Przez jasne wrota/W Państwie Wschodzącego Słońca1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez jasne wrota |
Rozdział | W Państwie Wschodzącego Słońca |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dojeżdżając do Tokjo, miałem odrobinę tremy. O Polakach w Japonji nic nie słyszałem i nie wiedziałem nawet, czy ich tam znajdę, miałem tylko adres reprezentanta czeskiego na Japonję, dra Niemca, który mieszkał w „Hotelu Cesarskim“. Do niego postanowiłem się udać natychmiast, tembardziej, że on jedyny mógł mi pomóc w sprawie dalszej mej podróży, a przewidywałem, że sprawa ta wcale gładko nie pójdzie.
Wysiadłem w Tokjo na głównej stacji. Jest to budynek duży, budowany na sposób europejski, czerwony i biały z niesmacznemi metalowemi kopułami, okalający szeroki, rozległy plac. Bez trudności wyładowano moje rzeczy i mnie, wwalono na dwóch „rikszów“ i odesłano do hotelu.
Było jeszcze wcześnie, ruch na ulicach mały. Miasto na pierwszy rzut oka do wszystkich innych miast podobne. Place rozległe, jak rzadko gdzie, zieleń w ulicach nowa, drzewa przeważnie młode, czysto, tu i owdzie dom 4-piętrowy, z japońskiemi oknami, lecz w stylu amerykańskim, gdzieindziej drewniane, małe domki japońskie. Gdzie spojrzeć — „riksze“ biegną cicho ze swemi wózeczkami. Wprzągnięci między dyszle, razem z temi wózeczkami tworzą nierozdzielną całość i wyglądają jak jakieś dziwne owady lub pająki. W powietrzu mnóstwo drutów i przewodów, szyldy pionowe, różnobarwne i zapisane złotemi lub czarnemi charakterami chińskiemi, reklama silnie rozwinięta, przechodnie przeważnie w strojach narodowych, ciemnych i w sandałach, na ulicach i placach gdzieniegdzie policjant w granatowym uniformie i w kaszkiecie, z bardzo srogą i służbistą miną i z krótką szablą w jasnej, metalowej pochwie u boku.
W hotelu przeszedłem natychmiast pod opiekę czeską. Po jednym wyjeżdżającym właśnie do Ameryki kapitanie czeskim objąłem pokój, od dra Niemca dostałem wszystkie informacje i zapewnienie, że mi w moich kłopotach i staraniach pomoże, a oprócz tego zaproszenie na uroczystość zwycięstwa, w której dnia następnego Czesi korporatywnie mieli w Jokohamie brać udział.
W tm sposób odrazu znalazłem się w „czeskich sferach dyplomatycznych“ w Japonji i mogłem się przyjrzeć, jak się Czesi tam organizują i zabierają do rzeczy.
— Naturalnie, oni są wszędzie! — słyszę ironiczne uwagi.
Istotnie, jest ich trzy razy mniej od nas i rzekomo są mniej od nas zdolni. Chętnie się na to zgodzę. Jakim sposobem zaś dzieje się, że mimo wszystko oni zwykle są wszędzie tam, gdzie tego ich interesy wymagają, a my nie, to już jest tajemnica, nad którą wolę się nie zastanawiać, mogąc mówić o rzeczach przyjemniejszych.
Kapitan dr. Niemec, za moich czasów przedstawiciel dyplomatyczny Rzeczypospolitej czesko-słowackiej w Tokjo, był przed wojną koncypjentem adwokackim w Bernie morawskiem. Dostawszy się podczas wojny do niewoli rosyjskiej, został przewodniczącym silnej czeskiej organizacji jenieckiej w Taganrogu, gdzie dużo wykwalifikowanych rzemieślników i specjalistów czeskich pracowało w fabrykach dla celów wojennych. Takt, spryt i charakter wykazał na tem stanowisku dr. Niemec głównie za czasów bolszewickich, z jednej strony oddziałujących w pewnym stopniu na robotników czeskich, z drugiej zaś niebezpiecznych i wrogich dla wszelkich nacjonalistycznych organizacyj. Tam też podczas dwuletniej niewoli dr. Niemec pilnie i wytrwale uczył się po angielsku i po francusku. Wycofawszy się wraz z wszystkimi nie-bolszewikami czeskimi z Taganrogu, dr. Niemec wstąpił do wojska czeskiego i wraz z trzecią dywizją przybył do Władywostoku, skąd w randze chorążego wysłany do Tokjo jako przedstawiciel czeski, załatwiał interesy wojsk czeskich. Na tem stanowisku zastał go przejeżdżający przez Japonję min. wojny jen. Sztefanik, zatwierdził go w godności reprezentanta dyplomatycznego i mianował go kapitanem. W ten sposób były skromny koncypjent adwokacki stał się dyplomatą.
