Przez jasne wrota/Na Jokohamie-Maru
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez jasne wrota |
Rozdział | Na Jokohamie-Maru |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ktoś się kręci po kabinie.
Otwieram oczy.
Na małym stołeczku na środku kabiny stoi taca z dzbanuszkami kawy i herbaty i z sucharkami.
Wysoko przez okrągłe okienko widać rozkołysane brudno-żółte fale.
Przewracam się w łóżku z boku na bok — mimowoli. Całą noc tak się „katulałem“. Chce mi się spać.
Z damskiej kabiny słyszę przeraźliwy pisk dziecka i japońskie przyśpiewywanie jego mamy. To Mejczi, mały chłopaczek, ale wielki podróżnik. Urodził się w Ameryce, a teraz przez Japonję jedzie do ojca, do Singapore. Miły brzdąc, tylko rano wrzaskun nieposkromiony.
Z górnego łóżka zsuwa się ostrożnie pastor „w paski“. Takie ma nocne ubranie. Wsuwa nogi w pantofle, patrzy przez chwilę w okno i żółte za niem fale i kręci sceptycznie głową.
Rozgląda się po kabinie, patrzy na mnie. Widzi, że nie śpię, uśmiecha się.
— Dzień dobry, bracie Bandrowski.
To jego „bracie“ jest niezawodne masońskie, ale nie mam nic przeciw temu.
— Dzień dobry, bracie Jacques.
— Chcecie kawy?
Przyrządza kawę i podaje mi do łóżka.
— Jak się macie? — pytam go.
— Źle. Bardzo źle. Jestem bardzo pesymistycznie usposobiony. Słyszycie ten japoński „hymn chwały poranka“? Bardzo głośny. Nasz Mejczi jest wielkim śpiewakiem przed Panem.
Nade mną ktoś się przewraca na posłaniu.
— Jamamoto-san! — wołam.
— Haj! — odpowiada Japończyk.
— Ohajo! (Dzień dobry).
— Ohajo, Bandra-san, arigató! (Dziękuję).
— Irigator. Jamamoto, irigator! — żartuje po swojemu „wielki pesymista“. — Chcecie kawy?
— I very thank you! Ohajo. Iczihara! — wita się Jamamoto z czwartym mieszkańcem kabiny, Japończykiem, który dopiero zaczyna jąkać się po angielsku.
Do kabiny wślizguje się mały, wiecznie uśmiechnięty chłopaczek, oznajmiając, że kąpiel gotowa. Pastor znika.
Wówczas ja wyskakuję z łóżka, wypalam pierwszego papierosa i golę się pośpiesznie — póki jeszcze w kabinie nie jest za ciasno.
Na morze aż nieprzyjemnie patrzeć. Żółte, zimne, wzburzone, wzdęte, niebo szare.
Po pastorze ja idę się kąpać.
Wanna pełna gorącej wody morskiej i wielkie wiadro z wodą źródlaną. Poranek szary i zimny. Co za rozkosz rozgrzać się w kąpieli!
Ponieważ pań mało, kąpielowy dla pośpiechu wpuszcza mężczyzn do damskiej łazienki. Kąpie się tam młody Japończyk, rycząc z rozkoszy. Wyśpiewuje jakieś pieśni bohaterskie, atakując zuchwale nietylko wysokie „c“, ale nawet wysokie „z“.
Po kąpieli zmykam do kabiny ubrać się. Właśnie Jamamoto w długiem, ciemnem kimonie z odwiniętemi rękawami stoi przed lustrem, goląc się ostrą japońską brzytwą. Jest on dyrektorem wagonów sypialnych w Indjach, młody człowiek, bardzo przystojny i miły. Nad nami słychać jakieś głośne stukanie.
— Anglicy spacerują po pokładzie — mówi mi Jamamoto.
Z pewnością to miss N., Phipps i kapitan latają tam i napowrót po statku. Za chwilę przyłączy się do nich pastor, potem ja — i tak będziemy defilowali ławą przez jaką godzinę dla ruchu.
Zrzucam swe kimono i ubieram się pospiesznie, aby jak najprędzej wyjść na świeże powietrze. Ten moment rano w kabinie jest najniebezpieczniejszy — od niego może zacząć się migrena a potem — morska choroba.
