Przez jasne wrota/W Paryżu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez jasne wrota |
Rozdział | W Paryżu |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Siedemnastego lutego 1919 r. znalazłem się w Paryżu po podróży, która właściwie trwała od 23 maja roku 1918-go. Tegoż bowiem dnia wyruszyłem był swego czasu z Moskwy na poszukiwanie eszelonów czesko-słowackich, z któremi, nie mogąc już jechać na Murman, zamierzałem przez Daleki Wschód do Europy. Eszelonów tych dopadłem w Penzie, gdzie w godzinę później napadli na nie bolszewicy. Po zdobyciu Penzy i przekroczeniu Wołgi szliśmy podczas nieustannych walk na Wschód. Byłem w bitwie pod Lipiagami, przy zdobywaniu Samary. Później, jako jeden z organizatorów pierwszego bataljonu pułku strzelców polskich im. Tadeusza Kościuszki, dotarłem aż do Omska, gdzie wspólnie z naszą grupą, przeduralską, zorganizował się Polski Komitet Wojenny. Jako członek tego komitetu zostałem wysłany na Daleki Wschód z misją wojenno-polityczną w celach propagandy, nawiązania stosunków z rodakami i organizacjami polskiemi, z misją francuską, wreszcie uzyskania kontaktu z Komitetem Narodowym w Paryżu. W ten sposób przejechawszy całą Azję, w jesieni 1918 r. stanąłem wreszcie nad Oceanem Spokojnym, skąd jako kurjer dyplomatyczny wyjechałem do Paryża z zadaniem poinformowania odnośnych czynników polskich o położeniu kilkunastu tysięcy ochotnika polskiego, zgromadzonego w dywizji syberyjskiej, a wydanego na łaskę i niełaskę komendy francuskiej.
Dzięki staraniom przedstawicielstwa polskiego w Londynie bez trudu otrzymałem wizę angielską i francuską, (polską oczywiście też) i wybrałem się do Paryża.
Na statku, który miał nas przewieźć przez La Manche, nikt, prócz mnie, nie kładł się i nie rozbierał. Obawiano się — i nie bez racji zresztą — niewyłowionych jeszcze min pływających. Istotnie, śmierć mogła nas spotkać każdej chwili, zaś w dodatku noc była bardzo ciemna i zimna, morze niespokojne, chuchające mroźnemi tumanami. W razie nieszczęśliwego wypadku szanse ratunku były bardzo małe. Z drugiej strony jednak siedzieć przez całą noc, z minuty na minutę spodziewając się śmierci, myśleć wciąż o tem i widzieć się w wyobraźni walczącym z falami i niewiadomego użycia pasem ratunkowym, to przecie musi być tak męczące, że od tego osiwieć można. To też ja wcale się tak męczyć nie chciałem. Kazałem sobie przynieść do kabiny butelkę wina, wypiłem z wielkim gustem, a potem rozebrałem się i położyłem się do łóżka. Zbudziłem się dopiero w Hawrze, u brzegów Francji.
Nie mogę powiedzieć, aby życie portowe w Hawrze było w owych czasach bardzo ożywione. Na zachodzie, na tle buro-perłowego nieba i morza widniała sylwetka jakiegoś krążownika, w porcie, prócz naszego statku, nie było żadnego. Przy brzegu kołysało się parę łodzi rybackich, w pustej przystani nie widziało się nikogo prócz paru niepozornych żandarmów i urzędników celnych. Nie było to wszystko bynajmniej imponujące, przeciwnie, przedstawiało się żałośnie i smętnie.
A mimo wszystko czułem się tu właśnie w domu. Ten poranek nie był żadnym fajerwerkiem pysznego słońca lecz sennym porankiem ludzi, budzących się do pracy. Dokoła statku nie kręciły się żadne golasy, wrzeszczące, udające ryby i nurkujące w morzu za pieniążkami, żandarmi i urzędnicy byli niewyspani a przeto małomówni i po ludzku bez humoru. Rewizji papierów i rzeczy dokonywano w specjalnie na ten cel zbudowanem sicie z kabinek i oszalowanych gabinecików, ale nie szykanowano ludzi. Bardzo doświadczeni i rutynowani ajenci zaglądali tylko przeciągle przyjezdnym w oczy i już wiedzieli, kogo mają przed sobą. Karetka, która mnie wiozła przez cichy i senny Hawre na dworzec, była jak z noweli Maupassanta, dorożkarz — z humorystycznego pisma paryskiego, właścicielka bufetu w arcyskromnej restauracji kolejowej — z powieści Zoli — wszyscy znajomi i wszystko znajome, co w rezultacie daje miłe uczucie pewności siebie i bezpieczeństwa.
O czwartej po południu byłem w Paryżu i natychmiast udałem się do Komitetu Narodowego. Sień była pełna żołnierzy ordynansowych, t. zw. po francusku „plantonów’. Kazałem się zameldować p. prezesowi Dmowskiemu. Nie przyjął mnie, odpowiedział przez „plantona”, że teraz odpoczywa. Wysłałem plantona jeszcze raz. Kazał mi przyjść o szóstej.
Wyszedłem z przekonaniem, że polska dywizja na Syberji nikogo w Komitecie Narodowym obchodzić nie będzie. Udałem się tedy do jen. Hallera, który mnie przyjął bardzo życzliwie i uprzejmie, ale zupełnie mnie nie zrozumiał. Kiedy mu oświadczyłem, że dywizja nasza jest zupełnie zależna od Francuzów, oświadczył:
— Bardzo dobrze! Jesteśmy pod francuską komendą. To doskonali żołnierze, od nich można się dużo nauczyć, to najlepsza szkoła.
Nie rozumiał, że dywizja polska na Syberji nie powstała dla celów „przekształcenia”, lecz aby móc z bronią w ręku wrócić do Europy i połączyć się z wojskiem polskiem. Jen. Haller bez najmniejszych zastrzeżeń oddawał dywizję Francuzom.
Spostrzegłem, że tu absolutnie nic nie wskóram, prędzej chyba w komitecie. Zgłosiłem się tam o szóstej, ale p. Dmowskiego już nie było. Zato na drugi dzień widziałem się z sekretarzem p. Dmowskiego, p. Stanisławem Kozickim, który miał ze mną dłuższą konferencję i szczerze się sprawą dywizji zainteresował. Z rozmowy wynikło, że komitet był o położeniu na Syberji bardzo słabo poinformowany.
Pan Kozicki zrobił, co mógł — skomunikował mnie z p. Wielowieyskim, który w komitecie zajmował się sprawami wojskowemi. Dlaczego — nie wiem. Pan Wielowieyski nie miał czasu — targował się ze mną o długość konferencji, którą wreszcie ustaliśmy na półtorej godziny. Ale w określonym dniu p. Wielowieyski nie miał czasu, konferencje odłożył, a kiedy się z nim wreszcie spotkałem, oświadczył mi, że musi się bardzo spieszyć i może mi poświęcić tylko godzinę. Podczas tej godziny umawiał się z kimś na obiad wieczorem, równocześnie jednak przekonał się, iż sprawy były ważniejsze, niż przypuszczał. Oto pokazało się, że na Syberji — (i we Francji) — nie jesteśmy bynajmniej na prawach armji sojuszniczej, jak Czesi, i zupełnie o sobie stanowić nie możemy, lecz tworzymy oddziały armji francuskiej, złożone z Polaków — na wzór dywizyj marokańskich, senegalskich, algierskich i anamickich. I pokazało się też, że p. Wielowieyski popierał przeciw P. K. W. wszystkie organizacje polskie, wojsko zwalczające. Pokazał się — skandal.
— I czemuż pan to robił? — spytałem.
— Powiem prawdę! — odpowiedział uczciwie p. Wielowieyski. — Nie byłem należycie informowany.
Od tego czasu już się z p. Wielowieyskim nie widziałem.