I pokazało się, że nie święci garnki lepią i że wcale nie trzeba być grandem na to, aby załatwiać wśród obcych interesy swego narodu. Były koncypjent adwokacki, przyzwyczajony do sumiennego pilnowania interesów swego szefa, na swem stanowisku dyplomatycznem postępował tak samo, jak w jego kancelarji. Przedewszystkiem uważnie czytał listy, wykonywał, co w nich przepisywano lub o co proszono, odpisywał na nie punktualnie, przedstawił się wszystkim, komu należało, i postępował skromnie, grzecznie a solidnie, mając zawsze bacznie na oku interesy, jakie mu powierzono, nie lekceważąc najmniejszego szczegółu i myśląc o tem, coby jeszcze zrobić i co nowego wynaleźć. Kiedy go w Tokjo poznałem, zajmował w „Hotelu Cesarskim“ dwa pokoje, nie miał nawet maszyny do pisania, wszystkie interesy załatwiał sam, a przecie miał jeszcze czas na naukę angielskiego i japońskiego. Dwa razy na tydzień kurjer z Władywostoku, inwalida-podchorąży, przywoził i odwoził listy i papiery. (Znałem biedaka; jeździł wciąż statkiem a ogromnie czuły był na chorobę morską. Pesymista się z niego zrobił straszny). Dopiero za mej bytności udało się kap. Niemcowi nabyć maszynę do pisania. Artykuły do pism japońskich i drukowanych po angielsku koncypował sam i sam zanosił do redakcji, skutkiem czego zawsze mu je drukowano.
Nie był szlachcicem, ani człowiekiem bogatym, a mimo to cieszył się w świecie dyplomatycznym wielkiem wzięciem. Wiedziano, że to jest początkujący dyplomata początkującego państwa, ponieważ jednak widziano równocześnie, że człowiek ten poważnie pojmuje swoje obowiązki i pracuje, więc wszyscy szli mu na rękę, albowiem świat przedewszystkiem ceni pracę.
Proponując mi przyjęcie udziału w uroczystości w Jokohamie, dr. Niemec zrobił mi następującą propozycję:
— W Japonji jest kilkanaście rodzin polskich, w Tokjo kilka. Ludzie ci nie są zorganizowani, ale czują po polsku. Na wszelki wypadek kazali sobie niedawno wyhaftować wcale ładny sztandar polski. Nie tworząc żadnej organizacji, nie zostali na obchód zaproszeni. Japończycy bardzo mało o was wiedzą, bo tu żadnej akcji ani propagandy nie prowadzicie. Ty jesteś w mundurze, weź sztandar, poniesiesz go przed naszym oddziałem obok flagi czeskiej. To zaintryguje reporterów, napiszemy artykuł o naszej wspólnej akcji na Syberji, ludzie dowiedzą się czegoś o was, a my wystąpimy przed światem jako sojusznicy.
Propozycja była zupełnie godziwa, a kap. Niemec uczynił mi ją, mimo iż w owym czasie trwała wojna polsko-czeska o Cieszyn, zatem do sojuszu było obu narodom bardzo daleko.
— A czy prasa japońska ma jakie światowe znaczenie? — zapytałem.
— Rozumie się. Tu są ajencje telegraficzne, mające połączenie z Ameryką, Szangajem i Indjami. Wieści z Dalekiego Wschodu idą przeważnie przez Japonje.
— Więc zgoda. Będę jutro chorążym.
Dał mi adres znajomego sobie, zamieszkałego w Tokjo Polaka, do którego się też natychmiast udałem.
Pracował on w jakiemś handlowem biurze amerykańskiem.