Kimono sprawił mi w prezencie Jamamoto — na pamiątkę. Wybór Jamamoto jest po japońsku sentymentalno-poetyczny. Kimono ma kolor błękitnego nieba, a na niem rozsypane są kwiaty wiśni. Ma mi to przypominać w szorstkim klimacie polskim błękitny uśmiech wiosennego nieba Japonji.
Ubrawszy się, wychodzę na pokład. Rzut oka na morze mrozi. Fale ogromne, żółte, warczące, zapienione, złe. Anglicy wołają mnie — defiluję z nimi. Wysoki i gruby jak wieża Francuz, różowy z żółtemi wąsami, stoi z książką w ręku przy poręczy, patrząc na morze z bardzo niewyraźną miną. Jeden po drugim pojawiają się na pokładzie Japończycy, uważając sobie za punkt honoru podać każdemu Europejczykowi rękę. Ten sposób witania się bawi ich.
Mejczi jedzie na swej mamie, zaspany trochę, ukołysany widokiem fal. Mama zgięta wpół pod ciężarem dryblasa zatacza się na „getach“. Obok niej jeszcze dwie damy — jakaś młoda mężatka, namalowana według wszelkich prawideł sztuki zupełnie jak na scenę, i panna Jamato, nauczycielka, jadąca do Londynu, z czarnemi, wielkiemi, płochliwemi oczami, ale z brzydkiemi bardzo ustami — obie wytworne i pełne wdzięku.
Po pewnym czasie młodsi Japończycy w kimonach zaczynają nas naśladować. Ustawili się w szereg i zająwszy jedną połowę statku, maszerują tam i napowrót. Jeden z nich, prawdopodobnie oficer rezerwowy, komenderuje ogromnym głosem:
— Mare-midi-maje-oj! (wstecz wzrot), a potem znowu:
— Sznotaj-to-maré! — Kompanja — stój!)
Młodzi ludzie maszerują siarczyście, a wiatr szarpie długiemi, ciemnemi połami kimon.
Gong się naraz odezwał.
Wszyscy stanęli i pytająco patrzą po sobie.
— Breakfast? — rzucił ktoś pytająco.
— No, it’s only the dressing-bell...
Jeść chce się strasznie. Powietrze słone, w ustach wciąż słonawy posmak, na balustradzie pokładu grubą warstwą osiadła biała sól.
Po śniadaniu robi się jaśniej na duszy i pogodniej. Z dobrym papierosem w ustach, na wygodnym leżaku i z zajmującą książką w ręce można się przyglądać morzu choćby żółtemu jak jajecznica ze szczypiorkiem.
Tylko ja jeden traciłem na śniadanie cały zapas energji, jaką ono mogło mi dać. Bo oto po prawej ręce siedziała Rosjanka.
Przychodziła późno.
— Cóż wy tak późno dzisiaj?
— Nie wiedziałam, która godzina.
— Zegarka nie macie?
— Popsuł mi się.
— Nie można było w Jokohamie dać naprawić?
— Nie myślałam o tem.
— Oczywiście. Ale nie można też ludzi uważać za chodzące wieże ratuszowe z zegarami.
— Bądźcie tak dobrzy i powiedzcie „boy’owi“, żeby mi dał herbaty.
— A wy nie możecie powiedzieć?
— On mnie nie zrozumie, ja po angielsku nie mówię.
— Ale to możecie powiedzieć: „boj — ti“.
— No, niech wam już będzie „ti“.
Tu odwróciła się do chłopca.
— Boj-ka, daj-ka mnie, pożałujsta, „ti“, tolko nie żydkawo, panimajesz gołubczik?
Boy oczywiście wywalił na nią oczy.
— Cóż wy mu znowu za historje opowiadacie! Zamiast poprostu powiedzieć: „boj-ti“, wy tam jakieś mowy całe...
— Powiedziałam mu przecie, żeby mi dał „ti“. A co tam dziś u nich takiego na śniadanie?
— Niby jakiego „takiego“?
— Co jabym mogła zjeść.
— A skąd ja mogę wiedzieć, co wy możecie jeść?
— No, takiego — ludzkiego.
— Aha — tak niby „szczi“, „bałyczok“, „parasionok“ — niestety, nie jedzą tu takich rzeczy.
— A co jest drugiego?
— Kasza z mlekiem.
— Fu, cierpieć nie mogę.
