerwono-białą flagą narodową rozwianą na przodzie statku, sunęła cicho i lekko po gładkiej, lazurowej powierzchni długiej, wąskiej zatoki.
Dzień był piękny, jasny, chłodny, błękitno-srebrny. Słońce czyste i silne oświetlało wyraźnie pagórkowate brzegi, obsypane lśniąco-białym śniegiem. Właściwie widok nie przedstawiał nic nadzwyczajnego. Brzegi mało ożywione, tu i ówdzie budynki nieciekawego europejskiego kształtu — gdzie to można porównać z wysepkami okalającemi przystań Singapore, pokrytemi wioskami chińskiemi i malajskiemi wśród nadzwyczajnej podzwrotnikowej roślinności! Gdzież silna, korzenna woń tych dalekich południowych portów, gdzież szafirowa gra błękitu ich wód! Tu wszystko było blade, woda blado-niebieska ze srebrnemi połyskami, niebo blado-błękitne, tylko śnieg tu biały z powietrzem drgającem nad nim, niby nad jakiemś żarowiskiem, tam różowy jakby słońcem nagrzany — i daleko jakieś okienko lśniące jak brylant. Przystań stosunkowo mało ożywiona — niema dżonk z wygiętemi, pięknie czarnemi żaglami z maty, niema łódek krajowców przepełnionych górami złotych pomarańcz, żółtych „pumelo“ i zielonych bananów, niema krzykliwej, wesołej zgrai czarnych lub bronzowych nurków — jakieś szare, ostro kanciaste budynki, kopcąc straszliwie, kręcą się po zatoce — „very busy“ i zajęte własnemi sprawami. Do właściwego portu daleko jeszcze — port londyński ciągnie się na dziesiątki mil. Nas postanowiono wysadzić na stacji Tilbury — tylko ciężki bagaż miał pójść dalej.
Na pokładzie zebrali się wszyscy pasażerowie. Kręcili się po statku żywi, pełni temperamentu i ironiczni Japończycy, kpiarze lecz patrjoci zagorzali, dla których nastał bolesny moment pożegnania się na długi czas z resztkami panującego na statku ich obyczaju narodowego. Uśmiechali się, ale na grubych ich wargach już nabrzmiewało ostatnie bolesne „sajonará!“ Ledwo kilku ich dotarło do Londynu, reszta rozproszyła się po dalekich portach Azji i oto teraz ubrani po europejsku, prawie ginęli w tłumie pasażerów, podobni do skromnych a może i ubogich urzędników lub kupców. Ale ja ich pamiętam jeszcze z Jokohamy, gdzie wsiedli na statek tłumnie i dumnie w swych narodowych kostjumach, które nosili długo, póki wiatr północny nie zaczął szarpać przewiewnemi rękawami „kimon“ i nie zaczął ich szczypać zbyt boleśnie po gołych udach. Tylko jedna jedyna panna Yamato pozostała w swym narodowym stroju.
Dął chłodny wiatr — więc poprawna, zawsze à quatre épingles“ ubrana dama ślicznemi, delikatnemi rękami, na których lśniły cudne wschodnie pierścienie, co rusz to poprawiała swą wytworną fryzurę lub zawijała się szczelniej w czarne „kimono“ z ciężkiego, gęstego jedwabiu chińskiego na płomienisto-czerwonej podszewce, albo też ukradkowym, machinalnym ruchem próbowała, czy z kieszeni ukrytej w obszernym rękawie nie wyleciała paczka „służącej do wszystkiego“ bibułki i malutkie pudełeczko z różem, pudrem i innemi przyborami toaletowemi. Choć zimno jej było, stała w salonowej pozycji, zwróciwszy stopy do środka, pochylona zlekka naprzód, gotowa do ukłonu, a w jej wielkich, głębokich, czarnych oczach tliła mgiełka przerażenia i niepokoju.
Tuż wykrzykiwali coś gardłowo członkowie legacji chińskiej. Pokazywali sobie brzegi Anglji i zachwyceni wyśpiewywali wiersze któregoś z „mocnych“ swoich wieszczów. Oni się zawsze zachwycają i zawsze deklamują — nie do wiary, jaki to sentymentalny i świeży jeszcze naród ci Chińczycy. W swych europejskich kostjumach wyglądali jak skończeni „gentlemani“, jednak ja, który widziałem ich wsiadających na statek w Szangaju w otoczeniu olbrzymiej czarnej świty przeróżnych radców i mandarynów, nie zapomniałem jeszcze wschodniej wytworności ich sutych strojów narodowych i uroczystej etykiety.
Pozostali na statku trzej Sjamczycy, p. Boczanakit i dwuch młodych książąt, otuleni w futra i spowici grubemi szalami, dygotali z zimna, a żółte ich twarze siniały.