Sprawa dywizji syberyjskiej grzęzła coraz beznadziejniej. Właśnie wówczas reprezentacja polska znajdowała się w stanie gwałtownej walki dyplomatycznej o Gdańsk, Górny Śląsk i wogóle o granice
Polski, co ją zupełnie absorbowało. Jen. Haller wysłał był na ślepo jakiegoś oficera z misją do wojsk polskich na Syberji. Oficer ten, nie znający zupełnie stosunków, narobił jeszcze większego bigosu. Krótko mówiąc, zrobił się bałagan okropny, a na domiar złego zaczęły się pojawiać tendencje, dążące do ograniczenia werbunku na Syberji. Przyjechał był wówczas do Paryża z Szangaju jeden z ówczesnych dyrektorów rusko-azjatyckiego banku szangajskiego, p. Jastrzębski, późniejszy minister skarbu, człowiek bardzo poważny i wpływowy. Kiedy ze mną o dywizji rozmawiał, oświadczył się absolutnie za ograniczeniem werbunku, mówiąc:
— Panie Bandrowski! Nieszczęście się stało, dywizja polska na Syberji jest. Trzeba się teraz starać, aby to nieszczęście było jak najmniejsze.
Środkiem, prowadzącym do tego, miało być jej osłabienie, gdy tymczasem jedynym sposobem ocalenia dywizji było uczynienie jej tak silną, aby się mogła skutecznie bronić i niezależnie od nikogo postępować aby się musiano z nią liczyć.
— Trzeba było zrobić korpus, albo nic! — przyznał mi prof. Dybowski.
I oto dlaczego Czesi z Syberji wyszli, a nasza dywizja poniosła klęskę i poszła do niewoli, broniąc tyłów Kołczaka i interesów francuskich, za co później Francuzi grubo sobie jeszcze zapłacić kazali.
Tak, rwąc się całą duszą do Polski, nie mogłem powstrzymać się od myśli, że Francja jest jakby przedsionkiem tego raju i że tu należy mi na chwilę przysiąść, uspokoić się, duchowo otrząsnąć pył z sandałów i przysposobić się do wejścia we wrota wymarzonej szczęśliwości. Polskiego w Paryżu było i jest tyle, że dla mnie, który bezpośrednio dłuższy już czas z naszem życiem narodowem nie miałem kontaktu, była to poprostu „silva rerum“, gąszcz najrozmaitszych problemów i żywych a nieraz najzupełniej sprzecznych sensacyj.
Mieszkałem w polskim klubie oficerskim, umieszczony w jednym ze znajdujących się tam pokoi gościnnych. Przez długi czas nie znałem Paryża, ani życia paryskiego. Miasto nietylko nie nęciło mnie, ale nawet poniekąd odpychało. Pogoda była poniżej zdechłego „kondla“, lało bezustanku, błoto chlapało pod nogami, niebo szare, wszystko wyglądało jakoś dziwnie banalnie i pospolicie. Były dni, w których zupełnie nie wychodziłem z klubu, śpiąc długo przed obiadem i schodząc nadół tylko w czasie jedzenia. Żyłem wyłącznie z naszymi oficerami, rozmawiałem jedynie o Polsce i naszych sprawach.
A Polska tak, jak ją można było w Paryżu dostrzec gołem okiem, przedstawiała się w pierwszej chwili nieledwie imponująco. Instytucje nasze zastałem pokaźne liczbą i bardzo ożywione. W klubie robiłem znajomości prawie masowo — prócz tego miło było zajść do Głównej Kwatery, mieszczącej się na Avenue d’Jena. Zawsze tam stały w pogotowiu samochody i „camiony“, kręcili się ordynansi, „plantoni” w błękitno-siwych rogatywkach, uwijali się oficerowie polscy i francuscy. Przy Avenue Kleber znajdował się Polski Komitet Narodowy w jednym domu, trochę dalej była redakcja wydawanego dla wojska „Polaka“ i inne instytucje — a wszędzie widziało się nasze flagi i mundury. Jużci, przypatrzywszy się bardziej zbliska temu aparatowi, można było to i owo zarzucić, w każdym razie jednak widziało się, iż życie nasze w Paryżu krzewi się śmiało, szybko i coraz szerzej, coraz silniej. Nieraz długie godziny spędzałem w poczekalni Polskiego Komitetu Narodowego. Czekałem — ale czekałem cierpliwie, nauczywszy się tego w Rosji i na Wschodzie, a przytem — bawiłem się znakomicie. Nigdy nie zapomnę tego małego, czasem dusznego saloniku, wybitego jakiemś czerwonem, podniszczonem obiciem. Fotele, również szkarłatne, bardzo wygodne, choć może nieco zanadto wygniecione, musiały być kiedyś eleganckie, ale na oparciach ich, tam właśnie, gdzie wypadało miejsce na głowę, widniały duże, ciemne, tłuste plamy, prawdopodobnie od pomadowanych głów petentów. W tym to saloniku schodziła się najrozmaitsza publiczność — przyjeżdżający z końca świata lub z kraju rodacy, biedacy, proszący o wsparcie, kurjerzy, dyplomaci, delegaci i niedelegaci, domagający się koniecznie miejsca w t. zw. „dyplomatycznym pociągu“, dziennikarze, literaci. Spotykali się ludzie dawno niewidziani, odnawiali znajomości lub zawierali nowe, wymieniali poglądy, nowinki, plotki, mieszając rzeczy poważne z najintymniejszemi ploteczkami. Było to tak specjalnie polskie, że czasem aż bałem się, aby który z czekających na audjencję Francuzów nie zrozumiał, o czem się mówi, ale było to równocześnie ogromnie miłe, to gadulstwo i takie otwarte, szczere, czasem przedpotopowo-staro-szlacheckie, sąsiedzkie uradzanie.
Duszą tych pogawędek był hrabia Jaworski — comte Żaworski, jak go przezywano — wysoki, majestatyczny, znakomicie ułożony pan, z długą, siwą brodą, doskonale mówiący kilku językami a pełniący w komitecie właściwie funkcję portjera dyplomatycznego. Uważał się za Paryżanina, ale w rzeczywistości był Podolakiem, tkwiącym całą duszą w epoce Abgara Sołtana — „plus” paryski cynizm. Gawędziarz niezrównany i dowcipny, miał jednak pewien błąd, mianowicie — nie umiał się zachować. „Nie raczy księżna pani usiąść?“ — mówił, zresztą zwykle po francusku. — „Pan hrabia będzie łaskaw zająć miejsce, proszę usiąść, panie poruczniku, niech pan siada“ — do jakiegoś skromnego cywila, zaś do człowieka, wyglądającego biednie i nieśmiało, szerokie machnięcie dłonią i pogardliwy rozkaz: — „Siadać!“ Otóż w tych wypadkach comte Żaworski zachowywał się istotnie, jak portjer, że jednak trudno go było, jak portjera traktować, to ludzi gniewało.
Szlachetczyzną, i to bardzo niewytwornego gatunku, trąciło w tej instytucji wszystko. Hrabiów było zatrzęsienie, z biednymi ludźmi obchodzono się twardo i nielitościwie, dla „plantonów” przez długi czas nie miano pomieszczenia ani łóżek, tak, że biedacy przykrą zimę francuską musieli spędzać w namiotach, krótko, o ile można było wierzyć czy spodziewać się, że ci dyplomaci Polskę nam na konferencji wywalczą, o tyle absolutnie już nie można było przypuszczać, że oni potrafią ją urządzić tak, aby w niej dało się żyć.
Kiedy się tak temu przyglądałem, przypomniałem sobie, jak to ja raz byłem w gościnie u bogatych krewnych. Dom był istotnie wielki, dostatni, prowadzony z pewnym, wielkopańskim gestem, ale gdy rano zażądałem mydła i ręcznika, musiałem długo czekać, a potem dano mi do zrozumienia, że człowiek przyzwoity wozi takie rzeczy we własnym neseserze. Byłem wówczas zbyt młody, aby być przyzwoitym i w dodatku mieć jeszcze neseser, w parę dni później jednak zginął mi z przedpokoju płaszcz. I znowu dano mi do zrozumienia, że w tak wielkim domu, w którym tylu ludzi bywa, każdy sam powinien pilnować swoich rzeczy. Przepraszam, dziękuję za takie wielkie państwo! Mydła ani ręcznika człowiekowi nie dadzą, a płaszcz ukradną.