Przywitał mnie bardzo serdecznie, ze wzruszeniem. Porozumieliśmy się natychmiast i wspólnie już udaliśmy się do szefa z prośbą o zwolnienie rodaka na ten dzień. Amerykanin nietylko dał urlop bez przeszkody, ale bardzo żywo wypytywał o Syberję.
Wyszliśmy na ulicę, rodak mój najwidoczniej wytrącony z równowagi.
— Chodźcie, pokażę wam sztandar. Ja tu niedaleko mieszkam. Zobaczycie dom japoński, ja mieszkam u dziennikarza japońskiego.
— A oni mnie tam przyjmą?
— Naturalnie. Japończycy lubią rozmawiać z cudzoziemcami, ciekawi są...
Wprowadził mnie do malutkiej, czystej sionki, wychodzącej wprost na ulicę i postawiwszy nogę na stopniu, zaczął rozsznurowywać trzewik.
— Zdejmujcie buty — rzekł do mnie. — Nie bójcie się, tu nikt nie ukradnie — dodał, spostrzegłszy przerażenie, jakie musiało się odbić na mej twarzy.
— Jakto? Z pierwszą wizytą — i bez butów?
— Tu taki zwyczaj.
— Człowieku, to niemożliwe. Buty wchodzą ogromnie ciasno. Tu niema nawet na czem siąść. Jakżeż ja je zdejmę?
Musiałem zrezygnować z wizyty.
Rodak pokazał mi sztandar.
— Tylko, widzicie, drzewca niema! — mówił zakłopotany.
— To nic! Przywiąże się do pierwszej lepszej żerdki.
— A skądże ja żerdkę dostanę?
— Jakże? W całej Japonji żerdki nie dostanie?
— No dobrze, a jakże ja z żerdką pojadę do Jokohamy?
— A jak ludzie z wędkami jeżdżą?
— Pójdę z drągiem na stację?
— Każe pan zanieść „rikszy“, a nie, to w Jokohamie żerdkę znajdziemy. Czesi tam mają swego ziomka, właściciela jakiegoś garażu. Byle pan sztandar do Jokohamy przywiózł.
— Więc dobrze, przywiozę.
Cały dzień chodziliśmy razem po mieście. Wypytywałem mego przyjaciela o Japonję, ale niewiele na tem zyskałem.
Jest rzeczą zupełnie naturalną, że jeśli się przyjedzie do obcego kraju, to wszystko nieznane ciekawi i pociąga. Człowiek, nawet nie entuzjazmując się, zatrzymuje się jednak z zajęciem przed rzeczami nowemi. „Varietas delectat“. Są jednak ludzie, którzy, dłuższy czas w danym kraju mieszkając, lubią znajomość obyczajów wykazywać przez „demaskowanie“ jego mieszkańców i obnażanie wartości wszystkiego, co oni robią. Do takich właśnie ludzi należał mój nowy znajomy. Japonji miał już dość, może i nostalgja go gryzła, więc, chodząc ze mną, urągał na wszystko, kwalifikując Japończyków jako złodziei, oszustów, zarozumialców i łotrów. Ostatecznie w każdym narodzie jest dobro i zło. Każdy znajduje w nim przeważnie to, czego szuka.
Prócz tego mój znajomy był samotnikiem i to samotnikiem dzikim, mizantropem, a że w żyłach jego płynęło też sporo krwi niemieckiej, więc miał wielką skłonność do pedanterji, która — jak wiadomo — jest bezdennem źródłem niezadowolenia. Złościło go wszystko. To, że Japończycy wciąż polewają ulice, skutkiem czego w powietrzu jest wilgotno a obuwie od tego się niszczy. Że cykliści jeżdżą po warjacku, wyprawiając wciąż karkołomne sztuki — chłopcy sklepowi, terminatorzy, uczniowie, radzi, że mogli się wyrwać z pod oka starszych i że się teraz przez miasto przelecą, to znów, że czyściciel fajek — a w Japonji malutkich fajeczek zużywa się mnóstwo — wozi z sobą gwizdawkę parową, zapomocą której się reklamuje.
— Co to jest taka fajeczka? I co to za interes? — irytował się mój towarzysz. — Dziesięć ich musi wyczyścić, aby jednego „sena“ zarobić, a patrz pan, ten łajdak parową gwizdawkę z sobą wozi i gwiżdże, że aż uszy bolą, jakby co najmniej brylanty sprzedawał! A to psia krew dopiero, to kanalja, to huncwot!