Zato Anglicy, rozpromienieni i wyprostowani dumnie, oddychali pełną piersią, zachwyconemi oczami patrząc na błękitne brzegi połyskujące śniegiem. Śnieg! Nareszcie śnieg! Po cieplarniach Singapore i Cejlonu, po czerwonych, pylnych gościńcach i dusznych, niecienistych lasach palmowych malajskich „Strait-Settlements“, po gorących, sypiących piaskiem wichrach Arabji — śnieg, czyste, świeże powietrze, chłodne, orzeźwiające, i góry, i lasy, i domy z kominkiem, w którym huczy czerwony płomień! Twarze dawno nie widziane — ach, „home, sweet home!“
Miło wygnańcowi patrzeć na tych, którzy nareszcie docierają do kresu tułaczki. A więc — niema podróży bez końca? A więc — prędzej czy później musi się dobić do lądu? Dzięki Bogu, dzięki Bogu — tedy i ja mogę mieć wreszcie nadzieję. W drodze od maja 1918 r. Więcej, niż pół roku mieszkałem w wagonach, dwa miesiące kołyszę się na falach. Cóż mi jeszcze zostało do przebycia? Europa! Cóż to jest? Malutki skrawek ziemi, podróż, którąby można odbyć tramwajem...
Jakiś krzyk, zamięszanie...
— Floating mines! Floating mines! — słyszę przeraźliwe wołanie.
Pływające miny! Tu, w porcie londyńskim!
Mimowoli przechyliłem się przez poręcz. W odległości kilkunastu metrów od statku płynął wielki, czarny arbuz. Za nim gnał pośpiesznie mały, szary torpedowiec. Miłe towarzystwo minęło nas szczęśliwie, poczem zaczęła się zabawa. Torpedowiec krążył dokoła miny jak pies dokoła jeża, starając się ją niespodziewanie zajechać i ustrzelić z maszynowego lub ręcznego karabinu. Daremnie — mina jak żywe, złe bydlę, to się kryła wśród fal, to znów, zmieniwszy kierunek biegu, wypływała niespodziewanie na powierzchnię, złośliwa i groźna.
Torpedowiec odskakiwał, kręcił się na miejscu, znów trzaskał strzałami. Jak się ten bój ostatecznie kończył, nie wiem. „Yokohama-Maru“ nie ma bojowego temperamentu, wobec czego starała się czem prędzej opuścić zdradliwy teren tych zapasów. Postąpiła słusznie, tembardziej, że faktycznie przykro byłoby nam utonąć przy brzegu, a że to nie było wykluczone, dowodziły najwyraźniej wystające z wody w niedalekiej od nas odległości żałosne szczątki trzech jakichś zatopionych statków.
To była wojna!
Otóż i Gravesend! Formalności, rzekomo tak przykre formalności. A potem — co począć z sobą?
Ja osobiście nie byłbym się o to martwił. Człowiek podróżuje albo jako mądry i świadomy siebie pasażer, albo też jako gadający tłumok. I w tym i w owym razie zawsze się dostanie do celu. Więc ja obaw nie miałem. Ale Anglicy bardzo się mną martwili.
— Co pan pocznie? Port londyński jest wieki! I Londyn wielki...
Polecali mnie jeden drugiemu, kiwali głowami. Wreszcie i ja zacząłem dostawać tremy.
Dwóch bardzo srogich panów z policji zrewidowało w „smokingroomie“ moje papiery. Wreszcie pytają:
— I dokąd pan teraz pojedzie?
— Do hotelu.
— Ba, łatwo to powiedzieć! Do którego?
— Słyszałem, że „Sayoy“ to porządny hotel.
— „Savoy“? No, it is not your business. Zadrogi! Możeby lepiej...
I już piszą adresy hotelów, pensjonatów, biur informacyjnych...
— Good by!
Celnik, bardzo srogi i nieubłagany, żąda uroczystego słowa honoru, że się nic nie przewozi.
— Can yon give me your parol?
— Certainly!...
Wobec tego pisze jakiś kabalistyczny znak kredą na kufrach — i koniec.
Znoszą nam rzeczy na pokład małego samowaru, kipiącego niecierpliwie u boku „Jokohama-Maru“. Pojedziemy nim na drugi brzeg, na stację „Tilbury“.
Na pokładzie „Jokohama-Maru“ zjawia się w otoczeniu swej świty kapitan Okamato, młody człowiek, jak zawsze jakby czemś zażenowany, uśmiechnięty dobrotliwie, z żywemi rumieńcami na ledwo żółtawej twarzy. Żegnając pasażerów, stoi na pomoście w galowym mundurze, wyprostowany, widocznie zadowolony z siebie, może dumny — bądź co bądź taka podróż w tych czasach! Statek przyszedł cało bez spóźnienia, przywiózł bogaty ładunek, na którym „Nippon Juzen Kaisza“ zarobi grube miljony, będzie prowizja — a przytem, to najgorsze już odbyte, teraz podróż czeka też długa, lecz powrotna, w ciepłe strony, ku błękitno-szarym, górzystym brzegom Japonji! Młodsi oficerowie są szczęśliwi: Trzy tygodnie odpoczynku na stałym lądzie! Bezpłatna praktyka w konwersacji angielskiej — Japończycy są pilni — teatry, kabarety, no i, no i — krzykliwe, wesołe „dancing girls“ w londyńskich teatrzykach — ach, jakie to życie jest piękne!
