Przez jasne wrota/W Państwie Wschodzącego Słońca2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez jasne wrota |
Rozdział | W Państwie Wschodzącego Słońca |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czytelnik z pewnością będzie mi wdzięczny, jeśli, zamiast nudzić go odcyfrowywaniem „Starej Japonji“ i powtarzaniem legend lub też „wnikaniem“ w duszę japońską, niezmiernie problematycznem wobec nieznajomości języka, wezmę się do rzeczy poprostu i opowiem o tem, jak cudzoziemiec w Japonji mieszka, jak żyje, jak się czuje i co go uderza. Kto jest ciekawy impresyj literackich, niech czyta Lafcadia Hearna, jedynie pod tym względem miarodajnego.
Jak to już zaznaczyłem, mieszkałem w Hotelu Cesarskim, uważanym w Japonji za jeden z czterech cudów Tokja. Jakie są te inne trzy cuda — nie wiem. Hotel, okazały choć brzydki, w stylu mniej więcej lat 90-tych, leży niedaleko dzielnicy urzędowej i „Ginzy“, najruchliwszej w Tokjo ulicy handlowej, gdzie mieszczą się też biura najpoważniejszych firm. Prócz tego, aby prawdę powiedzieć, hotel ten mieści się w dzielnicy pewnego gatunku „giejsz“, o czem jednakże publicznie się nie opowiada i o czem też cudzoziemcy prawdopodobnie nie wiedzą. Ale ja się przekonałem.
„Hotel Cesarski“ zorganizowany jest na sposób amerykański, to znaczy, bierze się pokój wraz z całodziennem utrzymaniem. Kosztuje to mniej więcej 15 jen, czyli półtora funta szt. dziennie.
Jak wszystko, importowane z obcych krajów do Japonji, nabiera cech japońskich, tak i Hotel Cesarski nosi na sobie silne piętno japońskie. Dyrektorem hotelu jest jakiś „gentleman“, którego żona, dozorująca służby, chodziła w kimonie ze szlacheckiemi herbami. Służba wyłącznie japońska, mniej lub więcej słabo mówiąca po angielsku, jest naogół dobra, ale trzeba być bardzo uważnym i uprzejmym. Japończycy są wrażliwi jak dzieci i długo pamiętają urazę. Sami przyzwyczajeni do wielkiej uprzejmości między sobą, odczuwają każde niechętne sarknięcie lub zniecierpliwienie Europejczyka, a ponieważ pewne niedopatrzenia powstają nie ze złej woli, lecz z niedokładnej znajomości języka, służący, „speszony“ i obrażony szorstkiem słowem, staje się wprost niemożliwym i rozmyślnie zaczyna rozumieć coraz mniej. Szczególne trudności i nieprzyjemności ze służbą mają oczywiście Rosjanie, nie grzeszący nadmiarem taktu.
Wogóle na Wschodzie popłaca najlepiej zasada angielska „Keep smiling“, to jest „uśmiechaj się“. Uśmiech w znacznym stopniu rozbraja mieszkańca Wschodu, a przypuszczam, że i na Zachodzie nie przeszkadza.
Urządzenie pokojów jest amerykańskie, zwykłe hotelowe, z nieuniknionym i bardzo miłym zresztą kominkiem. Japońskie są tylko okna. Z Rosji wzięli też Japończycy rzecz bardzo niemiłą i policyjnego charakteru — okienka, wychodzące na korytarz. Nie miałem z czem się taić, ale w nocy trudno mi było usnąć z powodu światła, jakie z korytarza do pokoju padało. Prawie na wszystkich przedmiotach w pokoju są ogłoszenia firm, co też nie jest bardzo wytworne.
Dzień zaczyna się od zadzwonienia na służącego i wiecznie tego samego pytania:
— Furo no szitaku wa dekimaszita ka? — co znaczy — czy kąpiel gotowa?
— Haj! — odpowiada służący, zupełnie jak nasz góral.
Bierze się gorącą kąpiel. Toaleta. Wreszcie można iść na śniadanie.