Przyczyną tego wszystkiego był — jak twierdzę — wegetarjanizm, którego mój znajomy był wielkim zwolennikiem, a który — według mego zdania — normalnego Europejczyka musi doprowadzić do mizantropji i melancholji. Ja osobiście jestem demokratą i utrzymuję stosunki nawet z roślinożernymi, stwierdziłem jednak nieraz, że trzeba z nimi być bardzo ostrożnym, bo oni są przeważnie chorzy. Są wciąż właściwie głodni i w stanie bezustannej walki z sobą o głupstwa — o to, czy zjeść parę kiełbasek, czy nie. Mnie n. p. jest to naprawdę obojętne — wegetarjaninowi nie. On w danym razie bój duchowy o to staczać musi i jeśli zje te kiełbaski, ma wyrzut sumienia, jest winnym „upadku duchowego“ — jeśli zaś nie zje, jest głodny i wściekły na cały świat, a wówczas, chcąc się czemś zagłuszyć, wylewa swą złość na otoczenie.
Oto, dlaczego pierwszego dnia pobytu w Tokjo właściwie nic nie skorzystałem i nic nie widziałem.
Na drugi dzień wyjechałem rano z kap. Niemcem na dworzec. Czekało nas tam sześćdziesięciu kilku inwalidów czeskich, leczących się w Japonji; wszyscy byli w mundurach japońskich, bo Czechom wogóle mundurów już brakowało. Mieli wziąć udział w pochodzie jako oddział w szyku wojskowym. Kilku z nich było bez nóg lub tak rannych, że maszerować absolutnie nie moli. Ci mieli nam towarzyszyć w samochodzie. Pozostali, choć piersiowo chorzy lub ciężko ranni, tak, że trudno im było iść, nie wymawiali się od tej męczącej parady. Trzeba się przecie pokazać! Towarzyszyły im amerykańskie siostry Czerwonego Krzyża — inwalidzi byli w amerykańskim szpitalu w Tokjo — i jedna japońska. Z Amerykankami nie byli w dobrych stosunkach, zato wobec Japonki zachowywali się bardzo serdecznie. Wszyscy mówili nieźle po angielsku i trochę po japońsku. Towarzyszył im też młody Japończyk, student, który wzamian za lekcje japońskiego, uczył się od nich po czesku.
Już po drodze do Jokohamy można było zauważyć ożywiony nastrój. Do Jokohamy jedzie się z Tokjo coś dwie godziny wszystkiego, więc mnóstwo ludzi jechało ze stolicy poprostu dla rozrywki. Japończycy nie mają niedziel, życie jest ogromnie monotonne, więc chętnie korzystają ze sposobności rozerwania się, a zwłaszcza lubią takie święta publiczne. Po drodze przyłączały się do nas różne deputacje i szkoły. Na pewnej stacji wtargnęła do wagonu gromada malców w granatowych kaszkietach i biało nakrapianych, ciemno-niebieskich „kimonkach“. Ponieważ nie było miejsca, Czesi rozebrali malców miedzy siebie i posadzili ich sobie na kolana. Gaudium między drobiazgiem zrobiło się okrutne.
W Jokohamie przyłączył się do nas mój rodak.
— Macie sztandar? — spytałem go.
— Nie, nie przywiozłem.
— Dlaczego?
— Iii, myślałem, że panu jednak może nie zechce się nieść... Zresztą — żerdki nie miałem...
Poszliśmy tedy bez sztandaru.
Naprzód odpoczęliśmy chwilę u p. Prohazki, który ma garaż w Jokohamie, a na tę uroczystość dał Czechom dwa samochody, z nich jeden udekorowany i przybrany karykaturami, wykpiwającemi Austrję i Wilhelma. Wreszcie ruszyliśmy na wskazane nam stanowisko.