Samowar gwiżdże — drgnął. Japończycy oparłszy ręce na kolanach, składają kapitanowi kilka łamanych ukłonów, wykrzykują swe pożegnalne „sajonara“ i prędko uciekają do salonu. Nie chcą się roztkliwiać, zwłaszcza teraz, wśród nienawistnych Anglików — a przytem — taki zimny wiatr dmucha! Zaś ja stoję na pokładzie i nie bez tkliwości, czy uczucia jakiejś wdzięczności patrzę na „Jokohama-Maru“ i powiewającą nad nią białą flagę z wielkiem, okrągłem, czerwonem słońcem. Tyle razy na łodzi motorowej czy na bogato malowanym „sampanie“ odbijałem od słonych, czarnych boków tego statku, wzdłuż którego na białej wstędze biegły dwa czerwone pasy — znak „Nippon Juzen Kaisza“ — a kiedy późną nocą znużony i pewny spoczynku wracałem, opryskiwany ciepłemi kroplami przez wiosła zbyt energicznych, nagich wioślarzy, wiedziałem, że jadę — do domu. Na pokładzie czekał mnie mój leżak, zasłany starannie miękkiemi kocami przez kabinowego „boy’a“. Śniady „barkeeper“ z pięknym rozdziałem na głowie, elegancki, w nowym białym kostjumie, bez słowa przynosił „whisky-soda“, zjawiając się jak duch na półgłosem wypowiedziane „boy! mo-ippai!“ („Chłopcze, jeszcze raz!“) lub pochyliwszy się nade mną i spytawszy z dyskretnym uśmiechem „finished?“, zabierał szklankę, poprawiał mi poduszkę pod głową i znikał z cichem, „kombanwa, sir!“ („dobranoc panu!“). A ja, słuchając szumu fal, rozmyślałem: — Jeszcze czternaście dni do Port-Saidu, potem już tylko czternaście dni do Londynu, potem — Paryż, załatwię interesy i pojadę do domu — jak warjat, jak warjat! I jak to będzie? Bogumin, swoi ludzie, może kto znajomy... Kraków... swoje wojsko na odwachu... Przejdę umyślnie, ukłonię się straży... Hejnał... A potem dalej, dalej, na wschód... Zimnawoda-Rudno... Czy ja nie będę płakał? Co to będzie tam, skoro już tu coś mnie za gardło chwyta i dusi... I zapadałem naraz jak w czarną przepaść, z której wyrywało mnie chrapliwie wymówione słowo „washing“, pochylona nade mną ciemna twarz marynarza japońskiego i szum potopu, który rankiem puszczano na wszystkie pokłady.
Wśród flag sojuszniczych, jakiemi ozdobiono salon „Jokohama-Maru“ jest i nasza flaga z pięknym białym orłem legjonowym, w bibljotece jest „Pan Tadeusz“, utwory Szopena i pewny jestem, że jeśli na pokładzie tego statku zjawi się jaki Polak, usłyszy najniespodziewaniej w świecie od żółtego, cichego „boy’a“ czy od którego z oficerów zapewnienie, że „Porando“ (Polak) — good man, Porando — Nippon — brothers! — przyczem dwie małe, ciemne ręce, zahczywszy się palcami o siebie, pokazywać będą nierozerwalny związek.
Ileż to razy biedni, niemuzykalni Japończycy burzliwie oklaskiwali w salonie tak niedostępne i obce ich uszom „Boże, coś Polskę!“ Ileż razy ja wyłem wraz z nimi ich odwieczne, szanowne, lecz zupełnie mi niezrozumiałe „Kimigayo!“
„Jokohama-Maru“, kołysko mych marzeń o powrocie i snów o nowej, zmartwychwstałej Polsce, minjaturowa Japonjo, tak śmiało roztrącająca fale obcych mórz — „sajonara!“ Niech ku domowi prowadzą cię te same tęcze, jakie u boku twego biegły, kiedy ze wspaniałości mórz południowych, błękitnemi ogniami usianych, szłaś ku dalekiej i zimnej a krwawej północy.
W Londynie byłem tydzień.
Mieszkałem za drogie pieniądze w drugorzędnym hotelu, w pokoju nieopalonym,, źle oświetlonym i nieprzyjemnym. W Anglji, podobnie jak we Francji, we Włoszech i w Japonji, Polak w zimie dygoce. Zima w tych krajach nie jest bardzo ciężka, więc mieszkań na nasz sposób opalać nie warto — zwłaszcza, jeśli się nosi grubą i ciepłą bieliznę. Anglicy płaszczów używają nie na mróz, lecz na deszcz — gdy tymczasem my ciepłej bielizny nie uznajemy — i drżymy z zimna.
Nie mogę powiedzieć, abym przez ten tydzień poznał Londyn. Mówiąc szczerze, musiałbym wyznać, że właściwie przez cały ten czas nudziłem się. Byłoby to powiedziane z ustępstwem na rzecz rzekomej szczerości, właściwie jednakże wbrew prawdzie. Albowiem mimo wszystko — mimo, że mi się nie przytrafiło nic nadzwyczajnego — nietylko, że się nie nudziłem, ale przeciwnie, życie w Londynie niezmiernie mi się podobało. Czułem, że nudzić się w tem mieście — niepodobieństwo.
Codzień prawie przechodziłem koło gmachu „British Museum“. Niech się Czytelnik nie obawia, nie mam najmniejszego zamiaru opisywania tego szanownego cmentarza pamiątek. I nie potrafiłbym nawet, nie żebym tak już zupełnie zwątpił o swych siłach i zaczął wykrzykiwać: — Muzo, któż wyśpiewać zdoła? — Nie zdołam opisać, ponieważ w tem czcigodnem mauzoleum przeszłości nie byłem, a zaś nie byłem dla tej prostej przyczyny, że nie miałem czasu. I gdyby to moje życie było jakąś osobą, to bez żadnej uniżoności, bez pokłonów na klęczkach, ale z radosnym blaskiem w oku, krótkiem kiwnięciem głowy podziękowałbym mu zato, że dzięki niemu nie mam czasu chodzić po muzeach. Jest co innego do roboty.