Jednakże ludzie byli zmęczeni. Chodziłem po różnych biurach i różnych naszych instytucjach, spotykałem się prawie z wszystkimi wybitniejszymi ludźmi naszymi i wszyscy oni byli już bardzo utrudzeni. Wielu z nich znałem przed wojną — nie do wiary, jak prędko ci ludzie zestarzeli się, posiwieli, a nawet pochylili się. — W takiej kampanji tygodnie liczą się za lata! — rzekł p. Dmowski, zauważywszy moje nieledwie przerażone zdziwienie na widok jego znacznie przedwcześnie posiwiałej głowy i pochylonej postaci. Wszyscy ci ludzie byli w nieustannej wytężonej pracy — nie obchodziło ich nic pozatem.
Atmosfera, w której się znalazłem, była niewątpliwie polską — ale dodatnio na mnie nie działała. Przeciwnie, nigdy może nie czułem się tak przygnębiony, tak zmordowany duchowo. Coraz częściej zdarzało mi się, że zamykałem się w swym pokoju, spędzając czas na wertowaniu pamiętnika lub oglądaniu skromnych pamiątek, zebranych w podróży... Syberja! Syberja! Żyło się tam człowiekowi przecież śmielej, wolniej i weselej... Nie było tej duchowej szarpaniny...
Zgryzota prześladowała mnie wszędzie... Nawet w klubie oficerskim... A właściwie — dopiero tam!
Klub oficerów polskich w Paryżu mieścił się przy Avenue du Bois de Boulogne 17, w pięknym domu, należącym kiedyś do słynnego inżyniera Lesepsa. Punkt piękny — prześliczna, szeroka aleja, wiodąca do Lasku Bulońskiego, jest jedną z najwykwintniejszych ulic Paryża. Przed południem na szerokiej jezdni widać tam było świat sportowy, oficerów, panów i panie na pięknych koniach. Przemykały zrzadka samochody, przeważnie amerykańskie, z hukiem przeraźliwym eksplodowały motory motocykletek żołnierzy amerykańskich, uganiających po mieście, a czasem pojawiał się ciężko, olbrzymi samochód-omnibus Y. M. C. A., szaro-zielony, z wielkim czerwonym trójkątem, obwożący po Paryżu i okolicach wiecznie ciekawych i roześmianych „Sammies“. O jakich kilkadziesiąt kroków na prawo od klubu znajduje się Plac Gwiazdy z monumentalnym a przecież tak lekkim łukiem triumfalnym, zamykającym szerokie Pola Elizejskie, spięte w dalekiej perspektywie obeliskiem, stojącym na Placu Zgody, gdy z małem odchyleniem od Alei Lasku Bulońskiego ciągnie się szeroka, imponująca Aleja Wielkiej Armji. Jest to dzielnica wytworna o eleganckich ulicach, pełna ogrodów, powietrza i światła.
Opisuję to wszystko tak szczegółowo raz dlatego, że po wyjeździe wojsk jen. Hallera klub nasz znikł i ludzie wkrótce zapomną nawet, gdzie on był, powtóre, ponieważ to był istotnie nasz teren w Paryżu. W Alei Lasku Bulońskiego w piękniejsze dni przygrywała plac-muzyka polska. Kilkudziesięciu wiarusów w rogatywkach dęło co siły w „srebrne“, przywiezione z Ameryki instrumenty, nęcąc paryskich gapiów polską pieśnią. Wieczorami „plantoni“ nasi — a kto wie, czy i nie młodsi oficerowie — korzystając z ciemności nocnych spowiadali się na utajonych ławeczkach ze swych tęsknot i bólów różnych słodkim a uprzejmym istotkom, które, niby Driady, zawsze w porę wynurzały się z krzaków i drzewnych klombów. Zdaleka widać było na klubie wypłowiałą od deszczu, niewiadomo czemu buraczano-białą flagę w otoczeniu flag sojuszniczych, a oficerowie nasi, zwłaszcza ci, którzy świeżo przybyli z Polski, z zawiścią krążyli po Placu Gwiazdy i Polach Elizejskich, oglądając niezliczone ustawione tam wszędzie zdobyczne działa i moździerze najrozmaitszych kalibrów. — Gdyby nam choć to dali, co tu na tych placach stoi! — szeptali z goryczą.
Ba! Na ulicach i placach Paryża rozstawiono najmniej jakie kilka tysięcy niemieckich i austryjackich dział!
Zaś klub urządzony był w całem znaczeniu tego słowa po pańsku. Wszędzie rzeźby, piękne, stare obrazy, buazerje, prześliczne gobeliny, dywany i sprzęty, fajanse stare. Dom wynajęto wraz z meblami. Polskie były w nim tylko stare ryciny — Kościuszko, Dąbrowski, szwoleżer, ułan złoty, ułan biały. Wszystko to robiło wrażenie solidne i miłe: przyjemnie było widzieć, że ten oficer polski nie gnieździ się w jakiejś norze, ale ma przecie przytułek odpowiednio kulturalny.
Na dole obszerny, jasny salon z kominkiem służył za poczekalnię — w dwóch salach jadalnych mogło zasiąść do stołu odrazu około 100 oficerów. Okazało się jednak, że to nie wystarczało — jadano więc na dwie zmiany. Na pierwszem piętrze był również wytwornie urządzony salon, sala bilardowa i zaciszna bibljoteka — na drugiem piętrze znajdowało się kilka pokoi gościnnych. Mieszkać w klubie mogli tylko oficerowie, ale ze stołu korzystali i cywilni, zwłaszcza różni delegaci z kraju. Skromny wikt wystarczał co się tyczy obfitości a taniością zachwycał. Za obiad czy kolację płacono coś około 4 fr., mniej więcej tyleż kosztowała butelka wcale niezłego wina. Kuchnia była o ile możności polska. Gospodarzem klubu był młody oficer, jego zastępcą sierżant, Polak z Ameryki. Naturalnie, jakichś specjalnych rozkoszy tam nie było, ale ostatecznie goście z dalekich stron zawsze znajdowali w klubie przytułek i „pied à terre“ w tem obcem wielkiem mieście, a jeśli się wróciło później z teatru, można było tak po koleżeńsku wyprosić sobie herbatę, kawałek zimnego mięsa, czy trochę wina.
Co było ogromnie miłe, to tak zwane „prezenty amerykańskie“. Otóż Polacy amerykańscy wspomagali armję naszą we Francji różnemi podarunkami i w klubie był też mały magazyn z różnemi rzeczami, przygotowanemi dla mniej lub więcej obdartych oficerów. Były to zawiniątka dwóch rodzajów: podarunek na sezon zimowy i letni. Na sezon zimowy dostawało się świetny sweater, ciepłą flanelową bieliznę, wełniane mitynki, skarpetki, chustki do nosa, wreszcie papier listowy, pocztówki itd., wraz z życzeniami świąt. W pakuneczku przeznaczonym na sezon letni była również flanelowa, ale lżejsza bielizna, kaftaniki, kilka par skarpetek, 10 paczek świetnych papierosów „Mecca“, dalej malutkie zawiniątko, a w niem coś w rodzaju „necessairu“ z lusterkiem, nożyczkami, mydłem do golenia, z kilkunastu guzikami, nićmi, igłami, szpilkami i agrafkami najróżniejszego kalibru — naturalnie ołówek z gumą i kilka kawałków mydła do prania, szarego i toaletowego. Rozrzewniająca była staranność i poczciwa, myśląca troskliwość, z jaką podobierano te drobiazgi, jak również ich dobroć. Widziałem biednego oficera, który przyjechał z Galicji. Biedak istotnie drżącemi rękami rozwiązywał węzełek. Jakże się cieszył każdym znalezionym przedmiotem, jak go zaraz przymierzał, wychwalał! Nie zaniedbujmy tego zwyczaju, nie zapominajmy o żołnierzach naszych, wspomagajmy ich choćby takiemi drobnemi, ale z troskliwą miłością obmyślonemi podarunkami — to nadzwyczajnie dobrze wpływa na żołnierza. A zaś co się tyczy naszych Polaków amerykańskich, powiem to, co sobie pomyślałem, kiedym obejrzał wręczony mi „prezent amerykański“: — Poczciwi, dzielni ludzie!