— Jaja z szynką.
— Obrzydlistwo, nie lubię.
— Ryba smażona.
— Nawet mi nie wspominajcie! Może co z dziczyzny jest?
— A owszem, jest, zając...
— Zając? Nie chcę...
— Słuszajtie, madame! Ja uprzejme tłumaczę wam z „menu“, co można zjeść, ale ja was wcale nie proszę, ani nie namawiam. Jestem obowiązany pomóc, ale nie znosić kaprysy, grymasy i te wszystkie pogardliwe miny. Ja nie jestem waszym mężem...
— Izwiniajuś, ja jestem tak rozpieszczona.
— Ja was rozpieszczać nie myślę.
— O, ja wiem... Tu się ze mną nie pieszczą. U mnie tam nawet umyć się porządnie nie można.
— Możecie się przecież codziennie wykąpać.
— Fi! Brzydzę się. Tam się Japonki kąpią, a nawet i mężczyźni... Raz się wykąpałam, a potem pryszczyk mi na ręce wyskoczył... Ja oczeń mnitielna...
— To już wasza rzecz... Trzeba było wziąć wannę na drogę.
— Ale gorzej, bo ja bielizny już czystej nie mam.
— Dajcież sobie wyprać.
— Kiedy oni tak nie umieją. — Ja mam wszystko z koronkami...
— Kakoje mnie dieło, madame.
— Ale ja nie umiem liczyć po angielsku. A są takie sztuki bielizny damskiej, wiecie...
— Wiem. Czasami oglądałem...
— Trudno mi, pojmiecie, prosić pana Pererę albo was, żebyście mi z „bojem“ pomogli przeliczyć.
— Liczcie na migi.
Boże Narodzenie spędziliśmy na Morzu Żółtem, istotnie, żółtem dosłownie i mętnem a prócz tego bardzo nieprzyjemnem i burzliwem. Statek to spadał, to piął się mozolnie po ruchomych zboczach wzgórz wodnych, rozkołysanych i tańczących ciężko, niezgrabnie. Trudno mi było w tych okolicznościach uwierzyć, że to dzień wilji, że to Boże Narodzenie — wszystko dokoła było tak obce, tak nieswoje! Chwilami tylko uświadamiałem sobie, że tam gdzieś daleko w ten dzień poszczą i czekają na pierwszą gwiazdkę na niebie i przez cały wieczór wspominać mnie będą.
Po śniadaniu przyozdobiono jadalnię pięknie flagami w barwach sojuszniczych, pianino zakryto kupiecką flagą japońską, białą, z wielką kulą czerwoną, wyobrażającą słońce (Anglicy złośliwie nazywają ją „japanese cherry“, „wiśnią japońską“). Wszystko było bardzo pięknie, nawet biały słoń sjamski na czerwonem tle widniał wśród tych flag, ale naszego orła oczywiście nie było.
Postanowiłem zaprotestować.
Właśnie nadszedł administrator statku.
— Purser! — zawołałem — ja jestem obrażony. Nasze wojska biją się na wszystkich frontach, a naszej flagi narodowej tu niema. Co to jest?
— Excuse me! Ja tej flagi nigdy nie widziałem, nie wiem, jak ona wygląda i gdzie ją dostać. Gdybym miał, z pewnością-bym ją zawiesił.
— Dajcie mi białego i czerwonego materjału, to zrobię flagę.
— With pleasure! Boy! Przynieść biały i czerwony materjał.
Odmierzyłem proporcje i wyciąłem z białego płótna pięknego legjonowego orła; Rosjanka naszyła mi go na czerwonem płótnie. Oddałem flagę „purserowi“, który zawiesił ją na widocznem miejscu.
Od tej pory w dni uroczyste polskiej flagi już między flagami sojuszniczemi na „Jokohamie-Maru“ nie brakowało.
Wesoło i uroczyście zarazem zrobiło się w obszernej choć niskiej jadalni. Koło pianina ustawiono przepiękną choinkę, udekorowaną tak, jak to tylko Japończycy umieją. Ale to zasługuje na osobny opis.