Z drugiej strony — ilustracje, reprodukcje artystyczne, a już zwłaszcza kinematograf popularyzują świat do tego stopnia, że poprostu — niema na co patrzeć. Wszystko, co według sądów powszechnie uznanych jest godne widzenia, wędruje po świecie wprost do znudzenia. Świat umie się dziś na pamięć — i doprawdy, ten świat staje się już nie małym, a poprostu — za ciasnym. Nie ma już wdzięku nieznanej nowości, ba, nawet jego urzędowe piękno jest zdyskredytowane. Autor filmu londyńskiego stara się wyzyskań środowisko czy tło — zdejmuje jego piękności z najlepszych punktów i w jak najlepszych warunkach. Turysta widzi te rzeczy inaczej i doznaje uczucia rozczarowania. Zresztą — człowiek naprawdę współczesny, choć sztukę i zabytki kocha, jeszcze więcej od nich kocha życie i jego silny sens. Przeleciawszy się przez Syberję, parę oceanów i stanąwszy na Trafalgar-Squarze przed wysoką kolumną, na której szczycie stoi Nelson, człowiek mimowoli współczuje nieszczęśliwemu marynarzowi, myśląc: — Wiadomo, że Nelson, choć marynarz, za życia bardzo cierpiał na morską chorobę. Mogli go choć po śmierci ulokować wygodniej. A tu — postawili go na takim słupie, każą mu tam sterczeć wśród mgieł. Słupnika jakiegś z niego zrobili — musi mu być nieprzyjemnie. — Jedzie się nad Tamizą, widzi się niby rzekę i myśli się: Jang-tse-Kiang w Szangaju jest znacznie szerszy. — Jedzie się koło „British Museum“, z którem to słowem łączy się wyobrażenie czegoś olbrzymiego i patrząc na szare ściany, mówi sobie człowiek: — Za niskie! — Widzi się nad Tamizą szpilkę Kleopatry, słynny i piękny obelisk i cóż? Granit przecie mamy, moglibyśmy w Krakowie takich „szpilek“ na samym rynku ustawić choćby tysiąc! Ale gdzie wy macie kopiec Krakusa, Wandy i Kościuszki? — Westminsterskie opactwo, parlament? — Aha, to to tu stoi! — i koniec, bo dziwić się niema czemu. Wszystko takie znane!.
A mimo to Londyn jest niezmiernie zajmujący i nie nudzi. Czuje się doskonale, że wszystko to, choć tak niezmiernie znane, tai w sobie olbrzymią treść życia, że czego się dotknąć, to nabite jest, naładowane bogatą jego energją i treści ma olbrzymie pokłady. Więc człowiekowi nie chce się sięgać do głębi, nie chce się nazbyt angażować duchowo. Bawią chociażby nieskończenie długie ulice, wypełnione mgłą tak gęstą i czarną, że aż oczy od niej pieką. Bawią niespodziewane odkrycia coraz to nowych placów i węzłów komunikacyjnych, bawi włóczęga wąziutkiemi, czarnemi uliczkami, gdzie po poczerniałych ścianach ścieka skroplona mgła i gdzie co krok spotkać można figury z powieści lub dramatu angielskiego. Bawi wszystko.
I tu można jeszcze raz stwierdzić: Blaguje, kto opowiada o jakiejś angielskiej małomówności i wstrzemięźliwości w zapoznawaniu się. Wystarczyło wejść do pierwszej lepszej knajpy — są angielskie piwiarnie, bary amerykańskie, restauracje kanadyjskie, australijskie, winiarnie południowo-afrykńskie, specjalne restauracje z ostrygami, homarami, różnemi „owocami morskiemi“ i rybami, wreszcie „Bodegi“ z ulubionem w Anglji „Porto“ — wystarczyło tu tylko siąść i byle słówkiem zaczepić sąsiada — bez względu na to, czy to był angielski „Tommy Atkins“ z poobrywanemi guzikami, które wszędzie na pamiątkę rozdaje, czy też „Sammy“ w miękkiej amerykańskiej czapce, czy też „Anzac“ w szerokim kapeluszu z czerwoną wstążką i rewolwerem u pasa — wszyscy gadali, bardzo chętnie po francusku, obficie, szczerze, zajmująco, niewątpliwie po dwóch pierwszych zdaniach wtrąciwszy pytanie, które jako pytanie jest ściśle retorycznem, bo przecząco na nie odpowiedzieć nie można:
— Will you have a drink?
Musiało się chcieć mieć „drink“, bo była w tem pewna tajemnica. Wobec demobilizacji i mnóstwa wojsk obcokrajowych władze angielskie zarządziły, iż trunki wolno szynkować w restauracjach tylko od 12,30 w południe do 2,30 pop. i od 6,30 wieczór do 10,30 w nocy. W następstwie tego rozporządzenia, sięgającego aż do Portu-Saidu, „Tommy”, „Sammy“ i inne grzeczne chłopaki pili znacznie intensywniej niż dawniej, starając się wypić na zapas. Piwa nie pili — niema czasu, zato wódka i ciężkie portwajny lały się strugami. Oczywiście w takim stanie rzeczy miło mieć kogoś, który niby chce mieć jakiś „drink“ — jest to bądź co bądź usprawiedliwienie przed samym sobą.
