Przez kraj wód, duchów i zwierząt/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez kraj wód, duchów i zwierząt |
Podtytuł | Romans podróżniczy |
Wydawca | Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tej, której szukam, w Truskawcu niema. A zresztą, skąd mogę powiedzieć, że niema osoby, której nie znam ani z imienia, ani z nazwiska, nie wiem, jakiej jest maści, i już nie pamiętam nawet wyglądu?
W każdym razie szukam. Szukam, to znaczy, że od czasu do czasu uświadamiam sobie, że jestem w Truskawcu i że nazajutrz po przybyciu czas już stąd się zabierać.
Po południu siadłem na ławce przy źródle „Naftusi”, właśnie takiej wody, przynoszącej ulgę we wszystkich niedomaganiach, i z nudów zacząłem studjować otoczenie. Dokoła mnie chałaty, peruki, pejsy, ale nie brak też i europejskich strojów. W rękach kubki z zimną cieczą, spijaną poważnie, z namaszczeniem. Zjawienie się moje, jako jedynego narazie aryjczyka sprawiło, że żargon i niemiecki, wciąż jeszcze bardzo modny wśród żydów małopolskich, przekształca się w polszczyznę, o której można tyle tylko powiedzieć, że jest to polszczyzna ludzi dobrej woli.
Oczywiście, rozmowy toczą się wokół spraw handlowych i medycznych. Kuracjusze opowiadają sobie z zajęciem, jak to ktoś kogoś na czemś okpił i jak komuś pomogła Naftusia.
— Oh, jak ona pędzi, jak pędzi! — wymlaskuje swoją pochwałę jakaś ruda, stukilowa piękność.
— Co pędzi? — dziwię się, czując, że spojrzenie i słowa damy w moją są skierowane stronę.
A ona się śmieje, uroczo zawstydzona.
Co pędzi? Pan dobrodzej udaje, że nie wie. Pewnie że nie żywot pędzi. A tak mi to potrzebne na moje kamyki w wątrobie...
— Nawet brylanty w wątrobie to niepotrzebna rzecz — przychodzi do wniosku jakiś filozof w amerykańskich okularach na garbatym nosie. — To tak jak z grzybem: on wszędzie jest pożądany, choćby w barszczu, byle nie w ścianę, albo w podłogę.
— A pan na co cierpi? — pytam siwowłosego patrjarchę, smakowice chłepcącego wodę.
— Moja mater ja źle się przemnienia — brzmi melancholyjna informacja. I
— Tak, to nieprzyjemne zdarzenie — rzeczę współczująco. — Naftusia tutaj dużo ma do powiedzenia. A propos. Znam przypadki bardzo zastanawiającej przemiany materji bez udziału wód leczniczych. Naprzykład cynk w połączeniu z miedzią przy domowym wyrobie monet daje podobno złoto.
— Ale za to się siedzi — uprzedza, kiwając głową, jakiś smutny młodzian. — Nawet długo się siedzi.
— Siedzi ten, kto do tak delikatnego spławu używa cynku — fachowo objaśnia elegant w jasnych getrach.
Jestem zakłopotany, jak przystało na laika, który nieostrożnie wszczął rozmowę z zawodowcami.
— Bardzo być może, proszę panów. Znam wszelako inne wypadki. W dwudziestym roku, kiedy rząd regestrowa! zapasy niektórych towarów, policja śledcza wykryła kiedyś w jakiemś podwórku istne złoża nigdzie niezameldowanego sukna. Nałożono plomby, drzwi opieczętowano, niby do czasu przybycia komisji rzeczoznawców. Ale oto gdy ta komisja przybyła i pieczęcie zdjęła, okazało się, że w składzie tymczasem w ciągu paru dni stał się cud, naprawdę rekordowa przemiana materji. Wyobraźcie sobie państwo, zamiast sukna, władze znalazły zwyczajny barchan.
Zdarzenie, jak z bajki, a mimo to najzupełniej prawdziwe.
Patrjarcha westchnął z pobłażliwością Ben Akiby.
— Czy pan dobrodizej jest handlujący? — spytał łagodnie.
— Niestety, nie, Bóg świadkiem, że radbym handlować, ale nie mam czem, Narazie, to ja, za przeproszeniem, piszę.
— Tak, to odrazu widać, że pan musi być jakimś, przepraszam za wyrażenie, poetą. Bo to jest, proszę mi wierzyć, bardzo niedokładna przemiana materji. Barchan w tym czasie dużą miał cenę.
Zakłopotanie moje wzrasta.
