Przez kraj wód, duchów i zwierząt/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Filochowski
Tytuł Przez kraj wód, duchów i zwierząt
Podtytuł Romans podróżniczy
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
NIEPOROZUMIENIE.

Ze skruchą, ze wstydem, zresztą niekoniecznie dotkliwym, wyznać muszę, że z biegiem dni gubi mi się trochę i zaciemnia właściwy cel mych wędrówek.
Wsiadałem właśnie do wagonu z napisem „Lwów — Krynica”, gdy z pociągu, stojącego na sąsiednim torze spojrzała na mnie para oczu... To nie były oczy, to był miód, krem, plaster z soku malinowego. To były dwie fjołkowe latarki tak hypnotyzujące (o jeszcze raz przebacz mi, Lalko!), żem porwawszy swą walizkę bez wahania rzucił się w otchłań. Mianem otchłani ochrzcijmy narazie zapchany, zatłoczony, skwarny i duszny wóz III klasy pociągu podmiejskiego, którym odbywała podróż nowo odkryta anielica.
Zaledwie zdążyłem organizm swój wetknąć na ławę pomiędzy jakieś wiekowe paniusieczki, jak gdyby powracające z targu, bo każda obramowana była kolekcją koszyczków, gdy pociąg ruszył. Uwodzicielska Fryne, ta, której jednem spojrzeniem udało się pogmatwać plany moje, stała wciąż w oknie, do mnie zwrócona odwrotną stroną, spokojnie patrząca w ciemny, latarniami za oknem migający wieczór.
O jakże musi być piękna w tem boskiem skupieniu! Tak piękna, iż spojrzeć nawet nie śmiem, by nie spłoszyć jej zadumy, W każdym razie wrażenie fiołkowego wzroku, jakim mię musnęła, kiedym wyskakiwał z wagonu krynickiego, tak było dojmujące, tak silne tak nawet potępieńcze, że czuję, iż za światłem tych fijoletowych gwiazd bez zastanowienia poszedłbym na koniec świata, pod warunkiem, by koniec ten me zbyt daleko znajdował się od Lwowa lub Warszawy.
Zjawisko — nie przypuszczałem w pierwszej chwil, że takie w biodrach obfite — nie zwraca na mnie żadnej uwagi. Oho, filutko, znam taką pozorną obojętność: chciałabyś, żebym na zimnych sztychach twej obojętności męczył się i wił jak wbity na szpilkę owad. O, znam ja się na tem! Długo nie wytrwasz w dumnem odosobnieniu. Chłód twój i sztywność minie, skoro pierwszem odezwę się do ciebie słowem, słowem zachwytu, oddania, porywu. W cieple słów moich pękną lody, rozwieje się twoja nieufność, zaraz mi zakwitniesz majem, wiosną, rozświetlisz się uśmiechami, spłyniesz ku mnie jaśnią sporzeń i dobrocią tkliwą. Ja twój przechodzeń fatalny i twoja przygoda, a ty moje przeznaczenie!
Ale jak mam cię osaczyć poezją zaklęć, jak zatruwać przytomność słowem rozmiłowania, jak do twojej wtargnąć świadomości i uwięzić ją, oszołomić, jeśli... Ah, świadków tylu miałyby moje oświadczyny, mój wybuch! (Jakby się pozbyć tych paniusieczek, abym tylko zacząć mógł rozmowę?).
Milczący posągu, żali mogę zachęcać cię do mówienia, żali mogę ci zełgać, iż „ludzie nas nie słyszą?“. Czy mam podpalić wagon, by te koczkodarne paniusieczki rozproszyły się w panice z krzykiem przeraźliwym? Może zacząć mordować? Poradź mi, przemów, gdyż czuję, że zaczynam być jako jaguar krwiożerczy!
Nie trzeba zbrodni! Bo oto objawił mi się sposób niezawodny, który po odjeździe z „Luminozy” w kurjerze Gdańsk — Warszawa cały dla mnie opróżnił przedział. Temu pęczkowi rozgdakanych na ciężkie czasy paniusieczek powiem, że jestem detektywem. Jak żydzi przed Tczewem, i one wszystkie pewnie uciekną — byle dalej od takich znajomości. Niejedna z tych babulek musi mieć sumienie aż czarne od przewin wojennych i powojennych — lichwy mieszkaniowej, uprawianej na sublokatorach, ukrywania dochodów z przedsiębiorstw, kręcenia w zeznaniach podatkowych.