Dla historyka, a zwłaszcza dla literata, któryby się chciał szczególnie wojskiem polskiem zajmować, klub oficerski w Paryżu mógł być niewyczerpanem źródłem obserwacji i wiadomości. Mniejsza już z tem, że robił przedziwne wrażenie wprost jako obraz sceniczny. W mundurze Hallerczyków, polskim, a przecież nowym, było coś, co przypominało nasze dawne legje i coś z fantastycznego munduru huzarów Fredrowskich. Ta przestylizowana po polsku barwa francuska była jak gdyby dalszym ciągiem twórczego dzieła Napoleona i Dąbrowskiego. Nic się od tego czasu nie zmieniło — jedne tylko mundury wyjąwszy. To może na myśli miał Reymont, gdy stanąwszy w salonie klubu, rzekł do mnie wzruszony:
— To jest wprost nadzwyczajne, jakby wyśniony jakiś cud! Ma się wrażenie, że lada chwila oto wejdzie Dąbrowski, Kniaziewicz...
Nieraz śpiewano w salonie klubu. W jednym kącie salonu stało malutkie, żółte pianino Pleyela o bardzo miłym, łagodnym tonie. Siadał przy niem któryś z błękitnych oficerów i grał — oczywiście piosenki wojskowe. Kiedym tak tych żołnierzy widział zgrupowanych koło pianina i śpiewających, przychodził mi na myśl Wyspiański i jego „Warszawianka“. Coś z ducha „Warszawianki“ było w owych chwilach wśród nas, ale był też jakiś ogień, którego jedna iskra, uderzywszy w tragiczny rapsod Wyspiańskiego, mogła go spopielić na proch. Ta nasza nowa „Warszawianka“ mogła być progiem, z którego szło się już w nowe, słoneczne życie.
W lutym i w marcu 1919 r. można było spotkać w klubie oficerów wszystkich możliwych formacyj polskich. Zanim je jednak wymienię, muszę parę słów rzec o elementach, z jakich składały się wojska jen. Hallera.
Elementem bardzo już stosunkowo nielicznym, lecz niezaprzeczenie żelaznym byli Bajończycy, żołnierze pierwszego ochotniczego baonu polskiego we Francji, znani z bojów w Szampanji. Pozostało ich stosunkowo mało dlatego, że znaczny odsetek wypada tu na Polaków stale zamieszkałych we Francji, którym trudno było tę drugą swoją ojczyznę opuszczać. Znacznie większy w pierwszej dywizji, nawet przeważający odsetek stanowili Polacy amerykańscy, ale i ci dzielili się na dwie warstwy. Pierwsi przybyli z Kanady, gdzie formowali się pod opieką angielską, uciekłszy ze Stanów Zjednoczonych, swego czasu jeszcze neutralnych; drudzy organizowali się i ćwiczyli w obozach Stanów Zjednoczonych, kiedy te wreszcie wypowiedziały Niemcom wojnę. Jest to element bardzo dzielny i ideowy. W te kadry wlano ochotników jeńców niemieckich, Poznańczyków, dobrych i karnych żołnierzy a doskonałych Polaków. Dalej w skład tych wojsk weszli ochotnicy Polacy, jeńcy z włoskiego frontu. Tych liczy się na dziesiątki tysięcy, podobnie, jak i Poznańczyków. Mieli oni w Chivasso koncentracyjny obóz dostarczający tak żołnierzy, jak i oficerów. Do tego należy dodać żołnierzy-Polaków z wojsk rosyjskich z dywizji wysłanej do Francji i z frontu bałkańskiego. U tych nierzadko można jeszcze było zauważyć krzyże św. Jerzego.
Wśród oficerów spotykałem znajomych jeszcze ze stałej lwowskiej drużyny sokolej. Widziałem ich potem w legji wschodniej, w korpusie Dowbora-Muśnickiego, spotykałem ich jako emisarjuszy w Rosji,
skąd wydobyli się przez Murman lub przez Syberję. Spotkałem ludzi z partji, które jako zorganizowane oddziały, przejechały na front przez Szangaj. Widziałem „legunów“ i „Dowborczyków“. Jacyż to oficerowie nie przesiadywali przy ciepłym kominku w dolnym salonie, opowiadając nieraz fatalną polszczyzną dziwne swoje przygody...
A wojsko napływało w takich ilościach, że coraz silniej dawał się odczuwać brak oficerów. Gdzieś w lutym przybyło sześćdziesięciu pięciu oficerów artylerji z Polski, tyluż przywiózł z Murmanu major Szul, coś niecoś przedostawało się z dywizji odeskiej, a potem wciąż coraz to nowe partje przyjeżdżały to z kraju, to z Włoch... Co to była za mieszanina mundurów! Ci koso patrzyli na rogatywki, tamci na niemiecki poniekąd krój, barwę i szlify mundurów krajowych. — Jedni i drudzy byli bardzo uprzejmi, lecz może aż zanadto dobrze wychowani. Tylko w gromadce Murmańczyków, umundurowanych po angielsku, panował szczery humor i szorstka, nie przebierająca w słowach swada żołnierska. Doskonały ich chór śpiewał żałosne dumy o tem, jakto „legun poszedł wyzwalać biegun”, jakto zdobył dostęp do morza bez Polski i jak wreszcie niewygodnie żyje mu się na północy, gdzie wciąż się boi, by mu nie spadło na głowę koło podbiegunowe i żeby, żyjąc wciąż konserwami, nie zmienił się w „konserwatystę“. Któż spamięta tych 150 nowych pieśni wojskowych, opiewających dziwne losy żołnierza polskiego! To młode, trochę niby zdziczałe towarzystwo wniosło do klubu warjacki humor i jakąś zawadjacką swobodę a ich opowiadań o szalonych czynach i męstwie „Lwów północy”, jak nazwano jedną kompanję polską na Murmanie, słuchano z zachwytem i zazdrością.
Czasami rozlegał się głośny okrzyk „baczność!”, oficerowie zrywali się na równe nogi i do jadalni wchodził jenerał Haller, gdzie zawsze czekał na niego u jednego stołu fotel i nakrycie. Jenerał przychodził czasami w pełnym mundurze, a czasem w skromnej bluzie koloru „khaki”. Jego pojawienie się wywoływało naturalnie panikę, bo oficerowie, nie spodziewając się go, rozszerzali swe panowanie i na terytorjum dla jenerała zastrzeżone. Co prędzej tedy któryś wstawał i ewakuował swą porcję pieczeni w jakiś neutralny punkt, daremnie powstrzymywany protestującemi okrzykami jenerała. Oczywiście obecność jenerała nakładała pewną „surdynkę” na młodych ludzi, nie gasiła jednakże humoru. Wszakże jenerał to też stary Murmańczyk. Niedarmo śpiewa o nim piosenka żołnierska: — Hej, jenerale dzielny, wojska twoje wszędzie tęgo biją! — Imię jenerała Hallera służyło jako hasło pułkom polskim na północy, w Syberji i na Krymie. O „Lwach Północy” wspominałem już, odeska dywizja polska osłaniała odwrót wojsk ententy na Krymie, a jeden jedyny pułk strzelców Tadeusza Kościuszki z naszego korpusu syberyjskiego rozbił na froncie jekaterynburskim w jesieni 1918 r. sześć pułków bolszewickich, przyczem czerwony pułk piotrogrodzki legł pokotem. Przez oficerów swoich jenerał rozkazywał na całej linji kolejowej od Ufy do Władywostoku, a w sztabie jego był specjalny oddział O. S. A. (Odesa-Syberja-Archangielsk), zajmujący się temi nowemi „kolonjalnemi” wojskami. Jenerał znał i kochał szeroką naturę swych żołnierzy i jak tylko rozejrzał się po towarzystwie, natychmiast zaczepiał to tego, to owego pytaniem:
— No, a cóż tam pańskie „Lwy Północy“? Wytrzymują zimę? A nie zamienią się na wiosnę w foki?