Panowanie tych synów Marsa rozciągało się nietylko na restauracje, ale i na sferę intelektualną. Młodzi bohaterowie, przebywszy długą drogę do Tipperary, chcieli sobie odpocząć, a wogóle — odnaleźli bajeczny skrót życia. Umrzeć nadzwyczaj łatwo i nie można i nie warto się nad tem zastanawiać. Achilles powiedział, że lepiej być parobkiem na ziemi, niż cieniem bohatera na Polach Elizejskich. A o ileż przyjemniej być urlopnikiem w Londynie? Sami Londyńczycy nie wiedzą, co mają. Są na świecie ładne dziewczęta, czy nie? Są, i w Anglji nawet bardzo liczne. No więc? Idziemy do kina, „will you or will you not?“ Znakomita jest ta angielska formuła. U nas się mówi — Możebyśmy poszli? A „Tommy“ zupełnie zgodnie z gramatyką stawia kwestję odrazu na ostrzu noża: — Tak lub nie? — Niby — dlaczegoż nie? Więc się szło. Nie na żadnego Szekspira. Szekspira w Londynie nie grano — „nudny.“ Zato przedstawienia kinematograficzne były szalenie wymyślne i bogate w ruch: przez trzy akty kopanie w brzuch i bicie po gębie z całym anglosaskim rozmachem. Albo też wsadzanie wszystkim „osobom dramatu“ beczki z wapnem na głowę — naród się z tego cieszy niesłychanie. Teatry zmieniły się w „Variété“ z trikotowym baletem i obowiązkowym „jazzem”. „Jazz“, jest to nowy, niezmiernie popularny taniec, polegający na tem, że po kilku dzikich podskokach „ona” obowiązkowo ładnie zbudowana (trzeba przyznać!), oraz apetycznie i gruntownie rozdziana (co prawda, to nie grzech)! rzuca się „mu“ w objęcia, zaś „on“ chwyta ją jak połeć słoniny lub ćwiartkę wołu, zarzuca ją sobie na kark jak na ten przykład pasterz zgubioną i szczęśliwie znalezioną owieczkę, i hasa z nią po scenie do siódmych potów, prezentując głębokie choć ostatecznie ograniczone perspektywy. Działo się to przy akompanjamencie odpowiednio wściekłej muzyki i bicia w bęben, oraz ryku i harmonijnego pogwizdywania publiczności, przynajmniej w jednej trzeciej złożonej z „cowboyów“ wszystkich dominjów Anglji. Tak wyglądała sztuka, a zaś, aby publiczność nie znudziła się jakąś filozoficzną głębią takiego przedstawienia, w antraktach popisywali się ludzie wężowi, akrobaci angielscy, francuscy i japońscy, przyczem dla znawców lub amatorów zaznaczę, że gimnastycy japońscy, skorzystawszy z braku konkurencji akrobatów austryjackich i niemieckich, zupełnie opanowali ich teren i dziś są najlepszymi gimnastykami „par terre“. Koniec przedstawienia obwieszczał tłumny balet, rytmiczne drgawki stu par trykotowych nóg, furja bębna, „jazz” podniesiony do setnej potęgi, pisk baletnic i ogłuszające „hurrah“ widzów...
Ale nie...
Naraz rozlega się kilka akordów. Publiczność zrywa się z miejsc, wojskowi stają na baczność, twarze poważnieją, robi się cisza. Muzyka gra dziesięć taktów „God save the king“. Szalony przed chwilą nastrój gaśnie — publiczność rozchodzi się spokojnie. I tak jest wszędzie: w Londynie, we wszystkich teatrach i restauracjach Anglji, w dalekich wspaniałych hotelowych restauracjach najróżniejszych klimatów. Siedzą oto Anglicy z gołemi głowami na werandzie przepysznej restauracji wśród palm, szeroko-ramienne „punkah“ warczą cicho nad głowami, dokoła różnobarwnych kloszów świeczników fruwają przedziwne ćmy, na stołach perlą się kryształowe kielichy pełne szampana lub iskrzą się w drogiem szkle kunsztownie mięszane, zimne „cocktaile“, a naraz odezwie się tych kilka akordów i wstają wszyscy — panie w wytwornych, dekoltowanych sukniach wieczorowych, panowie w smokingach, przepasani rzemieniami oficerowie w mundurach „khaki” i wszyscy zwracają się twarzami w stronę muzyki, w skupieniu słuchając swego hymnu narodowego.
Otóż w Londynie ton nadawali niezliczeni „Tomes and Sammies”. Pełno było ich wszędzie, olbrzymiemi hordami włóczyli się po ulicach, wystawali przed klubami Y. M. C. A. (Young Men Christian Association), wreszcie przed swemi własnemi klubami — jako że angielscy żołnierze kluby swe mają wszędzie, nieraz nawet bardzo wytwornie urządzone. Naogół „Tommies and Samamies“ choć zachowywali się głośno i swobodnie, nie byli wrogo dla człowieczeństwa usposobieni. Obcy mundur witali demonstracyjnem „hulloh!“, potrząsaniem ręki wykręcającem ramię ze stawów i licznemi propozycjami, dotyczącemi zawsze skomplikowanej sprawy „drinków“. Płeć piękną uwielbiali w sposób jawny i nie pozostawiający co do tego najmniejszej wątpliwości — zwłaszcza w kinematografach, gdzie na tle jasnego ekranu sylwetki rysują się bądź co bądź wyraźnie. Lubili hazard — i jeśli w kilku obstąpili dziewczę miłe a niezbyt melancholijne, licytowali je między sobą dla jej niezaprzeczonej korzyści, zważywszy, iż nie brak między nimi chłopców bogatych.