Niedaleko nas była grupa rosyjska i oczywiście Słowianie z miejsca zaczęli się kłócić. Mianowicie Rosjanie wykazali — jak zwykle — ordynarnie imperjalistyczne dążności, zażądawszy, aby Czesi przyłączyli się do nich i szli razem z nimi jako jedna grupa. Jakże Czesi nie zaczną kląć! Oni, żołnierze, mieliby się przyłączyć do tego cyrku, do tych tańczących małp, poprzebieranych za kozaków, do tych „burżujów“, do tej hołoty, która pozwoliła bolszewikom oddać Rosję na usługi Niemiec a sama uciekła? Co to to nie!
Emigranci rosyjscy, wśród których było też dużo żydów i żydówek, z radością skorzystali z nadarzającej się sposobności, przybrali kilka wozów kwiatami, poprzebierali się za różnych „Tarasów“ i „lichych kozaków“, zwłaszcza panny poprzywdziewały co krótsze spodeńki i lakierowane buty na chude łydki w ażurowych pończochach, i z wielkim gwałtem, śpiewaniem i „trepakiem“ na ulicy, ruszyły reprezentować Rosję. Japończycy patrzyli na Moskali jak na tańczące niedźwiedzie, a Czesi spluwali z irytacji.
Poszliśmy osobno i jak najdalej od Rosjan.
Dzień był chłodny, lecz cichy, słoneczny, jasny, morze gładkie jak zwierciadło, na horyzoncie zlewało się z niebem w jakąś otchłań buro-perłową, w której rysowały się niewyraźne kontury dalekich, olbrzymich statków wojennych. U wyjścia z portu na błękitnej fali tańczyły dwie „boje“, czerwona i biała. W powietrzu od samego rana szybowały cztery hydroplany ścigane przecudnemi japońskiemi rakietami dziennemi. Jedne z nich rozpryskiwały się z hukiem w olbrzymie białe chryzantemy, rozkwitające okazale na niebie, drugie wyrzucały w powietrze flagi państw sojuszniczych, a najczęściej oczywiście flagę japońską, białą z czerwonem wschodzącem słońcem.
Na ulicach wznosiły się gęsto zielone łuki triumfalne, domy ozdobione były festonami i kobiercami różnobarwnemi, na drutach kołysały się pstre lampjony, przygotowane do wieczornej iluminacji. W oknach budynków i sklepów widniały wielkie napisy „Victory“ lub „Banzaj“, przechodnie mieli w butonierkach małe chorągiewki o barwach sojuszniczych lub medale pamiątkowe na piersiach. Publiczność japońska jest bardzo karna i aż śmieszyło, jak przestrzegała, aby nikt ani nogą nie wykroczył poza chodnik na drogę. Policjantów, swoją drogą, było mnóstwo.
Pochód otwierał pluton policji, prowadzony osobiście przez dyrektora policji, za nim szła w granatowych mundurach i białych kamaszach, najpopularniejsza w Japonji cesarska orkiestra marynarki, jedyna, grająca względnie przyzwoicie i z tego powodu podziwiana i uwielbiana przez ludność jako zespół cudotwórców. Za orkiestrą toczył się powoli wóz z nieco chwiejną, ale bogatą grupą symboliczną, przedstawiającą „Zwycięstwo“. Wóz przybrany był pięknie flagami wszystkich państw sojuszniczych. Rydwan „Zwycięstwa“ eskortowały grupy, przedstawiające „Czerwony Krzyż“, „Czerwony Trójkąt“ (Y. M. C. A.), „Błękitny Krzyż“, a wreszcie wóz skautów, uzbrojony w olbrzymie działo; następowały wozy z weteranami i inwalidami Wielkiej Wojny. Właściwy pochód sojuszników otwierał wóz serbski — jako że Serbowie pierwsi rozpoczęli wojnę, a że to było w czasie, kiedy jeńców serbskich partjami wywożono z Dalekiego Wschodu, więc się na zbornym punkcie kilku żołnierzy znalazło. Za Serbją szła w „trepaku“ Rosja ze swymi operetkowymi kozakami w ażurowych pończochach, po niej „France the Indomitable“ z dumnie wyprostowanym kogutem, dalej garść żydów, udających wyzwoloną Syrję. Bardzo piękna była grupa chorążych z flagami sojuszniczemi. Chorążowie ci szli zwartym szeregiem, wypełniającym ulicę, a żywe barwy flag wywoływały istotnie entuzjazm Japończyków, bardzo czułych na dekoratywe piękno. Barwy narodowe nie są żadną dowolną ani automatyczną kombinacją, lecz wykładnikiem niezmiernie głębokim i szczerym instynktów i dążeń danego narodu; o tem wiedzą dobrze ci, dla których barwa nie jest martwą. Do myślenia daje czerwień, w barwach sojuszników znacznie obfitsza, niż w barwach państw centralnych. Dziecko lub człowiek, naiwnie kochający kolory, niewątpliwie przeniósłby koloryt „sojuszniczy“ nad koloryt „centralny“.