Albo:
— Jakeście wy to te konie rekwirowali na Syberji? A co tam było z tem poselstwem od Ałasz-Ordy?
Ale pojawienie się jenerała w klubie służyło też oficerom jako barometr. Wpijali się w niego oczami. Jeśli był chmurny, wszyscy tracili humor. — Oho! Źle z Gdańskiem! Znowu wstrzymano nasz wyjazd! — Jeśli był wesół, oficerom oczy błyszczały: — Pewnie za jaki tydzień wyjedziemy! — szeptali.
Otóż to. Nie widziałem jeszcze tak zdenerwowanych, tak zgorzkniałych, zbolałych duchowo ludzi. Dręczyła ich tęsknica, zgryzota, niecierpliwa żądza czynu, troska o tę nową Polskę, zmagającą się z tylu wrogami, gdy oni bezczynnie czekać musieli. Przyjeżdżający z kraju oficerowie opowiadali, co się w domu dzieje. Śliczny, różowy chłopiec (a trzeba przyznać, że nasi chłopcy są śliczni!) wychwalał: — Drogo bardzo, ale niczego nie brak. Ciastka! Ludzie zapomnieli w Europie, jak ciastka wyglądają. U nas, tylko u nas są ciastka w Ziemiańskiej! A cóż za nadzwyczajne pączki!
— Pączki! Pączki! — wzdychali oficerowie zasłuchani.
— A jakie u nas panny ładne! Nie takie, jak te wasze umalowane Paryżanki, maczane w mące, jak sznycel. I jak one wszystkie wojsko kochają! Cywil teraz nic nie znaczy w Polsce. Wszystko dla wojska!
— Wszystko dla wojska? Ach, ech, uch, och!
Rozlewały się ciężkie, z głębi piersi westchnienia!
Ktoś znowu oburzał się na „paskarstwo”. Mąki białej „naród“ dostać nie może, a w cukierniach ciastek co niemiara. Ludzie kradną. Lud czeka, rozumie, że to pozostałości z dawnych, podłych czasów, ale „bolszewicy“ korzystają z tego. Inteligencja a właściwie paskarze kompromitują Polskę w oczach ludu...
— Psiakrew, powywieszać paskarzy! — mruczeli oficerowie z płonącym wzrokiem. — Cóż oni sobie myślą?
Inni opowiadali o bojach we Lwowie, o bohaterstwie jego obrońców, mieszkańców, dzieci, o tem że nawet kobiety się biją, o okrucieństwach Ukraińców, o pastwieniu się nad rannymi i wbijaniu na pal sanitarjuszek... Oficerowie zgrzytali zębami, bledli, zaciskali pięści, sypali klątwami, zrywali się z miejsc...
— Poco my tu, psiakrew, siedzimy, po jaką chorobę? — dawały się słyszeć gwałtowne okrzyki. — Kiedy pojedziemy?
A ten znów blady, zapatrzony przed siebie, z brodą opartą na pięści, kalkulował:
— Ja, jak będę na froncie, to tu postawię jedną maszynkę, tu drugą, od tej strony zagarnę, tam podpędzę — nie, z mojego odcinka nikt żywy nie wyjdzie!
Chcieliby odrazu wyjeść wszystkie ciastka i pączki, wywieszać wszystkich paskarzy, żeby nie robili ani ciastek, ani pączków, wycałować wszystkie panny i wystrzelać wszystkich wrogów.
A tymczasem — ciężka troska gnębiła tych ludzi.
Ofiarowali się na służbę — „na bój, na krwawy“ — a tu kazano im czekać i czekać. Gorzknieli, Tracili wiarę. Wszyscy — piechurzy, kawalerzyści, artylerzyści, lotnicy, kapelani wojskowi — wszyscy o jednem tylko myśleli, jednego pragnęli — powrotu i czynu dla Polski. Czem dla nich były piękności Francji, ponęty Paryża? Wizja tak upragnionej i wolnej Ojczyzny stawała się dla nich upiorem, wysysała wszelkie życie z ich dusz, wszelki rumieniec z myśli. Prości żołnierze wgryźli się w swoją tęsknotę i nie chcieli nawet słuchać słów pociechy, a jeśli — to odpowiadali na nie sarkazmami. Chodzili jak automaty, źli, zniecierpliwieni. Spróbujcie w rozmowie z nimi użyć utartego wyrażenia literackiego „słodka Francja“! Dla nich ta Francja była gorzka jak chleb z piołunem...
Niema nic więcej twórczego nad taką tęsknotę. Ludzie zaczęli się wmyślać w Polskę. Chcieliby poprzenosić do niej bogactwa całego świata, najserdeczniejsze ciepło życia, zaczęli wierzyć w nią jak w raj po odpuszczeniu grzechów, zaczęli myśleć o tem, jakąby ona powinna być. Żołnierze z ludzi wojny zmieniali się w wojujących i myślących obywateli, świadomych swej prawdy i swego ideału.
A tymczasem magazynowali „na wszelki wypadek“ tytoń, bieliznę...
— W kraju tego niema. Przyda się każda koszula...
A tu znów ten Gdańsk! Ten Lloyd Georges! Ten Śląsk i przeklęty zatarg z Czechami!
Szarpało to ludźmi. Znowu niecierpliwili się, zaczynali urągać...
Nadchodziła wiosna. Zazieleniły się Pola Elizejskie i szerokie aleje, rozkwitło jasne słońce wiosenne, poweselało niebo. Paryż zrobił się tak cudny, że wreszcie i ja nie wytrzymałem. Wyrwałem się z klubu, zacząłem unikać kolegów. Zachciało mi się włóczęgi po bulwarach, ogrodach, zbrzydła mi, zmęczyła mnie troska szara. Uciekałem od polityki i godzinami całemi przesiadywałem w małych kawiarenkach, gapiąc się na ludzi i przeklinając ten świat, na którym zamiast pisać wiersze choćby o wiośnie, trzeba wciąż myśleć o wojnie.
— Czy też oni posłali co pod Lwów? A co z tym Śląskiem będzie? Dlaczego nie założą w kraju fabryki amunicji?
Do djabła, czy każdy z nas ma być ministrem wojny?
Jednego dnia, włócząc się tak między śliczną, biało-srebrną na tle błękitnego nieba arką triumfalną na Placu Gwiazdy i drugą takąż samą na Placu Karuzelu, zapomniałem się i machinalnie skierowałem się ku naszemu klubowi. Wtem z Alei Lasku Bulońskiego wyrwała się nasza orkiestra wojskowa i co siły huknęła w trąby srebrne:
— Albośmy to jacy-tacy jacy-tacy...
I o sklepienie arki triumfalnej trzasnęło nagle zadzierzyście i zaczepnie:
— chłopcy Krako-wiacy, chłopcy Krakowiacy!
Obeszli plac i wpadli w Avenue Victor Hugo, łomocąc w ulicy mazurskim rytmem naszych pieśni.
Był to jak jakiś błękitny sen, jak halucynacja. Zdawało mi się, że coś wstrząsnęło mną i powietrzem paryskiem. Coś jak płomień błysnęło dokoła mnie i w mojej duszy. I naraz przemknęło mi przez myśl nasze bosko-lekkomyślne, lecz tak dziecinne, tak zdrowe i błogosławione:
— E! Pan Bóg łaskaw na Mazury! Jakoś to będzie!
I jakby mi kamień spadł z serca.