Jednak — trudno się było z nimi zżyć. Zwłaszcza Australczycy i Amerykanie mają swe własne, bardzo szerokie pojęcie wolności, krew gorącą i rewolwery u pasa. Mimo, iż policja londyńska jest i taktowna i zręczna, nierzadko wybuchały zatargi, które zmieniały się w krwawe boje pozycyjne a kończyły się formalnemi szturmami, po których dziesiątki trupów zostawały na placu. Gdzieś w marcu podczas takich bojów Amerykanie zdemolowali gmach policji na Bow-street, przypłaciwszy to 21 trupami i garścią rannych. W ten sposób stworzyli odpowiednie “pendant“ do domu, który na tej samej ulicy w pobliżu tegoż samego gmachu policji zburzyli swego czasu Niemcy podczas jednego ze swych „rejdów“ aeroplanowych. Dziś jest w tej ulicy przynajmniej jakaś symetrja. Czy te starcia były zwykłemi tylko „bitkami“ między policją a ludźmi przywykłymi do gwałtowniejszego trybu życia, czy też miałoby to i inny, może głębszy podkład — nie wiem.
Jednakże — było w tem wszystkiem coś charakterystycznego.
Przewalające się po Strandzie tłumy żołnierzy, głośne i pewne siebie, ignorowały zupełnie oficerów. Usposobione były bardzo republikańsko. Kiedy, rozmawiając z jednym z żołnierzy, zwróciłem jego uwagę na to, iż po wojnie pozostał w Europie już właściwie tylko jeden król na większą skalę, żołnierz kiwnął głową, uśmiechnął się i rzekł:
— O tak, pozostał jeden tylko — Lloyd Georges!
Ale Anglicy lubią żartować i niemniej od Francuzów lubią „bons mots“.
Bo z drugiej znów strony:
Kiedy z jednym z emigrantów polskich znalazłem się w odleglejszej dzielnicy londyńskiej, człowiek ten, zamieszkały w Anglji oddawna, prosił mnie, abym zamilkł, póki nie wyjdziemy na przyzwoitsze ulice, a prośbę swą umotywował tem, że tłum londyński, słysząc obcy język, staje się zaczepnym a nawet niebezpiecznym.
— Mnie znają w tej dzielnicy od lat, a jednak mimo wszystko wykrzykiwano za mną kilkakrotnie „bloody foreigner!“ i rzucano kamieniami.
Odbywały się też protesty wojska — kulturalne oczywiście, ale dowodzące, iż armja ślepą machiną nie jest. Któryś z londyńskich pułków, zauważywszy jakieś niedokładności czy nadużycia w dawaniu urlopów i zamiast demobilizacji odprawiony ponownie do Francji, obraził się. Rozkazu usłuchał — ale na znak niezadowolenia demonstracyjnie — wbrew prawom miasta — przemaszerował przez Londyn i odmówił przyjęcia sztandarów. Pojechał do Francji bez znaków, które za nim dopiero osobna komisja powiozła.
Ruch strajkowy w Anglji był w lutym wcale znaczny, bezrobotnych dużo, dokuczała drożyzna i „paskarstwo”. Nie było cukru, masła, mleka, owoce były drogie. Wogóle w Anglji było bardzo drogo i trudno było żyć bez serdeczniejszych stosunków z wpływową rodziną „pieniążków“.
Sufrażetki — wygrywają. Opinja publiczna zwolna przechyla się na ich stronę. Nawet prosty żołnierz angielski jest dziś za zupełnem równouprawnieniem kobiet.
Przejeżdżając jednego dnia przez Hyde-Park, spotkałem kobiecą kompanję inżynierji wojskowej. Oddział wyglądał bardzo solidnie, poważnie i po wojskowemu. Prowadziła go oficer-kobieta. Publiczność nie zwracała na oddział najmniejszej uwagi — snać przywykła.
Wrażenie, jakie wyniosłem z kontaktu z Anglikami, było to:
Naród ten odświeżył się przez wojnę, zbliżył się dzięki niej znów do życia i poczuł swą siłę. Kocha poprostu życie codzienne bez literackiego wyrafinowania. Wywrotowości, której chcieliby się w nim niektórzy dopatrzyć, niema w Anglji, jest zato poczucie własnej sprawności, a co zatem idzie, dążenie do rozszerzenia praw narodu i reorganizacji ustroju na lepsze. W tym kierunku, może nawet nieświadomie, prowadzili propagandę żołnierze kanadyjscy, australijscy, południowo-afrykańscy i amerykańscy, żołnierze, którzy zresztą dowiedli swej wierności dla rasy anglosaskiej. Ten naród, czy ta rasa może dążyć do pewnej wygodniejszej reorganizacji, ale swoich narodowych czy rasowych interesów, ani sprawie społecznej, ani międzynarodowej nie poświęci.