Było dużo rozmaitych wozów, lecz wszystkich nie pamiętam. Najwięcej uderzyła mnie grupa Japońska i chińska.
Grupa japońska była oczywiście największa. Na czele jej jechał wóz z boginią Słońca, które właściwie jest bogiem Japonji, a zarazem jej personifikacją. Wóz eskortowały setki samurajów japońskich w historycznych strojach narodowych, kapłanów i urzędników z czasów Szogunatu, pysznych, patetycznych, obwieszonych bronią. Ciekawa rzecz, „samuraje“ tak strojem, jak ruchami, podgolonemi łbami, wąsatemi twarzami i gęstemi minami przypominali mi naszą kontuszową szlachtę i tak samo, jak u nas szlachcic, w pojęciu japońskiem „samuraj“ musi być otyły i z pięknie wyhodowanym brzuchem. Szły dalej różne grupy, aktorzy japońscy i japońskie figury symboliczne, zaś między niemi 47 słynnych banitów japońskich, legendarnych bohaterów, którzy jednomyślnem, gromadnem „harakiri“ przypłacili wierność swemu panu. Dziwnem zrządzeniem losu, który ja za najłaskawszego opiekuna swego uważam, w ten sposób niby jakiś sen cudowny przedefilowała koło mnie w biały dzień cała „Stara Japonja“, prezentując swych bohaterów i bohaterki. Choć przepiękna i nadzwyczaj oryginalna, ta przeszłość jak blady cień przemknęła ulicami nowego życia. Miałem wrażenie, że wszyscy ci wspaniali bohaterowie prosto z pochodu poszli na cmentarz, zmęczeni i rozczarowani. Ta przeszłość nigdy już nie zmartwychwstanie — minęła na wieki, jak nasze kontusze i karabele.
Bardzo piękną grupę wystawili Chińczycy. Grupa, prowadzona przez jenerała chińskiego w błękitnym mundurze, dzieliła się na starochińską i nowoczesną. Nowoczesne Chiny reprezentowali studenci, niosący olbrzymi, pięciobarwny, jedwabny sztandar rzeczypospolitej chińskiej. Za sztandarem szło mnóstwo młodzieży ze smokami, kłapiącemi okrutnie paszczękami i z wielkim hałasem gongów. Z uśmiechem patrzyłem na te smoki straszne niby, ale właściwie tak naiwne, że z wielkim gustem trzymałbym je w swoim pokoju. A przecież kiedyś przed taką papierzaną bestją myśmy pod Lignicą uciekli! Byliśmy wtedy znacznie głupsi od Chińczyków. Nie udała się sztuka drugi raz, kiedy-to oni znów chcieli smokami nas przepłoszyć; było to 1905 pod Pekinem. Stare Chiny reprezentowane były przez istny las starych, przecudnie na jedwabiu haftowanych sztandarów, wojowników na drewnianych koniach — właśnie jak krakowski konik zwierzyniecki — i zupełnie oszalałą muzykę, piekielne skrzypce, flety, bębny i gongi. Na końcu jechał samochód z olbrzymim napisem: — Ha! Ha! Myśmy wygrali!
Te dwie grupy wschodnie, jak i grupa filipińska, były i ozdobne i miały jakiś sens. Reszta przypominała trochę nicejski karnawał a trochę „Purimbal“. Amerykańscy i europejscy spekulanci, giełdziarze międzynarodowi, eksporterzy argentyńscy i brazylijscy mojżeszowego wyznania, urządzili ordynarną i jarmarczną hecę, wrzaskliwą i silącą się nadaremnie na dowcip. Tych wozów i figur nie warto wspominać, dla ścisłości jednak zaznaczę, że nie brakowało i białobłękitnego wozu z gwiazdą Dawidową, a ulice Jokohamy rozbrzmiewały triumfalnym „majufesem“.