Na korytarzach i klatce schodowej wiszą obrazy, obrazki lub hafty japońskie. Na dole jest „office“ — w nim poczta, telegraf, fryzjer, biuro informacyjne, można zamówić bilety do teatru, ale przedewszystkiem
— Please, my „Advertiser“...
Młody człowiek — bo w Japonji wszyscy są młodzi — elegancko ubrany, żółty, z bajeczną fryzurą angielską, z grzecznem „morning“, podaje dziennik japoński, wydawany po angielsku. Nazywa się to pismo „Advertiser of Japan“ i jest bardzo dobrze redagowane i ciekawe. Układ pisma i druk przypomina „Times“.
Prócz tego otrzymuje się w „office“ zawsze listy. „Biuro turystyczne ma zaszczyt“, „Taki a taki magazyn zaprasza“, ba, nawet dyrekcja hotelu koresponduje ze swym gościem. Ma się iluzję, że się jest znanym i posiada się znajomości.
A oto „hall“, wielka sień-salon. Na środku stolik z przecudną karłowatą sosną — drzewko wysokie może na metr, rozłożyste, z wielką koroną — niby olbrzym-sosna, tytan jakiś odwieczny — i z trzysta lat takie drzewko może mieć. W głębi „hallu“ wielki kominek w kształcie japońskiej chaty wiejskiej, bardzo piękny. Dokoła kominka siedzą różne Anglo-Sasy, dla których ogień jest symbolem ojczyzny. W korytarzach gablotki z rozmaitemi towarami luksusowemi i przemysłem artystycznym. Są hafty, obrazy, srebra, klejnoty, wyroby z Nikko, porcelana.
Wchodzi się do sali. Jasno, biało, tu i owdzie promienie słońca, na stołach kwiaty. „Maitre d’hotel“ kłania się grzecznie, podprowadza do stołu, podsuwa krzesło, kartę. Przybiega „boy“ z grzecznem „ohajo, sir!“ (dzień dobry panu), czeka.
Je się znakomicie i wybór zawsze jest duży. Kasza z mlekiem, ryba smażona, bifsztyk z ziemniakami, omlety przeróżne, zimne mięso, nieunikniona wędzonka z szynką na gorąco. Keksy na gorąco polewane miodem, marmolady przeróżne, owoce. Towarzystwo w toaletach porannych.
Po śniadaniu panowie idą do swych zajęć, damy w „trotteuse’ach“ i z laskami w rękach idą na przechadzkę. Człowiek, czekający na wizę amerykańską, jedzie do konsulatu amerykańskiego w Jokohamie albo ma napad czarnej melancholji, w której brzydnie mu życie i Japonja.
O pół do pierwszej jest drugie śniadanie również obfite. Przed śniadaniem należy zaglądnąć do „baru“ i wypić jaki cocktail, zwłaszcza, jeśli się przyjechało z Jokohamy, z konsulatu amerykańskiego. Po śniadaniu znowu trzeba iść na miasto.
Koło piątej warto wrócić do hotelu na herbatę. Podają ją w „hallu“, który o tej porze jest pełny. Wtedy dopiero widać, z kim właściwie się mieszka. Anglo-Sasy siedzą przeważnie dokoła ognia i piją herbatę, zapychając się ciężkiemi zresztą keksami. Ci ludzie — bo według ich przepisów robi się ciastka w hotelu — pojęcia nie mają, co to jest ciastko. Dzieci Anglo-Sasów są niegrzeczne, krzyczą, hałasują i wszelkiemi siłami starają się zwrócić na siebie uwagę. Ale matki nie głupie, plotkują sobie w dalszym ciągu, a kiedy chłopak rozwala się na ziemi i ryczy jak opętany, z miny matki można wyczytać:
Mnie to nie przeszkadza, ja jestem do tego przyzwyczajona. Jeśli ciebie to drażni — to go zabaw!
A to już lepiej słuchać krzyków. Zacząć bawić malca to człowiekowi na głowę wlezie.