Ale właściwie — nie Anglicy mnie w Londynie zajmowali. Narodów dziwnych lub obcych widziałem już dość. Zato serce rwało mi się do Polski i do Polaków, których tak dawno nie widziałem. Należało ich za każdą cenę odszukać w Londynie.
Łatwo powiedzieć. — Londyn ma dziś 7 miljonów mieszkańców.
A jednak — niemniej łatwo się to robi.
Obowiązkiem moim było zameldować się osobiście w policji. Tę znaleźć zawsze łatwo. Wszedłem do bardzo prymitywnie urządzonego biura i zgłosiłem gotowość do zameldowania się.
Urzędnik spojrzał na mnie, spytał o narodowość i krzyknął:
— Halloh! Jakiś oficer polski z Syberji chce się zameldować.
— Come inn! — odpowiedział głos z za ciemkiego przepierzenia.
Siedziało tam trzech jakichś panów zajętych paleniem fajek.
— Gdzie pan mieszka?
— Buckingham-Hotel.
— Pan się nie potrzebuje meldować — zadecydował naraz urzędnik.
— Nie, to nie. A gdzie tu jest jaka organizacja polska?
Urzędnik podniósł głowę, jakby coś czytał pod sufitem i odpowiedział bez zająknienia:
— Polish National Committee Upper-Montagu-street 2. Do widzenia.
Wiedziałem już rzecz najważniejszą. Ale jak się tam teraz dostać?
Wyszedłem na jakiś piekielnie ruchliwy placyk i, stojąc wśród tego rojowiska, poprosiłem policjanta, aby mi sprokurował jaki „motor-car“.
— Tu? Bardzo będzie trudno...
— A jak mi iść na Upper-Montagu-street 2?
Pokręcił głową i spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć:
— Człowieku, nie wiesz, o co pytasz. Jakże ja ci to mogę wytłumaczyć?
Ale nastawił mnie na lewo-wskoś ku jakiejś ulicy i wskazawszy „dyrekcję”, rzekł:
— Trzecia ulica na lewo!
Nie kiwnąwszy mu nawet głową, prosto jak po sznurze ruszyłem, maszerując ku wskazanej ulicy. Odliczyłem trzy przecznice, patrzę na napis:
— Kingsway, a nie żaden Upper-Montagu-street.
Na środku ulicy w tumanie mgły czernieje figura olbrzymiego policemena w czarnym angielskim kasku. Rżnę do niego:
— Piąta ulica na lewo!
Oho! Jednakże kierunek podano mi dobrze.
Idę. Mgła. Ruch. Tu i owdzie kluby „Uaj-emsi-ej“ (Young-men-christian-association), przed klubami mnóstwo żołnierzy, dużo żołnierzy australijskich, kanadyjskich — to wszystko nic mnie jednak nie obchodzi. Liczę przecznice.
Piąta. Jakiś plac. W środku piękny ogród ze staremi drzewami — wszystko w mgle jak w wacie. Słońce jak cytryna.
Russel-place! Więc nie Upper-Montagu...
— Człowieku, uwierz raz, mówię ci! — tłumaczę sobie. — Nie denerwuj się. Powiedział ci „piąta ulica na lewo“ — więc wiedział, co mówi. W lewo zwrot!
Skręciłem na lewo i idę. Przechodzę koło klubu żołnierzy australijskich. Kolos-klub zajmuje kilka olbrzymich kamienic — przed bramami tłumy żołnierzy w szerokich kapeluszach z czerwonemi wstążkami. Mijam te tłumy i wychodzę na jakąś cichą ulicę. Przede mną na bramie numer „dwa“ i mała tablica mosiężna. Nie patrzę nawet, jak się ulica nazywa, kieruję się prosto ku domowi i na tablicy czytam:
— Polski Komitet Narodowy.
Rozumie się. Kierowali mną jak pionkiem z niesłychaną precyzją.
Misja nasza w owych czasach zajmowała się zaciekłą kampanją, jaką we wszystkich bez wyboru pismach angielskich z niesłychaną namiętnością prowadzili i prowadzą — żydzi. Ci mili „współrodacy“ i „współobywatele”, domagający się w Polsce dla siebie odrębnych praw i przywilejów jako dla członków narodu żydowskiego, niewiadomo, dla jakich przyczyn w Anglji niechętnie przyznają się do swej narodowości, a natomiast bardzo chętnie podają się za Polaków. Anglik, to wyspiarz — interesuje się wysepkami, ale Europa, a już zwłaszcza środkowa i wschodnia mało go obchodzi i nie zna jej. I faktycznie szerokie masy angielskie nie odróżniają Polaka od żyda. Jakie na tem tle powstawały niesłychane fałszerstwa i oszustwa opinji, jakie potworne intrygi, jak podstępne napaści — trudno sobie wyobrazić. Misja polska zbijała i odpierała te ataki jak mogła i jak umiała. Ale propaganda tego rodzaju, prowadzona wyłącznie przy pomocy sprostowań i protestów, nie mogła mieć wielkiego znaczenia, ani też dać pozytywnych wyników. Naród angielski za mało wiedział o nas, skutkiem czego łatwo było go do nas uprzedzić, tem łatwiej, że Anglikom z tem było wygodniej.