Przedewszystkiem Japończycy nie biorą na ten cel — jak Niemcy a i my — drzewek bardzo symetrycznych i równo wyrośniętych. Naturalnie, nie wybierają karłów czy też choinek groteskowo wykrzywionych, ale unikają pedantycznej symetrji. Chcą mieć drzewko żywe, takie, jakie się pod rękę nawinęło, naturalne i z nieregularnie wyrośniętemi konarami. U nich przedewszystkiem jest przyroda.
Takie drzewko, trochę nastroszone, z komicznie zjeżonemi konarami, jakby przerażone, że się je z lasu wywlokło i niespokojne, co z niem będzie dalej, dekorują naprzód sztucznym śniegiem. Wiedzą oni dobrze, jak znakomitym środkiem dekoracyjnym jest śnieg i umieją go znakomicie używać. Ale ich sztuczny śnieg jest lepszy, subtelniejszy od naszego. Nasz śnieg na choinki jest biały, usypany czemś świecącem. To świecące mają i oni, jednakże ich śnieg jest zlekka błękitnawy jak gdyby utajony w nim był niebieskawy odzień cienia leśnego. I to jest bardzo ładne. Zaś ponieważ choinka nie jest bezdusznie symetryczna, lecz kształty ma żywe, przeto dekorator może się popisać umiejętnem, naturalistycznem i artystycznem rozłożeniem śniegu, a znakomicie wie, gdzie nim gałęzie zlekka tylko przyprószyć, a gdzie między rozwartemi szerzej konarami przy pniu grubo nałożyć, jakby to był śnieg nawiany przez wiatr a potem przymarznięty i zlodowaciały. Nawet w takich drobiazgach jest Japończyk wiernym sobie artystą skończonym i niezrównanym. Dodać należy, że brzegi Japonji opuszczaliśmy z początkiem grudnia, zaś choinkę tę, specjalnie na święta przeznaczoną, na statku cały czas wieziono. Jest to chyba dostatecznym przykładem delikatności i pamięci, z jaką ten naród traktuje swych gości.
Obiad wigilijny był zupełnie w angielskim stylu, z indykiem i pudingiem. Nad pianinem widniał wielki napis „Merry Christmas“, elektryczne świeczki na choince płonęły przez cały czas, kołysały się na zielonych gałęziach misterne, japońskie ozdoby. Oficerowie wraz z kapitanem byli w galowych mundurach, tak samo służba. W ciemnych, uroczystych „kimonach“ zasiedli do stołu Japończycy, pięknie na różowo umalowane ich panie przepasały się „obi“ w wesołych kolorach. Chińczycy pojawili się w długich chałatach ze świecącego czarnego jedwabiu. Nas, Europejczyków, posadzono przy stole, znajdującym się najbliżej choinki.
Kiedy pod koniec wilji wniesiono oblane błękitnym płomieniem półmiski z pudingiem, przygasły nieco elektryczne światła i roziskrzyła się w jadalni choinka, na której zapalono niezrównane, minjaturowe fajerwerki japońskie, utajone wśród zielonych gałązek. Fajerwerki te płoną i strzelają różnobarwnemi ogniami, które jednak bynajmniej nie parzą, a urządzone są tak, iż każdy wyrzuca jakiś malusieńki prezencik — przedmioty dla mnie niezrozumiałe, w symbolice japońskiej oznaczające życzenia szczęścia. Prócz tego wisiały też na choince groteskowe czapki papierowe, które Anglicy pozrywali i powsadzali sobie na głowy, poczem zaczęli śpiewać kolendy.
Trzeba było widzieć wówczas inteligentne, mile uśmiechnięte, mądre twarze otaczających nas Azjatów. Słuchali w milczeniu, przyglądając się nam z nietajoną życzliwością. Czasami podnosili oczy na stojącą w różnobarwnych ogniach choinkę, a wówczas twarze ich rozjaśniały się niewypowiedzianie pogodnym, cichym uśmiechem. I nie przyglądali się nam bynajmniej, jak ludziom dającym mimowoli ciekawe przedstawienie, przeciwnie, z każdego ruchu ich, z każdego spojrzenia widać było, że rozumieją, uznają i całem sercem po swojemu biorą udział.
W pierwsze święto był obiad również wystawny, z różnemi angielskiemi wymysłami. Anglicy rozbawili się, a nawet rozbłaznowali jak dzieci. Opowiadali anegdoty, naśladowali Chińczyków, Japończyków, Malajczyków. — Naród angielski jest wesoły, ponieważ jest szczęśliwy! — rzekł mi tego wieczoru Phipps.