Trwa to tak długo dopóki nie pojawi się ojciec. Ten raz drugi powie coś chłopcu, a potem jak nie chwyci naraz, jak nie zacznie grzmocić! Jeśli i tego jeszcze chłopakowi za mało ojciec bierze go za spodnie, jak szczeniaka czasem chwyta się za skórę, niesie go jak tłumok do swego numeru, tam nasoli mu jeszcze morałów trzciną, zamknie go na klucz — i już ma spokój.
Wśród tych Anglo-Sasów na pierwszy rzut oka można poznać Francuzów. Są od Anglików znacznie wytworniejsi, ale i bardziej pretensjonalni. Damy ubrane więcej apetycznie niż wytwornie, flirt taki, że flirtujący już świata bożego poza sobą nie widzą.
Prócz Anglo-Sasów i Francuzów Rosjanie, wiecznie niezadowoleni, a zato bardzo głośni ze swojem „Wan Wanowicz“ itd., źle ubrani, nieufni i wszystko lekceważący.
Nuda straszna.
Na pierwszy rzut oka zdaje się, że w tym pięknym „hallu“ wygodnie zasiadło jakieś dobrane, miłe, nawet świetne towarzystwo. W rzeczywistości jest to kuźnia plotek, intryg i miłostek. Ci ludzie mieli czas znienawidzieć Japonję i wszystkie jej piękności, wśród których więdną i schną żywcem, żyć niemi nie mogąc. Nie cierpią tego hotelu, nie mogą się na siebie wzajemnie patrzeć.
Wśród zgorzkniałych i znudzonych Europejczyków kręcą się jak duchy dwie dzieweczki japońskie, Kin i Taki. Kin rozlewa herbatę, Taki podaje ciastka. Obie ubrane są w cudne, barwne kimona na kolorowych jedwabnych podszewkach, obie ślicznie uczesane, różowe i uśmiechnięte. Podchodząc do gościa, dygają przed nim pięknie, flecikowemi głosikami piszczą coś, a najmniejszy żart przyjmują wesołemi iskierkami w oczach i cichutkim chichotem. Drepcą tak szybko, że szerokie rękawy kimona powiewają, odsłaniając ich delikatne różowe ręce, a czasem z pod poły wysunie się goła noga, na której widać krótką białą skarpetkę i drobny sandałek. Cudzoziemcy nie wiedzą, nie rozumieją. Picie herbaty uważane jest za szczególniejszą sztukę towarzyską, umiejętność, po której poznaje się człowieka i jego wychowanie. Dziewczęta uczy się sztuki podawania herbaty jak najwdzięczniejszego, jak najmilszego, tak żeby każdy ruch pomnażał tylko błogie uczucie harmonji i rozkosznej pogody, jakiego człowiek doznaje po kilku łykach tego najlepszego na świecie napoju. Kin i Taki robiły to z istotną sztuką, wielkim wdziękiem, uwagą i harmonijną pogodą — ale cudzoziemcy nie poznawali się na tem. Gdyby im był podawał herbatę „boy“ chiński, byłoby im zupełnie wszystko jedno. Dlatego to owe biegające kwiatuszki chichotały, mimo, iż stojąca w głębi „hallu“ żona dyrektora, chuda, żółta, z nosem długim jak klarnet, poważna dama, w ciemnem jedwabnem kimonie, małemi oczkami śledziła każdy ruch dziewcząt, pomna zasady piękna dla piękna i sztuki dla sztuki. Nie wiem, jakie są Japonki, i przypuszczam, że to muszą być ziółka pierwszej klasy, na zewnątrz jednak w porównaniu z kobietami białemi mają nieskończenie więcej wdzięku i kobiecości. Po tem dopiero można poznać starość i rodzaj kultury.