Czasami chodziłem do pałacu Dufayel’a na Polach Elizejskich, na śniadanie do klubu dziennikarzy międzynarodowych. Spotykałem tam swoich kolegów polskich, ale równocześnie starałem się zapoznać z dziennikarzami innych narodowości, przedewszystkiem zaś z Japończykami, co mi się też dzięki p. Sodze udało. Ja osobiście żywiłem wówczas jeszcze wielki szacunek dla Kongresu pokojowego i wierzyłem weń niezłomnie, więc zdziwiłem się bardzo, widząc, jak żartobliwie i uszczypliwie Japończycy wyrażają się o nim, jak niepoważnie go traktują. Oni dalecy byli od mojej wiary i optymizmu i przedstawiali mi kongres jako jedną wielką giełdę.
Do dziennikarzy chodziłem też dlatego, aby zasięgnąć języka w sprawie polsko-czeskiego zatargu, o którym słyszałem już w Londynie. Wyznaję, że byłem tem wszystkiem niezmiernie przykro dotknięty. My na Syberji pracowaliśmy z Czechami w wielkiej zgodzie i doznawaliśmy od nich jak najserdeczniejszego poparcia, mimo, że angażowanie się ich po naszej stronie przeciw opinji rosyjskiej nieraz utrudniało im ich i tak już ciężką pozycję. I mieliśmy piękne rezultaty tej wspólnej pracy. Otwarcie stwierdzę, że tylko dzięki ich pomocy mogła na Syberji stanąć nasza dywizja. A tymczasem, gdy my na obczyźnie tak zgodnie pracowaliśmy — w kraju taka kasza! Nie wiedziałem, co o tem myśleć. Pilnie i w milczeniu słuchałem, co mi opowiadali rodacy, byłem też na półtoragodzinnej audjencji u czeskiego ministra Benesza, rozmawiałem z poetą Rokitą, z innymi delegatami czeskimi i trudno było mi wyrobić sobie zdanie jakieś. Dziś, kiedy te słowa piszę (wrzesień 1922 r.) mam mimo wszystko wrażenie, że Czesi, pewni swego stanowiska na konferencji pokojowej a widząc, z jakiemi trudnościami my mamy do walczenia, nie wytrzymali i zagalopowali się, a potem się po swojemu zacięli. Świadczy o tem ich nieprzejednane stanowisko i wroga dla Polski neutralność podczas wojny polsko-rosyjskiej. Tonącym — jak się mogło zdawać — nietylko nie podawali ręki, ale nawet nie chcieli do nas dopuścić nikogo, kto pomóc pragnął. Rozmowy mojej z p. Beneszem mimo jego pozwolenia nie opublikowałem, ponieważ w tym trudnym dla nas czasie mogła podziałać na społeczeństwo polskie zbyt przygnębiająco, gdy delegacji polskiej pogląd czeski na sprawy był zupełnie dobrze znany. Więc poco niepotrzebnie drażnić? Tu jednak zaznaczę, że wszystkie nasze trudności, zawody, rozczarowania i niepowodzenia zostały mi wówczas przez p. Benesza zupełnie dokładnie przepowiedziane, skąd wynikałoby, że jednak jego stanowisko było realniejsze niż stanowisko dyplomatów naszych.
Nigdy nie zapomnę tej rozmowy w wielkim, jasnym, zimnym, dorywczo urządzonym salonie czesko-słowackiego ministerstwa spraw zagranicznych w Paryżu. Godzina była — jak na Paryż — bardzo wczesna, dziesiąta rano, w ministerstwie, prócz jednego urzędnika i inwalidy-woźnego w mundurze legjonisty czeskiego, nie było nikogo. Minister Benesz już pracował, już na mnie czekał. Oświadczyłem mu, że przychodzę prywatnie — jak mnie też proszono — nie jako dziennikarz, lecz jako Polak, który razem z Czechami pracował, jakieś tam, choć nieznaczne, zasługi położył i dlatego chce poprostu wiedzieć, czego się ma trzymać. Minister Benesz opisywał historję stosunków polsko-czeskich, tłumaczył, wyjaśniał. Patrzyłem mu długo, długo w twarz i w oczy i zupełnie spokojnie od czasu do czasu ja, skromny dziennikarz, jego, ministra pytałem: „Czy tak istotnie było?“ Czy to prawda?“ — i on się nie obrażał o to, lecz dawał dowody, przekonywał. Jest to niski, drobny szatyn o mocnej bladej twarzy i szczerze patrzących, energicznych, niebieskich oczach; zauważyłem, że oczy miał zaczerwienione i podkute. Ubrany był „zawodowo“ w czarny żakiet, na którego lewej klapie była niewielka plamka. Zaczerwienione oczy i plamka na klapie surduta — typowe cechy młodego docenta. Jest to jednak istotnie jedna z najtęższych głów w Europie. I nie kłamie. Przeciwnie, czasem wydaje się nawet, że jego otwartość jest brutalna, ale on tylko ma siłę spojrzeć prawdzie w oczy i nazwać ją po imieniu. Imponuje żelazną siłą swej logiki.
Jedno dziś z całą pewnością już powiedzieć mogę. Różnice, zachodzące między nami a Czechami, nie mają swego źródła ani w sentymencie ani w temperamencie obu narodów, lecz pochodzą z zupełnie różnej koncepcji życia, zupełnie różnych, nieraz wykluczających się wzajemnie założeń.
Ale pozostawmy polityków ich smutnemu losowi i wróćmy do mego kąta w klubie oficerskim.
Codzień, tak między drugą a trzecią po południu, w Alei Lasku Bulońskiego, tuż naprzeciw polskiego klubu oficerskiego, widać było niezmiernie zajmujący, barwny i charakterystyczny zarazem obrazek, a mianowicie: amerykańską zmianę warty. Przy Placu Gwiazdy była jakaś bardzo poważna amerykańska instytucja wojskowa i odwach. Pobliską Aleję Lasku Bulońskiego wyznaczono warcie amerykańskiej jako plac ćwiczeń i parady.
Istotnie codzień rano — wbrew zwyczajowi panującemu w Europie, cała warta wychodziła do Alei na musztrę; na odwachu pozostawał tylko posterunek i żołnierz łącznikowy. Oczywiście nie o „drill“ wojskowy tu chodzi, lecz o ruch, bez którego Amerykanin żyć nie może. Szybsze tempo pracy amerykańskiej, większe bogactwo energji mojem zdaniem źródło swe ma właśnie w tem umiłowaniu ruchu i przezwyciężaniu lenistwa fizycznego i ociężałości. To też Amerykanie swobodnie musztrowali się w Alei, nie zwracając — jak zwykłe — najmniejszej uwagi na gapiących się na nich Paryżan.
Popołudniu wartę zmieniano. Odbywało się to w sposób nadzwyczaj uroczysty i pocieszny zarazem. Z odwachu wypadała i literalnie zaczynała uganiać po Alei wojskowa orkiestra amerykańska — około osiemdziesięciu „khaki“ muzykantów w małych „khaki“ czapeczkach na bakier, z wielkiemi „srebrnemi“ instrumentami. W orkiestrze było coś dziesięciu doboszów z ogromnemi bębnami — można sobie wyobrazić, jaki straszny łoskot ci poczciwcy czynili. Wesołe to towarzystwo, prowadzone przez małego, czupurnego, z wypiętym zarozumiale kuperkiem „tambour-majora“ z ogromną posrebrzaną buławą, uszczęśliwiało Aleję jakimś synkopiczno-chromatycznym, łamanym marszem Souzy, „potężnego“ piewcy dusz amerykańskich, kompozytora szczególnie popularnego wśród biegłych w kroku hiszpańskim koni cyrkowych. Huczne — w całem znaczeniu słowa — dźwięki orkiestry, oraz ekwilibrystyczne cuda, jakich ze swą buławą z wdziękiem dokonywał „tambour-major“, figlujący tym sprzętem w powietrzu niby rozbawiony ulicznik — zwoływały zewsząd Paryżan, zawsze żądnych sensacji i zabawnego widowiska. Więc zlatywały się zewsząd dzieci, bawiące się piaskiem w Alei, leciały za niemi bony i niańki w normandzkich, bretońskich lub alzackich strojach narodowych, opuszczały swe żelazne krzesełka tęskniące, znudzone i nieraz stroskane a tak liczne wówczas w Paryżu wdowy w żałobie, kuśtykali powoli ranni, wygrzewający się w słońcu, wlekli się leniwym krokiem bawiący na urlopie i dziwnie niechlujni, znudzeni „pioupiou“ w poplamionych mundurach, z chichotem i wesołym szczebiotem pędziły uróżowane dziewczęta, wreszcie pojawiali się z pobliskiego klubu wyparadowani oficerowie polscy, młodzi chłopcy, rozbawieni lub też z krytycznemi minami ekspertów wojskowych, podczas gdy koło polskiego „plantona“ w siwej rogatywce można było spostrzec bronzową twarz i lśniące białka wielkich naiwnych oczu afrykańskiego strzelca w płytkim, czerwonym fezie. Naturalnie w mgnieniu oka przybywała też policja — policjant francuski w swym granatowym mundurze, w płaskiem kepi i barczysty przysadkowaty żołnierz wojskowej policji amerykańskiej w trawiastem „khaki“, w wielkim, czerwoną wstążką ozdobionym kapeluszu z szerokiem rondem i z czerwoną przepaską na ramieniu z czarnemi literami M. P., nie mówiąc oczywiście o olbrzymim rewolwerze.