Moja „plaga“ nie wychodziła przez parę dni z kajuty, ponieważ skutkiem burzliwego morza zachorowała.
Podczas podróży do Szangaju obserwowałem ludzi. Pierwszy raz blisko zetknąłem się z Anglikami, więc przyglądałem im się bacznie i ciekawie. Stwierdziłem, że byli bardzo towarzyscy, weseli, rozmowni i wcale nie zamknięci w sobie. Zauważyłem, że Japończyków nie lubią i nie są zbyt spokojni o swe panowanie na Wschodzie — zato lubią Chińczyków i co więcej — mają dla nich pewien szacunek. Zajmuje ich każda gra. Na statku było kilka nieznanych im marynarskich gier japońskich. Zaraz pierwszego dnia się do nich zabrali i natychmiast zapalili się. Grywali w te gry całemi godzinami, starając się osiągnąć w nich pewną zręczność. Szanują wszelkie ćwiczenia fizyczne i we wszystkiem widzą sport. Rzecz nowa lub niespodziewana trudność wyzywa ich inicjatywę i ducha sportu. — Jakże, jabym tego nie potrafił, skoro drudzy potrafią? — zdają się myśleć na widok jakiejś trudności. I już występują zaczepnie.
My tego ducha mamy również, i my możemy być nie mniej od nich wytrwali, ale nam się — nie chce chcieć. Dopiero ucisk wydobywał z nas na wierzch tę wolę. Może nowa twórczość przyzwyczai nas do tego, żeby chcieć chcieć, może ona stworzy typ nowego piękna młodości zdobywczej i zwycięskiej wolą. Zdolności mamy niemniejsze od Anglików, tylko niema tej kultury woli, niema i nie było wychowania w tym kierunku.
Jako typ kulturalny różnią się od nas znacznie większą śmiałością, naturalnością i pogodą, co zresztą wszystko mieści się w jednem i tem samem poczuciu siły, czyli swej wartości; jego znów korzenie tkwią w świadomości woli. Tylko to utrzymuje w sile i syci żywą krwią imperjum brytyjskie.
Japończycy, którzy ze swej strony Anglików też nie lubią, na porównaniu z nimi tracą, ponieważ w ich nieśmiałem wobec Anglików zachowaniu się, w ich przesadnej skromności i pewnej rezerwie odczuwa się zawiść, która jest najlepszym dowodem słabości, a dalej i nadciągającej starości. Japonja odradza się, ale zawiść, która ją nurtuje, zatruwa jej ducha. Inteligentni Japończycy kryją się z nią, prości wybuchają czasami. Chłopcy z „intermedji“ wygrażali jadącym tam Anglikom, że przyjdzie czas, w którym Japonja zajmie Bombay. Sam byłem świadkiem rozmowy, a raczej prawie publicznej dyskusji, w której młody Japończyk przeprowadzał porównanie, czy większy jest naród japoński, czy angielski. Co się tyczy szowinizmu, to prawdopodobnie oba są równe.
Zgroza mnie ogarniała, kiedy, patrząc na te dwa narody, myślałem o Rosji. A nie myśleć o niej nie mogłem, ponieważ moja towarzyszka mi ją wciąż przypominała. Gdzieś przed Szangajem zwlokła się z łoża boleści i przedewszystkiem zaczęła mi opisywać swe cierpienia, w czem zresztą poszła tylko za przykładem literatury rosyjskiej (Kuprin albo Arcybaszew, nie pamiętam już, poświęcił jedną nowelę chorobie morskiej). Następnie przyznała mi się, iż nie ma w czem chodzić, bo w bluzkach białych jej jest zimno, a wszystkie inne ma bardzo dekoltowane. Wreszcie, kiedyśmy coś mówili o różnych narodach, bez żenady i patosu stwierdziła poprostu:
— Samaja wielikaja nacja była i budiet rossijskaja nacja.
Dziwnie się czułem w tem towarzystwie. Kulturą najzupełniej dorównywałem Anglikom — tymczasem los skazał mnie na sąsiadowanie z „samą wieliką nacją“, która swych własnych rzeczy w czystości utrzymać nie mogła i beze mnie nie umiała nawet ziemniaków od służącego zażądać.