Wśród tego kosmopolityczno-orjentalnego „brouhaha“ maszerowała żołnierskim krokiem mała gromadka Czechów. Wielu z nich było bez rąk i wiatr, podmuchujący od morza, szarpał szydersko pustemi rękawami. Inni niezgrabnie przewalali się z nogi na nogę, zgiąć zesztywniałych kulasów nie mogąc — ale przecie trzymali krok, choć im hektyczne rumieńce wystąpiły na policzki, a oddech świstał w płucach. I śpiewali. Śpiewali swoje pieśni rewolucyjne, piosenki ludowe, a od czasu do czasu i to najczęściej — „Czerwony Sztandar“. Tak jest, ten żołnierz będzie chciał być gospodarzem na swej ziemi — ale nie w tem rzecz, „moment pikantny“ był w czem innem. Ponieważ krzywda społeczna jest w Japonji — jak zresztą wszędzie na Wschodzie — nieledwie uświęcona, więc rząd tępi zawzięcie socjalizm, który oczywiście dzięki temu wcale się nie szerzy. „Czerwonego Sztandaru“ śpiewać nie wolno — więc każdy go umie. Dalej: Japończyk bez różnicy stanu najwyżej ceni bohaterstwo. O żołnierzach czeskich prasa japońska wiele pisała, „Czek“ bił Rosjan, t. j. bolszewików, bił ich nieraz wspólnie z wojskiem japońskiem. Teraz te „Czeki“ defilują ulicami Jokohamy, bez rąk, inwalidzi, w mundurach japońskich, a w dodatku — choć policji mnóstwo — nie boją się i na cały głos śpiewają „Czerwony Sztandar“, pieśń zakazaną!
Entuzjazm mas ulicznych był nie do opisania. Co rusz wylatywał jakiś gorętszy entuzjasta z tłumu i gestykulując gwałtownie z rozwianemi połami „kimona“, tygrysim głosem ryczał: „Czek! Banzaj!“ Na co chorąży pochylał flagę, a żołnierze odpowiadali głośnem „Nippon banzaj!“
Szliśmy naprzód europejską dzielnicą, jakiemiś szerokiemi ulicami, a potem po moście przeszliśmy kanał, biegnący daleko między małemi, niskiemi, drewnianemi domkami i spięty niezliczonemi mostami. I otóż weszliśmy w ulice japońskich dzielnic, idące wśród domków niskich, gęsto obok siebie zbudowanych, z wgłębionemi sieniami - werandami, balkonikami i niezliczonemi okienkami. Wszędzie pełno było ludzi — na balkonach pstro ubrane dzieci, kobiety, staruszki — na ulicach tłumy huczące jak morze. Wszędzie festony flagi różnobarwne lampiony nanizane, na druty lub wiszące na czerwono-białych kokardach, nad nami, na czystem niebie huk i białe bukiety chryzantem, gdzieś daleko muzyka, a pod nogami trzask rzucanych przez Japończyków dla większej radości petard i niebieskawy dym w powietrzu i nieustanne „banzaj, banzaj!“ Na rogach ulic stały szkoły — chłopcy, niby grzędy ciemnych kwiatów, dziewczęta — stada różnobarwnych motyli. Kiedyśmy się do tych grzęd zbliżali, rozbrzmiewały one uroczystem „Kimigajo“, ale wystarczyło krzyknąć: „Nippon banzaj!“, a już zrywał się huragan okrzyków i trzepotały nad grzędą różnobarwne proporczyki papierowe.
Nareszcie po kilku godzinach marszu i „banzajowania“, pochód się skończył i oddział inwalidów czeskich wkroczył triumfalnie do jednej z restauracyj japońskich, gdzie jednak można było dostać europejski obiad i znakomite, mocne piwo „Kirin“. Czesi, choć zmęczeni, byli zadowoleni z siebie, pewni, że znowu narodowi czeskiemu „wybili okno na świat“, to znaczy — dali ludziom wiedzieć o sobie.
Co do tego, to spotkał ich nieprzyjemny zawód. Prasa japońska o czeskiej grupie prawie zupełnie nie pisała — prawdopodobnie właśnie wskutek zbyt częstego śpiewania „Czerwonego Sztandaru“.