Tylko jak zacząć, by enucjacja moja wypadła naturalnie. Odysie, patronie mój, natchnij mię właściwą formułą!
Już mam, znalazłem! Do jakiejś paniusi, która nos wetknęła w gazetę, mówię basem jaknajdonioślejszym:
— Po przeczytaniu poproszę o dziennik na kilka chwil. Jako zdolny detektyw muszę przecież być w nurcie wypadków.
Paniusieczka podniosła na mnie zaciekawione oczy.
— A co to jest, panie radco, detektyw?
— Agent tajnej policji — ryczę, kierując głos na przedział, by nie usłyszał go wychylony w otwartem oknie anioł.
Niebawem spotkał mnie bolesny zawód. Okazało się, że w szkole jeszcze wprowadzono mię w błąd:
wbrew zapewnieniom profesorów niezawsze ta sama przyczyna wywołuje ten sam skutek. Bowiem towarzystwo, miast pierzchnąć, ożywiło się znagla, rozgęgało i wreszcie przyparło mnie do ściany.
— Z tajnej policji? Jak to dobrze się składa, panie komisarzu! Mam właśnie służącą, kocmołucha z pod ciemnej gwiazdy, ciućmaka i kikimorę ostatnią z najostatniejszych, która jak tylko na chwilę wyjdę z domu, zaraz mi co zwędzi: to cukru, to słoniny, to kaszy...
— Au mnie — dodaje żywo drugi zabytek — niedawno, bo przed trzema zaledwie laty, na rynku, w biały dzień, panie naczelniku, ktoś w tłoku wyciągnął z kieszeni woreczek z pieniędzmi, które miałam na kupno prosiaka, jako że mąż mój przepada za czerniną oczywiście z kluseczkami... Jak kamień w wodę: com ja się nachodziła do policji, już nawet nagrodę wyznaczyłam...
— Au nas znowu — przerwała poszkodowanej jakaś istność w kapeluszu z fiutkiem — u nas, panie nadradco, przed samą wojną ktoś w nocy kamieniem szyby powybijał w kuchni. Właśnie kładliśmy się z mężem nieboszczykiem do snu, gdy nagle słyszę najwyraźniej...
— Paniusiu, furda szyby — wtrąci się inna postać z fularem na czubie. — U nas gorszy był wypadek, pan komisarz poradzi, co mam zrobić...
— Moja pani, tylko proszę nie przerywać, kiedy ja rozmawiam z panem naczelnikiem — oburzał się ustrój w kapeluszu z fiutkiem na czubku.
Powstał zgiełk nie do opisania, Marzenie o chwili samotności i o nawiązaniu rozmowy z milczącym posągiem rozwiało się, niczem mgła. Rozłożysta piękność nadal stała przy oknie, zwrócona ku nam plecyma.
Pociąg stanął. Anioł otwiera drzwi i wysiada, wołając w przestrzeń:
— Salcze, nim meine paczkies...
Z pod latarni wyrwał się jakiś cień, i podbiegłszy do Fryne, zatrąbił jej prosto w ucho:
— Wu sind dise paczkies?
W tej chwili bóstwo się odwróciło ku nam po raz pierwszy ukrywaną dotąd w oknie twarzą. Jeżeli charczący głos i język wschodni był dla mnie niespodzianką, nielicującą z blaskiem fjołkowych oczu, to następna chwila stała się ciosem. Chciwy mój wzrok, miłośnie podadłszy do oblicza podróżnej, odskoczył, powiedziałbym nawet, ze skowytem. Ani śladu fjołkowych oczu, ani szczypty urody w fizjonomji, jak się okazało, starej i głuchej żydówki.
Dziś już rozumiem technikę tej metamorfozy.

Wsiadłem nie do właściwego wagonu...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Filochowski.