Czytelnik może zdziwi się, że tyle miejsca poświęcam tym na pozór tak drobnym szczegółom. Ale sprawa była ważniejsza, niż na pierwszy rzut oka wygląda.
Ta moja Rosjanka była żywą figurą całej Rosji, jej uosobieniem. Właściwie analfabetka, umiejąca czytać tylko na własnej książce, ale patrząca na wszystko z pogardą i lekceważeniem, brzydząca się zresztą wszystkiem, co nie rosyjskie, uciskała otoczenie swą ignorancją i tą ignorancją zmuszała ludzi do służenia sobie. Dla niej trzeba zamawiać u służącego — bo ona inaczej nie będzie jadła, zaś ona sama, korzystając z cudzych usług, będzie grymasiła. Ją trzeba odprowadzić do kabiny, bo ona sama się boi. O nią trzeba chodzić do „pursera“ ze skargą na chłopców obsługujących, bo nie mogąc się z nimi porozumieć, ma nieustanne awantury. Nikt jej nie lubi, ale dlatego właśnie wszyscy kryją to przed nią i nadskakują jej, aby swą antypatję pokryć. Swą ciemnotą i brakiem kultury ona trzyma wszystkich w niewoli, a w dodatku!
Raz, rozmawiając ze mną, użyła wyrażenia:
— Wy, kak „russkij czełowiek“...
— Pardon! — przerwałem, — Ja nie jestem wcale „russkij czełowiek“.
— W każdym razie żyliście przecie z nami w jednem państwie...
— Madame, raczcie o tem nie przypominać, bo z tego tytułu nie możecie mieć żadnego prawa do naszej wdzięczności...
— Jakby tam nie było wy, jako Polak, nie jesteście w Rosji cudzoziemcem.
— Przeciwnie, jestem cudzoziemcem takim samym jak Anglik lub Japończyk...
— My was za cudzoziemców nie uważamy...
— Ale my was uważamy! I, proszę, zapamiętajcie to sobie raz na zawsze! Między nami niema nic wspólnego!
„Samaja wielikaja nacja“ nadęła się. Trudno jej pojąć, jak można wypierać się rzeczy tak bezcennej, jak — przynależność do Rosji.
Cóż miałem robić? Byłem jedynym, przez którego „samaja wielikaja nacja“ mogła porozumieć się ze światem, bo rozmawiający z nią na migi Perera sprowadzał „rozmowę“ na inne tory. Musiałem — stosownie do tradycji — cierpliwie pełnić swą misję cywilizacyjną, niewdzięczną i ciężką.
W krótkim czasie znaleźliśmy się na wodach Szangaju. Do portu wiedzie długa zatoka, zrazu bardzo szeroka, potem zwężająca się, aż wreszcie widzi się wyraźnie oba brzegi, płaskie, zarosłe czemś w rodzaju wierzb, przypominające Polskę, melancholijne.
Przystań nie jest ładna, lecz bardzo obszerna i pełna ruchu, naprawdę na wielką skalę, jak przeważnie wszystko na Wschodzie. Widać z morza gmachy koncesyj europejskich z flagami, a daleko linję nadbrzeżnych bulwarów.
Szangaj, zbudowany zresztą okazale i bogato, nie jest pięknem miastem. Ponieważ chińskie miasto widziałem w Charbinie, chiński Szangaj nie ciągnął mnie już i chodziłem tylko po europejskiej dzielnicy. Kamienice są ogromne i ze względu na szalejący w tamtych stronach tajfun, bardzo ciężkie, przygniatające ogromem. Ulice znakomicie utrzymane, asfaltowane, dozorowane przez olbrzymich „policemanów“ indyjskich, chłopów jak wieże w ciemno-granatowych mundurach i w czerwonych turbanach. Wśród europejskich kamienic dużo jeszcze domów chińskich, malowanych i wyzłacanych. Publiczność przeważnie chińska, solidna, ale bardzo dużo Europejczyków, przeważnie Anglików. Sklepów tak bogatych dawno już nie widziałem, nawet w Japonji. Jest w nich wszystko, co można dostać na obu brzegach i wszystkich wyspach Oceanu Spokojnego i więcej jeszcze, bo i wszystko to, czego mogą dostarczyć niezmierzone a niestrudzone Chiny, Azja Centralna i Indje. Sama drożyzna już świadczy, że się tam pieniądza nie ceni, czyli, że jest go bardzo dużo, aczkolwiek przemyślni synowie Nieba nie gardzą zarobkiem tak nieznacznym a żmudnym, jak wyczerpywanie srebra ze służących tam za obiegową jednostkę monetarną wielkich talarów meksykańskich.