Niezrażony tem kap. Niemec w parę tygodni później urządził w szpitalu czeskim bazar czeski, na którym udało mu się zgromadzić prawie cały świat dyplomatyczny Tokja. Sprzedawano wędliny czeskie i ulubione torty narodów sojuszniczych, śpiewano pieśni czeskie, wreszcie ośmiu ozdrowieńców, przebrawszy się w stroje ludowe za chłopów i dziewczęta, odtańczyło „besedę“, która — zwłaszcza Japończykom — bardzo się podobała. Wkrótce potem przyjechał znów kwartet głosowy czeski, a po nim koncertowa orkiestra wojskowa. Przystąpiono też do zorganizowania Czechów zamieszkałych w Japonji — garstka niewielka, ponieważ jednak każdy z nich mieszkał w innem mieście, a wszyscy dobrze znali Japonję, stosunki i język, przeto przedstawiciel czeski mógł z nich mieć dla siebie korzyść niemałą.
Piszę dla tych czytelników, którzy nie wiedzą, jak się organizuje i prowadzi propagandę. Jak z tego widać — nie są to cuda żadne.
Starałem się szukać Polaków. Mój wegetarjanin wziął mnie raz na wizytę do pewnego domu, w którym mieszkały dwie rodziny polskie. Nie zastaliśmy tych państwa w domu. Zostawiłem bilet — napróżno. Nikt się ze mną zobaczyć nie pragnął. Ludziom tym było dobrze, uregulowali sobie stosunki, żyli cicho i spokojnie, co ich poza tem mogło obchodzić!
Nie wyciągając z tego żadnych wniosków, ani nie robiąc uogólnień, stwierdzam fakty.
Jeszcze parę słów o inwalidach czeskich. Byli oni umieszczeni w obszernym, wielkim domu, w pięknej, wesołej dzielnicy, tuż nad brzegiem morza. Z okien ich szpitala widać było wielkie dżonki o czarnych, szklistych, wydętych brzuchach, życie portowe, żeglarzy, rybaków, wreszcie cudne morze. Więc mieszkanie było idealne. Jeść z pewnością dawano im dobrze, dr. Niemec opiekował się nimi serdecznie i gorliwie, ubrani byli doskonale, a przecie ten szpital to było istne piekło. Kilka razy tych inwalidów odwiedzałem i zpoczątku miałem wrażenie, że żyją ze sobą w idealnej zgodzie, później przekonałem się, że żarli się i gryźli między sobą gorzej aktorów. Co za ambicje, co za urazy, jaka straszna zaciętość, jaka mściwość, jaka ponura nienawiść! Patrząc na tych potrzaskanych biedaków mogło się myśleć, że oni chyba wyzbyli się tej dzikości ludzkiej, która ich o ich członki przyprawiła, że w duszach ich jest tylko miłość życia, przebaczenie i wdzięczność za ocalenie i opiekę. Było przeciwnie. Ci chorzy ludzie myśleli znacznie namiętniej i bardziej krańcowo od zdrowych. Patrząc na nich zrozumiałem, jaki będzie nastrój powojennej Europy. Jak te kaleki tak i poranione, wycieńczone narody, zamiast leczyć się w spokoju, zatną się w swej nieprzejednanej mściwości i, choć bezsilne, gryźć się będą i wzajemnie sobie dokuczać, póki wraz z powrotem sił i zdrowia, nie przyjdzie wiara w siebie i zaufanie do świata.
Słaby nikomu nie wierzy.
Inwalidów czeskich doglądał lekarz amerykański, prócz tego siostra amerykańskiego Czerwonego Krzyża i siostra Czerwonego Krzyża japońskiego. Tych Amerykanów inwalidzi nie cierpieli, twierdząc, że tak lekarz jak i pielęgniarka dokuczają im i obchodzą się z nimi z brutalną a rafinowaną złośliwością. Mam wrażenie, że było w tem nieporozumienie. Amerykanie są poprostu mniej subtelni od nerwowych i przeczulonych Słowian; są to w przeważnej większości ludzie ordynarni. Zato z Japonką żyli Czesi w wielkiej zgodzie i byli do niej szczerze przywiązani.