Często urządzano w hotelu bankiety japońskie. Według zwyczaju japońskiego, zaczynały się one wcześnie a kończyły się przed 11-stą. Przed hotel zajeżdżały z gośćmi setki „riksz“, którzy stawali po lewej stronie bramy wjazdowej. Po prawej porykiwały całe stada samochodów, impertynencko świecąc wybałuszonemi, białemi oczami. Służba wyfraczona stawała w sieni szpalerem, na progu „hallu“ sam pan dyrektor lub pani dyrektorowa, przy drzwiach „messenger-boy’e“, chłopaczki malutkie w czerwonych huzarskich kurtkach i w małych czerwonych czapeczkach angielskich na bakier.
Wchodzili goście — mężczyźni w hawelokach, które bardzo się przyjęły w Japonji, i w europejskich kapeluszach. Gość wchodził z głową dumnie podniesioną, stukając cicho sandałami — służba składała mu ukłon po europejsku. Za panem pojawiała się dopiero żona — i ta pierwsza składała ukłon — na co służba odpowiadała ukłonem znacznie niższym. Zrzuciwszy w garderobie wierzchnie suknie, goście wchodzili do „hallu“ i tu znów się witali. Japończycy kłaniają się, opierają dłonie na kolanach i pochylając się naprzód ku sobie głowami, co powtarzają parokrotnie, mrucząc równocześnie komplementy i wciągając w siebie z sykiem powietrze. Zresztą ruchy mają zamaszyste i żywe, chodzą wyprostowani, a postawa ich jest szlachetna i naturalna. Dzieje się to skutkiem racjonalnego a nie krępującego ciała sposobu ubierania się.
Panie niejednokrotnie przychodziły na bankiety wraz z dziećmi i piastunkami, które lokowano w czytelni lub w jednym z salonów. Grupa europejska, usadowiona w granicach wielkiego kobierca rozesłanego w „hallu“ przed kominkiem, otoczona Japończykami z każdą chwilą przygasała i jakby nikła w ich mnóstwie. Rozmów jej nie było już słychać. Dwa te światy ignorowały się, nie widziały się wzajemnie, zupełnie różne charakterem i sposobem myślenia. Zestawienie było niezmiernie ciekawe i — według mego zdania — nie wychodziło nam na korzyść. Zewnętrznie rzeczy biorąc, jako zjawisko, jesteśmy od Japończyków znacznie ordynarniejsi.
Po pewnym czasie Japończycy znikali w wielkiej sali, w której rozpoczynał się obiad, czy bankiet. Niestety, nie miałem sposobności zobaczyć, jak się to odbywa. Czasami dolatywały odgłosy jakiejś przemowy i okrzyki „banzaj“!
Przez cały czas przygrywał zwykle słynny tokijski kwartet smyczkowy, złożony z poczciwców, którzy z wielką sumiennością rypali smykami na swych instrumentach, pocąc się przytem z zapałem i uporem, stanowczo godnym lepszej sprawy. Grali oczywiście same europejskie „kawałki“. Przykro było patrzeć na tych męczenników.
Wśród tego dziwnego towarzystwa schodziło się stale przy jednym stoliku w „hallu“ trzech — jak z podania ludowego: Lech, Czech i Rus — dr. Niemec, ja i pewien oficer rosyjski. Przez pewien czas był nim marynarz, potem huzar, który właśnie przyjechał był z Włoch z zamiarem wstąpienia do armji Kołczaka. Młody ten oficer, prawdopodobnie dobry żołnierz, dobrze wychowany i bardzo sympatyczny, lubił muzykę, literaturę, sztukę, dużo czytał i szczerze kochał Rosję. Był to ten czarujący typ Rosjanina-Europejczyka „lecącego“ na sławę, powodzenie, błyskotliwość, efekt zewnętrzny, coś w rodzaju „Oniegina“, gładkiego i pełnego wdzięku, lecz pustego. Nie tych i nie takich ludzi potrzebuje nowa Rosja i nie ci ją zorganizują. A ten był przecie jednym z lepszych.