Kiedy tak orkiestra otrąbiała plac, uświęcając go dla wojskowego obrzędu, niedaleko Placu Gwiazdy czekał silny amerykański pluton, szumnie zwany bataljonem, trwając w uroczystem i granitowem „baczność!“ Nareszcie orkiestra, spenetrowawszy, że wszystko jest w porządku i ziemia w Alei pod ich stopami — mimo suzańsko-jerychońskiego rejwachu — jeszcze nie drży — pobiegła po ów niewinnie i skromnie czekający pluton-bataljon i z kolosalnie głośną radością przywlokła go na plac tortur, t. j. chciałem powiedzieć — parady. Tam już, Bóg wie skąd, wziął się naraz amerykański porucznik, w posągowej pozycji czekający na raport. Wojsko, udając narazie, że go nie widzi, minęło go dyskretnie; muzyka ustawiła się w rondzie, zaś pluton-bataljon stanął naprzeciw porucznika. Podporucznik rozpoczyna wizytację plutonu-bataljonu. Z ostrą miną, automatycznie na centymetry odmierzając każdy krok, staje przed każdym żołnierzem po kolei. Żołnierz prezentuje przed nim broń, poczem rzuca mu ją w ręce. Podporucznik chwyta karabin, kuglarskim ruchem wykręca go w powietrzu i „na tempo“ zagląda w lufę, a następnie odrzuca żołnierzowi, który, chwyciwszy karabin w powietrzu, spuszcza go do nogi. Tu oficer, porzuciwszy pierwszy szereg, odlicza trzy obrzędowe kroki w przedłużonej linji, robi wdzięcznie solowy zwrot na lewo, znów jedno triumfalne „pas“ naprzód, znów zwrot na lewo i rozpoczyna badanie tyłów swych podkomendnych. Przez cały ten czas porucznik obecny przy tym ceremonjale stoi w odległości jakich pięćdziesięciu kroków przed oddziałem, wyprostowany jak drut i z rękami po napoleońsku wysoko skrzyżowanemi na piersiach. Jest to uroczysta, owszem bufońska poza amerykańskiego komendanta. Paradne „spocznij“ polega na wysunięciu naprzód jednej nogi i skromnem, trusiowatem złożeniu rąk „na podołku“.
A muzyka gra! Co? Oczywiście cake-walka! Orkiestra przygrywa przez cały czas, lecz nie myślcie, że Amerykanie pojmują cake-walka, jak my, którzy rozumiemy go jako barbarzyńską nieco, lecz rytmiczną, barwną burleskę muzyczną. O nie, oni cake-walka grają serjo, słodko i sentymentalnie, jak jaką kołysankę, cieniując go lirycznie i z rozmarzeniem, ckliwo i powoli. Lecz dziewczęta ledwo mogą ustać na miejscu — więc strojąc wdzięczne minki do nieruchomych żołnierzy, przebierają drobnemi nóżkami, jakby się w taniec puścić chciały.
Nareszcie przegląd się skończył, orkiestra jak wicher przelatuje przez Aleję, szereg łamie się w czwórki, rusza, znowu rozwija się w szereg i przy szalonym łoskocie bębnów i grzmocie trąb defiluje galopem i znika. Ale orkiestra rżnie cake-walki i „two-stepy“ przez cały dzień. Kiedy spytałem jednego oficera amerykańskiego, po co tym ludziom każe się tak hałasować, odpowiedział mi:
— Prosta rzecz. Są tu te draby, nie mają nic do roboty, niech grają...
Zaś Amerykanie grali głośno, bili w bęben gęsto i byli przekonani, że sprawiają tem Francuzom wielką przyjemność.
Francuzi byli jak zwykłe — uprzejmi i dyskretni.
Ale — jak się tak dobrze temu miastu było przyjrzeć — ta amerykańska zmiana warty była bardzo a bardzo charakterystyczna. Paryż tańczył, jak mu Amerykanie grali. A nie są to pląsy zbyt miłe, te duchowe „cake-walki“, „two-stepy“ i „kroki niedźwiedzie“, o, wcale nie!
Paryż był zmęczony, wyczerpany, utrudzony. Zwycięstwo dużo kosztowało krwi, pieniędzy i wysiłków duchowych. Francja musiała dobrze zajrzeć sobie w duszę, policzyć się, zdać sobie sprawę z siebie. Cóż tedy dziwnego, że się Paryż postarzał, że spoważniał? Przytem — drożyzna, życie ciężkie, a tylu mężczyzn, tylu pracowników musiało stać i wciąż jeszcze stało pod bronią. W rodzinach francuskich panowała żałoba i troska; z groszem trzeba się było liczyć do tego stopnia, iż rząd musiał wprowadzać w restauracjach specjalne „plats d’alimentation“ po skombinowanych cenach, jak również i wino alimentacyjne. Trzeba było czytać w pismach francuskich, jakie to były wprost już groszowe kalkulacje. Ubranie, obuwie bardzo drogie, tak samo owoce — cukru nie było. Kawę w kawiarniach podawano z płynną sacharyną, ciastka sztucznie fabrykowano z różnych chemicznych materjałów — a długi czas prawie zupełnie ich nie było. W marcu było w prasie paryskiej wielkie gaudjum z powodu obfitszego pojawienia się słodyczy i ciastek w cukierniach. Ludność uboższa jadła końskie mięso. Kalek i inwalidów mnóstwo na każdym kroku, nawet w cyrku, gdzie popisywał się jednonogi akrobata z wstążeczkami dekoracyj wojennych na piersiach. Krótko mówiąc — Francja była smutna i osłabiona.