Wielki ruch w olbrzymiej przystani, mnóstwo magazynów, mrowie kupców chińskich, uganiających po mieście „rikszami“, rytm ulicy, sznury ładownych wozów, tłumy ludzi w bankach i spekulujące, zamyślone twarze ludzi śpieszących dokądś, to wszystko na pierwszy rzut oka zdradza wybitnie handlowy charakter miasta, pracującego, jak mało które na Wschodzie.
Ciekawą rzeczą jest, jak zgodnie w tych centrach wielkiej nieustannej gry o pieniądze, żyją z sobą najrozmaitsze rasy. Widziałem tam Anglików, bardzo uprzejmie na ulicy witających się z Chińczykami, jak gdyby przesądy rasowe u nich nie odgrywały najmniejszej roli. Mówi się przeważnie po angielsku, ale Szangaj jest chiński bezwarunkowo, mimo, że ma swój odrębny język i odrębną walutę.
Wałęsaliśmy się po Szangaju we dwóch, Mr. Jacques i ja, na czem o tyle źle wyszedłem, że nie mogłem zaglądnąć do żadnej spelunki „nieprzyzwoitej“. To zresztą było mą klątwą podczas tej całej, długiej podróży. Chodziłem po pierwszorzędnych hotelach, jak gdyby istotnie hotele były jedynie godnemi zwiedzania rzeczami na tym świecie. Anglicy z dumą pokazywali mi, że wszędzie ogień pali się na kominku i cieszyli się tym ogniem, jak jakimś szczególniejszym rarytasem, naturalnie nie przypuszczając nawet, że dla mnie to zanglezowanie świata może być mniej zajmującą jego stroną.
W Szangaju zetknąłem się też z rodakami i to nie bylejakimi. Poznałem się między innymi z dyrektorem banku rusko-azjatyckiego, hr. Jezierskim, który ofiarował był 70 000 rs. na wojsko polskie na Syberji. Miło bardzo mi było widzieć w tym dalekim świecie rodaków, zwłaszcza na tak wysokich i ważnych stanowiskach, otoczonych trudną do opowiedzenia wspaniałością bogatego Wschodu. Olbrzymie, bajecznie urządzone pokoje, pełne służby chińskiej w jedwabiach, przepych i wygoda urządzenia — wyznaję, to wszystko przyjemnie łechtało mą ambicję narodową.
W dzień odjazdu z Szangaju pojawił się u boku naszego statku wielki portowy „launch“, pełny Chińczyków. Wysocy mężczyźni z bardzo europejskiemi właściwie twarzami, wszyscy byli w czarnych jedwabnych, długich sukniach i małych, również czarnych czapeczkach. (Wierzchni strój Chińczyka stanowi długi chałat, rozcięty po obu bokach poniżej pasa). W tym czarnym stroju na pierwszy rzut oka przypominali żydów. Bardzo ożywieni, strasznym, charkocącym językiem rozprawiali głośno, wybuchając śmiechem, wreszcie ustawili się w grupę i sfotografowali się.
Byli to sami wysocy urzędnicy i dostojnicy, odprowadzający na statek delegację republiki chińskiej na konferencję pokojową w Paryżu. Delegacja ta składała się z sześciu członków. Na czele jej stal pan Liang-Czi-Czao, były minister skarbu republiki chińskiej, szczery republikanin i podobno bardzo zdolny człowiek, dalej jechał z nim prof. prawa międzynarodowego na uniwersytecie pekińskim pan Carsun C. Czang, trzydziestodwuletni, młody i bardzo sympatyczny Chińczyk, predestynowany — jak mi mówiono — na prezydenta republiki, dalej Dżiang-Fan-Tsen, jenerał-porucznik, komendant dywizji, który służył swego czasu w armji pruskiej, również bardzo młody człowiek, wysoki, ogromnie chudy i poczciwy Liu-Czungczei, radca chińskiego ministerstwa spraw zagranicznych, Wei-hsin-Yang, delegat ministerstwa oświaty i młody student, Yee-hang-Mao. Francuz zwrócił mi na tę delegację uwagę, objaśniając, że są to ludzie bardzo wpływowi, zdolni i zajmujący wysokie stanowiska i że warto się z nimi zapoznać.