Kiedy teraz przypominam sobie widzianych w Tokjo emigrantów rosyjskich, rozumiem, że to, co się z Rosją stało, było wprost koniecznem. Widziałem kupców moskiewskich, prowadzących w Tokjo intensywne spekulacje, nieznośnych, gadatliwych, głośnych i kapryśnych, tak, że „garçon“, który ich obsługiwał, patrzył na nich wprost z nienawiścią. Przy sąsiednim koło mnie stole siadali — ojciec, kolos niedźwiedziowaty, matka, ciasna i ograniczona jakaś kobieta, dwie panny, jedna lalkowata, z miną świętoszki, lecz fałszywa hipokrytka, druga niezmiernie smutna, sympatyczna, czemś złamana, bez cienia energji i dzielności życiowej. Stary jednego dnia „boy’a“ tak zmęczył, że ten, choć dobrze po rosyjsku mówił, przestał rozumieć. Kupiec coś u niego zamawiał — on wciąż przynosił nie to. Wstały od obiadu panny, wstała pani, a kupiec wciąż jeszcze próbował wydobyć to, czego sobie życzył. Wreszcie zrezygnował. Pamiętam go, jak, trzymając w ręce na stole zmiętą serwetę, w przykrem zamyśleniu patrzył przez jakiś czas w ziemię, a potem westchnął na cały głos:
— Ech, nadojeli my wam uże, nadojeli!
Żal mi się starego zrobiło — ale co „nadojeli“, to „nadojeli“, i to wszystkim!
Byli dalej różni młodzi ludzie, ex-oficerowie, pracujący w różnych przedsiębiorstwach japońskich. Ci nawet mówić o Rosji nie chcieli — myśleli tylko o procentach i zyskach. Był dalej ten huzar „Oniegin“ i pewien oficer marynarki, neurastenik i mistyk, w samodzierżawnym carze widzący uosobienie Rosji a w Rosji uosobienie chrześcijaństwa.
— Rosję zgubiono dlatego, że był to ostatni w Europie kraj wierzący! — powiedział mi pewnego razu.
To były typy najjaskrawsze. Dopełniwszy nimi typy „bojowe“, które na Syberji zajmowały się klasycznem kondotjerstwem, otrzymałem obraz co do ideowości swej stojący absolutnie niżej od emigracji francuskiej i naszej. Emigranci rosyjscy nie wydadzą z siebie ani Mickiewicza, ani Szopena, ani Dąbrowskiego.
Ale ciekawe było, że tak Czech, jak i ja byliśmy pełni otuchy co do naszych spraw i jak najlepszej myśli, podczas gdy właśnie Rosjanin płakał teraz i skarżył się tak, jak jeszcze niedawno temu myśmy się skarżyli.
Po obiedzie faktycznie nie było co robić. Na ulicach ciemnawo, zimno, chłodny wiatr i właściwie — nikogo niema. Przekupnie uliczni rozkładają na bruku swe kramy, sprzedając w nich to samo, co nie drożej można dostać w sklepach. Życia nocnego właściwie niema. Pędzą nabite ludźmi tramwaje, spiesznie gonią do domu nieliczni już przechodnie, wiatr strąca liście z drzew, martwo patrzą z za oświetlonych szyb wystawowych dziwaczne lalki japońskie, zgrzytają „gety“ (sandałki), migają papierowe latarnie „riksz“ — smutno, ponuro. Próbowałem różnych rozrywek, o których też napiszę, ale jest ich niewiele, a niektóre wcale nie bawią.
Kończyło się więc na „barze“ hotelowym.
Były to dwa duże pokoje załamane nieregularnie, aby było jak najwięcej tego, co Niemiec nazywa „Bier-ecken“, z kominkiem, na którym staje palił się ogień i z ciężkiemi, ale wygodnemi krzesłami drewnianemi. Nad kominkiem wisiał portret jakiejś nieznanej mi bliżej piękności japońskiej, na ścianach dobre oleodruki amerykańskie, przedstawiające ładne główki kobiece. Za dużym, wyłożonym cynkiem bufetem kręcił się niski, krępy Japończyk, którego żółta, okrągła twarz wyglądała z za cynku jak pękaty, połyskujący, śmiejący się czajnik miedziany.