A tu zjechały setki tysięcy młodych i — powiedzmy — trochę barbarzyńskich żołnierzy cudzoziemskich. Mieli pieniądze, byli zagranicą, wygrali wojnę — chcieli się bawić. Słyszeli o Paryżu — o jego rozpuście, słyszeli o Francji, której niby wykładnikiem jest „amour” — i zachowywali się też stosownie do tego swego o Francji wyobrażenia. Mając do czynienia z prostytutkami, których zresztą nie umieli zewnętrznie odróżnić od kobiet przyzwoitych, byli przekonani, że wszystkie Francuzki są sprzedajne i odpowiednio do tego je traktowali, naiwnem barbarzyństwem obrażając na każdym kroku. Rozumie się, że prostytucja i wszystkie jej fatalne następstwa szerzyły się w sposób zastraszający. Rząd chcąc ratować zdrowie narodu, próbował prostytucję zlokalizować — i na pastwę rzucił jej Paryż, najbardziej już tą plagą nadgryziony. Wszystkie prostytutki z okolic przyfrontowych wyrzucano do Paryża i tylko do Paryża puszczano urlopników angielskich i amerykańskich. Naturalnie w następstwie tego Paryż istotnie zmienił się w olbrzymi, potworny dom publiczny, w którym królowali urlopnicy i dziewczęta uliczne. Nie jest to z mojej strony żadna pruderja ani fałszywe oburzenie rzekomego moralisty — fakt tylko stwierdzam. Francuzi cierpieli to, ale już im czasem trudno było wytrzymać. Prasa sarkała coraz głośniej. Dziewczęta faktycznie zachowywały się bardzo nieprzyzwoicie i rozzuchwalone swem powodzeniem i zarobkami, stawały się bezwstydne i poniewierały ludźmi przyzwoitymi. One też, widząc się tak silne liczbą, przyszły do przekonania, że od kobiet przyzwoitych różni je tylko towarzyska hipokryzja — nie żenowały się tedy już niczego. Wszędzie ich było pełno. Królowały w kinoteatrach i „promenoirach“ lekkich teatrzyków, w kawiarniach, szalały na bulwarach, nieraz istotnie cudowne, zawsze aroganckie, krzykliwe, natrętne, pewne siebie, cynicznie bezwstydne i sypiące bez zarumienienia się jak z rękawa najczarniejsze francuskie i angielskie przezwiska. Wszystko to mówiło oczywiście po angielsku.
Otóż to towarzystwo nadawało ton Paryżowi. Widowiska musiały być dostosowane do poziomu umysłowego żołnierzy i ich przyjaciółek — więc wszystko było wrzaskliwe, głupie, przeważnie obnażone, pełne angielskich djalogów lub kupletów. Silono się na płaski komizm. Dawało to niesłychane rezultaty. Ze sztuk wyrzucono wszelki zdrowy sens, wszelki sentymentalizm, nawet choćby przez to sztuka traciła poprostu najzwyklejszy związek — natomiast forsowano błazeństwo i pornografję. Kina dawały filmy albo z zakresu domowego „boxu” lub z Dzikiego Zachodu amerykańskiego, pełne pchnięć nożem, strzałów rewolwerowych i uganiania po prerji. Jest to zupełne zdziczenie. Ciekawa rzecz: Europa nie wytrzymuje zetknięcia z Ameryką. Kultura europejska, dyskretna i nie narzucająca się, jest zbyt wysoka i zbyt łagodna dla Amerykanina i nie może go ogładzić, nie może wpływać na niego, zato Amerykanin wydobywa z Europy wszystko grube, ordynarne i niskie, z tem się łączy i idzie już razem do ataku przeciw wszystkiemu, co kulturalne i wykwintne. Amerykanie nietylko nie rozumieją Europy, ale nienawidzą jej i gardzą nią, dopatrując się w niej tylko marzycielskiej słabości i sentymentalnej hipokryzji. Stosunek Amerykanów do Europy przypomina Rosję i jej koncepcję „Zgniłego Zachodu“.
Paryż przepełniony był tymi zarozumiałymi barbarzyńcami, którzy oczywiście zachowywali się w tem mieście, jak u siebie w domu. To, co zastali, nic ich, rozumie się, nie obchodziło. Jakie tu były przedtem porządki, zwyczaje, to im było najkompletniej w świecie obojętne. Szoferzy ich n. p. nie chcieli stosować się do przepisów policyjnych, skutkiem czego wypadki były bardzo częste. Policja paryska, nie mogąc sobie w żaden sposób dać rady z tym burzliwym żywiołem, musiała wreszcie wezwać pomocy rządu amerykańskiego i oto na ulicach Paryża pojawiło się mnóstwo żandarmów amerykańskich. Niedość na tem. Dyżurowali oni we wszystkich kinach, teatrach, teatrzykach, kabaretach i cyrkach i rozswawolone piękne młode osóbki miały przed nimi znacznie większy respekt, niż przed policją francuską.
Żołnierze amerykańscy bardzo lubią ruch. Czy to na polach Elizejskich, czy nawet na bulwarach, stawali sobie na ulicy i grali w piłkę. Owszem, zajęcie bardzo zdrowe i przyjemne — ale przecież ulica, ludzie chodzą! Im to zupełnie nie przeszkadza — a czy nie przeszkadza to przechodniom, o to znów Amerykanie nie pytają. Istotnie — nieoględność, choć z drugiej strony ta bezceremonjalność ma pewien wdzięk. Amerykanom zupełnie nie zależy na tem, co sobie ktoś o nich pomyśli. Robią to, co im się podoba i jak to uważają za stosowne. Naturalnie, na Polach Elizejskich wysiadywali z nogami na krzesłach, porozwalani jak w karczmie. Wycałowywali swe przyjaciółki w biały dzień, wogóle zachowywali się tak, jakby byli sami na świecie. Powynajmowali mnóstwo domów, pałaców, powywieszali wszędzie swoje flagi, pozakładali własne sklepy, restauracje, bary, „grillroomy“ i „dining-roomy“, organizacje „Y. M. C. A.“, mieli własną pocztę. Zagospodarowali się najzupełniej.
Jeśli się do tego jeszcze doda Anglików, którzy zachowują się wprawdzie dyskretniej, lecz których we Francji było także niemało, można powiedzieć, że Francja była poprostu przygnieciona anglosaskim najazdem. Anglo-Sasi bili się za Francję, ale też zdobyli sobie za to w niej pewne prawa. Ten nierozmyślny i przyjacielski najazd nie pozostanie bez skutków. Fizjognomję Paryża zmienił najgruntowniej i niewiadomo, czy to miasto odzyska kiedy dawny swój wygląd.
Charakterystyczny wypadek, służący znakomicie jako ilustracja stosunku Amerykanów do Francuzów, zdarzył mi się w pewnej restauracji podczas śniadania. Tuż obok mnie przy stoliku siedziała jakaś para — pan i bardzo dystyngowana dama. Siedzieli tak blisko, że kiedy chciałem zapalić i otworzyłem pudełko z papierosami, mimowoli zwróciłem się ku tej damie z półukłonem, pytając ją o pozwolenie. Ku memu wielkiemu zdziwieniu odpowiedziała:
— Dziękuję. Ja nie palę.
Zdziwiłem się. Nie miałem przecież zamiaru częstować jej papierosami. Zacząłem myśleć nad tem, coby to miało znaczyć? Wreszcie domyśliłem się. Z powodu mego munduru wzięła mnie za Amerykanina, a ci mają zwyczaj częstowania pierwszego lepszego człowieka „drinkami“ lub papierosami. Z kompletnego braku zdziwienia i naturalnego tonu odpowiedzi mej sąsiadki można było wnosić, iż z tego rodzaju objawami uprzejmości amerykańskiej musiała się już gdzieś spotkać.
Jednakże...
Byłem w Luwrze. Stałem przed cudną Wenus z Milo. Naraz obstąpiło ją około pięćdziesięciu żołnierzy amerykańskich oprowadzanych przez pielęgniarkę z Czerwonego Krzyża amerykańskiego. Spojrzałem na wygolone, mocne, pozytywne twarze żołnierzy, starających się skupić całą swoją uwagę, na suchą, bezpretensjonalną „nurse“, na panią Wenus — i śmiać mi się zachciało! Anglosaska hipokryzyjna pruderja — i ta tak cudnie, nieśmiertelnie naga kobieta! Potem się zląkłem, obawiając się, iż pielęgniarka zacznie rozbierać śliczną Wenus z punktu widzenia anatomicznego — i uciekłem. Ale w drugiej sali odwróciłem się i rzuciłem okiem na grupę. Pani Wenus, wymarzenie piękna i biała, bosko bezwstydna, stała wysoko ze swym przedziwnym uśmiechem. Żołnierze zasłonili sobą cokół, tak, że zdawało się, iż bogini, niby płomień biały, unosi się w powietrzu, a zaś Amerykanie biją przed nią czołem, pokornie stanąwszy u jej stóp...
Jednakże ci starzy bogowie Europy są istotnie nieśmiertelni!