Emigracja polska w Anglji nie jest bardzo liczna. W „Kingstownhallu” miało być walne zgromadzenie tow. „Zjednoczenie“. Zaproszono mnie na ten wieczór. Było może ze 30 osób. Trochę liczniejsze było zgromadzenie w Polskiem Towarzystwie londyńskiem, jednem z najstarszych stowarzyszeń polskich w Anglji. Na zgromadzeniu tem, składającem się przeważnie z robotników, referowałem sprawę wojsk polskich na Syberji. Po wygłoszeniu referatu jeden ze słuchaczy interpelował mnie w następujący sposób:
— Prelegent mówił nam o tem, jak to tam na Syberji Polacy się organizują; ale my wolelibyśmy usłyszeć coś o bolszewikach!
Wybuchła krótka utarczka słowna, wśród której robotnik oświadczył, iż
tero taki czas, że kużden robotnik musi drapać jak nowięcy lo siebie, bo potem już nie będzie móg...
Ponieważ ja osobiście nie należę do kasty myślącej wyłącznie o „drapaniu lo siebie“, więc nie wiem, czy interpelant mój miał rację, czy nie. Zasadę wygłoszoną przez niego słyszałem już raz poprzednio z ust pewnego robotnika polskiego, ale w innych okolicznościach i nie w Londynie, lecz w dalekiej, nadwołżańskiej Samarze. Było to gdzieś w początkach upalnego lipca, kiedy w wagonach na dworcu samarskim formowała się pierwsza kompanja pułku strzelców polskich im. Tadeusza Kościuszki. Siedziałem w wagonie, w którym znajdowała się kancelarja punktu zbornego. Było już koło południa, gorąco straszne, martwy punkt dnia. O tej porze nie można się było spodziewać ochotników. Siedziałem, drzemiąc. Wtem skoczył ktoś do wozu. Młody człowiek, o śniadej, ogorzałej twarzy, wielkich oczach i wyszczerzonych w uśmiechu bieluśkich zębach. Spojrzawszy na niego, zrozumiałem, że propaganda w tym wypadku jest zbyteczna.
— Tu się bierze do wojska polskiego? — zapytał z radosnym uśmiechem.
— Tu. Albo co?
— A bo ja się chce zapisać.
— A poco?
Chłopak się „speszył”.
— Jakto — poco? Przecie się trza bić!
— Niby — o co?
Spojrzał na mnie jakby obrażony i odburknął.
— Jakto — o co? Przecie teraz taki czas, że kużden musi iść po swoje!
Ale on to trochę inaczej rozumiał, niż jego londyński towarzysz!
Pewnego dnia po południu wyjechało nas kilku do obozu jeńców wojennych Polaków w Feltham. Byli tam przeważnie Poznańczycy, żołnierze z armji niemieckiej. Do wojsk polskich we Francji zgłaszali się stosunkowo chętnie i niewątpliwie byli to dobrzy Polacy. Ale oto co się stało: Anglicy, zrozumiawszy nareszcie, że mają do czynienia z narodem sojuszniczym, poczynili im ulgi tak znaczne, iż — człowiek jest człowiekiem! — jeńcom poprostu żal było rozstawać się z „campem“ i iść znów pod karabin. Zleniwieli — a że wojna niby się już skończyła — mieli wymówkę. Korzystając z równoczesnej obecności w Londynie jednego z członków galicyjskiej komisji likwidacyjnej, zaproszono nas obu na wieczorek w „campie“, gdzie referaty nasze miały się przyczynić do podniesienia temperatury narodowej. Przy tej sposobności zwiedziłem angielski „camp”.
Członek galicyjskiej komisji likwidacyjnej zbierał bardzo szczegółowe dane co do tego, ile gramów czy łutów tłuszczu czy mięsa żołnierze pobierają. Ja, oceniając rzecz tę od oka, powiem poprostu, że w sali wielkiego gmachu przeznaczonego na pomieszczenie dla więźniów, widziałem kilkaset „byków“ o czerwonych, okrągłych twarzach i połyskujących zdrowiem oczach. Jadłem ich biały, bardzo smaczny chleb z jakimś zupełnie zdrowym tłuszczem i piłem kawę ze skondensowanem mlekiem. Ci jeńcy mieli się niewątpliwie lepiej w angielskim „campie“, niż rodacy w kraju na wolności. Wszyscy podkreślali, że władze obchodzą się z nimi poprawnie i życzliwie. Raziły nieco wyłącznie niemieckie napisy na korytarzach, co jednak tłumaczono tem, iż w „campie“ oprócz Polaków byli i Duńczycy; władze angielskie obiecały jednak dać też nowe napisy w języku polskim.
Za mego pobytu przedstawicielstwo i władze polskie w Anglji znajdowały się właściwie dopiero w stadjum organizacyjnem. Mimo to okazywały znaczną ruchliwość, zajmowały się opieką nad jeńcami, rekrutacją, prasą, propagandą. Było to wszystko oczywiście do pewnego stopnia na mniejszą może skalę. Szło poprostu stosunkami osobistemi poszczególnych ludzi. Zaś emigracja nie jest jeszcze mocno związana organizacją i uprawia przeważnie swe własne lokalne interesy emigracyjne, niczem niezwiązane z Polską, ani jej sprawą. Z przykrością muszę stwierdzić, że ten pewien chłód w sprawach polskich panuje głównie wśród robotników i rzemieślników.