W smutne i posępne wieczory japońskie, kiedy nostalgja świdrowała w duszy jak świerszcz drzewny, zbieraliśmy się tam i, zasiadłszy dokoła kominka w wygodnych krzesłach, popijaliśmy „hot-brandy“, paliliśmy dobre papierosy japońskie i gawędziliśmy. Nasza słowiańska trójca, pewien amerykański kapitan statku i pewien Czech z Pragi, który nienaumyślnie i niechcący mieszkał w Japonji już osiem lat.
Za naszemi plecami coś się działo przy bufecie, ktoś rozmawiał, czy pił coś, czasami słychać było niskie, gardłowe „yes sir“, „barkeepera“, a po chwili suche stukanie lodu w metalowej puszce na „cocktail’e“, to znów czyjeś w japońskim języku opowiadanie i „barmana“ „a-ha! a-ha! a-ha!“ nieprzerwane a niskie, jak mruczenie kota. Zaś przy kominku jeden po drugim opowiadał.
— Na Kandy spotkałem znajomego oficera — opowiadał huzar. — Likiery miał sławne, holenderskie. Poszliśmy z nim pić — w cieniu palm. — Jaki tam cień w palmowym lesie — drań a nie cień. A wypili my sławno. Nad wieczorem jadę do hotelu, prawie świata bożego nie widząc — a pierwszy ja raz w tych stronach był — naraz do przytomności przychodzę, patrzę — co takiego? Ja jadę — a przede mną człowiek goły biegnie. Patrzę mu w plecy, myślę, może ja się mylę, może ja w krześle siedzę i kiwam się i na figurynkę jaką bronzową patrzę. Ale nie, brodawkę na prawej łopatce widzę, człowiek! Przeląkłem się tak, że chciałem wyskoczyć — lecz człowiek, jak człowiek, chce wieźć, niech wiezie. Wtem podnoszę oczy i widzę — ulicą słoń idzie! Jak ja go zobaczył, pierwsze co było, pomyślał: — Stanowczo trzeba już przestać pić!
— Czy Anglicy piją? — odpowiada komuś marynarz amerykański. — Jechałem raz angielskim krążownikiem wraz z kilku innymi oficerami angielskimi, którzy jednak nie byli na służbie. Marynarze, wstawali rano, a ja po chorobie byłem, sypiałem dłużej. Kiedym przychodził na pierwsze śniadanie koło 9-tej rano — oni już zdążyli się upić i zaraz po „breakfaście“ szli spać...
A z drugiej strony znów opowiada Czech z Pragi, mieszkający nienaumyślnie osiem lat w Japonji:
— I cóż z tego, że są postępowi, mają tramwaje elektryczne, koleje i samochody? A niech gdzie jaka epidemja wybuchnie — niema człowieka, choćby to był nawet profesor uniwersytetu, któryby na drzwiach swego domu nie napisał: — Hisamutsu rusu osome.
— Co to znaczy?
— Znaczy — Hisamutsu odszedł. To, wiecie, dlatego: W pewnem mieście dziewczyna z dobrego domu pokochała prostego człowieka, nazwiskiem Hisamutsu. Ojciec jej, widząc tę jej miłość, dał mu trochę pieniędzy pod warunkiem, aby Hisamutsu to miasto opuścił, co on też zrobił. Zrozpaczona tem dziewczyna skoczyła do studni i utopiła się, zaś w nocy duch jej błądził po mieście i szukał tego Hisamutsu, zaś gdzie się pokazał, tam ktoś umierał. Ktoś sprytny, dowiedziawszy się o tem, napisał na drzwiach: „Hisamutsu rusu osome“ — Hisamutsu odszedł! — i duch dziewczyny dom ten ominął. Od tego czasu słowa te stały się zaklęciem przeciw zarazie.
I dalej i dalej sypią się anegdoty i opowiadania o różnych krajach i obyczajach, a za nami „barkeeper“ mruczy wciąż jak kot swe:
— A-ha! A-ha! A-ha! A-ha!
— Yes, sir!
I znowu sucho stuka puszka na „cocktail“.