Sylwestra obchodziliśmy na wodach Hongkongu, raczeni przez Japończyków, którzy to święto uroczyście obchodzą. W tym celu nawet zajęli wielki stół środkowy w jadalni, wszyscy ubrani odświętnie i witając się słowem „omede-to“, co znaczy „szczęśliwego nowego roku“. Stół zastawiony był bogato różnemi przysmakami japońskiemi, do których jednak niestety, ja nie mam absolutnie zaufania. Każdy współbiesiadnik otrzymuje w bibułce parę pałeczek, przy pomocy których je. Jedzenie podaje się przeważnie w czarkach, aby można wypić sos. Prezydował przy tem śniadaniu japońskiem kapitan statku Okamato, miły i bardzo uprzejmy marynarz, zawsze uśmiechnięty a niezwykle skromny.
Rozumie się, jadalnia znowu świeciła kolorami barw sojuszniczych, zaś na pianinie ustawiła służba jakąś „martwą naturę“, złożoną z wszystkich symbolów pomyślności i obwieszoną „modlitwami“ szyntoistycznemi — skrawkami powycinanego papieru. Był tam i jakiś okrągły placek i homar i pomarańcza i kora drzewna i kadzidła — skomplikowana historja. Europejczyków Japończycy częstowali „sake“ — grzecznie i gościnnie.
Dla kompletu na tej naszej nowej arce Noego zesłał nam jeszcze Pan Bóg w Szangaju dwie rodziny czeskie. Jeden Czech, jadący z żoną i małem dzieckiem, był inwalidą armji czeskiej na Syberji, grał jakiś czas w Szangaju po restauracjach z jakimś tam kwartetem i wreszcie udało mu się zdobyć miejsce w intermedji na „Jok.-Maru“ i ruszyć w powrotną drogę do wyzwolonej ojczyzny. Niestety, był to Czech właśnie gorszego autoramentu, neurastenik, jak przeważnie wszyscy Czesi i megaloman, zarozumiały pół-inteligent, dla którego „krytycyzmu“ niema nic świętego, prócz własnej mądrości. Krótka rozmowa z nim przekonała mnie, że mam do czynienia z chorobliwym blagierem, wyszukającym w wiecznie podrażnionej zarozumiałości same plamy na słońcu. Jestem pewny, że przy demokratycznym ustroju Czech, ci gwałtowni, niepoczytalni megalomani-warcholi narobią przeróżnych przykrych kalamancyj, bo przy całej swej niewątpliwej kulturalności Czesi, bardzo łatwo zapalni i tragicznie zacietrzewiający się, wymagają nad sobą znacznie silniejszej ręki, niż my. Polacy, a prawdopodobnie nawet i sami Czesi, nie zdają sobie sprawy z tego, jak zawistna ambicja nawskroś przeżera czasem Czechów i jak wiele zła im wyrządza. Ona jest głównem źródłem t. zw. „bolszewizmu“ czeskiego i wszystkich ich nieporozumień z całym światem. Inwalida na „Jok.-Maru“ aż syczał z zawiści, z góry i pogardliwie patrząc na cały świat.
Towarzyszył mu również z żoną i dzieckiem niejaki, powiedzmy, p. Kocourek, majster jakiś, który przez długie lata pracował w Azji, w Japonji, w Chinach i w Sjamie. Był to człowiek prawdopodobnie poczciwy, porządny i dobry robotnik, ale śmieszny niewymownie. Widział dużo — jeszcze więcej blagował tonem apodyktycznym i nie znoszącym opozycji. Mały, w żółtem palcie i bronzowej czapce sportowej, z czerwonym, dużym nosem i małemi oczkami w pomarszczonej twarzy, chodził po pokładzie z zadartą wysoko głową, z pogardliwym grymasem patrząc na swe otoczenie, nie mogące się poznać na jego wielkości. Wyobrażam sobie, co to będzie, jak on zacznie straszyć w Pradze po małych szynkach, dręcząc znajomych krytyką stosunków czeskich pod kątem widzenia życia w Sjamie! Ten też zawsze wszystko wiedział.