— Możliwe, że to nie był barchan, tylko tektura — usprawiedliwiam się pospiesznie.
Po ławkach przebiegł prąd śmiechu. Miałem wrażenie, że się sypię coraz niezręczniej.
— Tektura, to złoto — tłumaczył mi ktoś bardzo chudy i bardzo ruchliwy. — Ja handluję tekturą, to ja sie na tem znam.
Ku mej wściekłości, towarzystwo najwidoczniej mną się bawiło. Zagryzam wargi i szukam pojednania.
— Doprawdy, nie pamiętam... To już było tak dawno, tak dawno. A zdaniem panów, co to mogło być?
Sędziwy patrjarcha zamyślił się. Głaskał szklankę, chwiał głową, marszczył brwi, aż rzekł:
— W co mogło się przemienić sukno, pyta pan dobrodziej? To pewna, że ani w barchan, ani w tekturę. Czy towaru było dużo?
— Podobno bardzo dużo. Kilkanaście wagonów.
Źrenice starca błysnęły ożywieniem.
— Jeżeli zaszła zupełnie dokładna, doskonała przemiana materji, a tylko taka naprawdę się kalkuluje, to sukno powinno było się przemienić w jakiś tańszy, najniepotrzebniejszy towar.
—Naprzykład... — Naprzykład? — naglę mędrca z pejsami.
— Naprzykład w kilkanaście wagonów rozporządzeń i cyrkularzy o konfiskacie pochowanych towarów.
Odchodzę ze znacznie rozszerzonem wykształceniem z zakresu alchemji towarowej, i zmierzam ku werandzie restauracji, która w tej chwili bije zgiełkiem i wesołością. Wszystkie prawie stoliki są już zajęte. Orkiestra łupi najnowsze szymidła, strzela szampan, wybuchają śmiechy pojedyńcze i zbiorowe. To, korzystając z pogody i niedzieli, na wieczór zjechała z pobliskiego Borysławia, z Tustanowic, oraz z Drohobycza — wielka, rozrzutnie się bawiąca „nafta”. W przyległej bocznicy posłusznie czeka długi szereg powozów i aut. W takich chwilach orgji bractwo cierpiętnicze, różne artretyki, reumatyki, nerkowcy, anemiści wątrobiarze, siedzą cicho w parku lub w domu, ustąpiwszy miejsca, ku radości gospodarza zakładu i kelnerów, stęsknionej za zabawą, choćby najkosztowniejszą, nafcie. Wszyscy ci Francuzi od ropy, Amerykanie, Anglicy, Niemcy, świeżo nabyte obce obywatelstwo manifestujący jedwabnemi banderami w butonierach, Jeany, Johny i Johanny. to przeważnie nasi dobrzy znajomi z Kołomyi, z Tarnowa, Pieczyniżyna, którzy via Paryż. Londyn. Nowy Jork wrócili do kraju, już do źródeł ropy, jako pełnomocnicy lub kontrolerzy kompanji naftowych. Rodzima plutokracja wschodniego obyczaju, gwarzy sobie w borysławskiej polszczyźnie.
Jakaś starsza dama chwali się roztropnością swego syna.
— Kiedy jechał do Paryża, prosiłam go, żeby mi kupił kilka ozdobnych koszul, wiadomo bowiem, co to jest Paryż. Dawidek przywiózł, bardzo ładne, ale same nocne. Czemu nocne, nie dzienne? pytam. A on, mądrala taki, odpowiaduje: przecież widzisz, że już zima się zbliża, dzień jest taki krótki, że prawie go niema, a noc długa, więc czy nie właściwsze będą nocne?
Gdzieindziej znowu odzywa się głos, brzmiący zadowoleniem. To opancerzony w tłuszcz semita, pewnie dyrektor interesu od benzyny, zabawia swoją młodą a bardzo znużoną żonę.
— Wiesz, moja droga, że my to jesteśmy naprawdę deserowa para.
— Niby dlaczego my mamy być deserową parą? — apatycznie pyta go żydówka.
A on się śmieje, ssąc grubemi wargami cygaro.
— A bo ja jestem Pomeranc, do tego, jak mówisz, stary piernik, a ty Róża, z domu Zucker... A oprócz tego zimna jesteś dla mnie, jak lody. Żem ja się jeszcze przy tobie nie zakatarzył, cud boski!
Koło mnie przy winie siedzi dwu niemieckich żydków,
— Byłem w Krakowie — rzecze jeden — zwiedziłem to naprawdę, jak mówią, renesansowe miasto. Wunderschön!Nie wiem tylko, dlaczego w Polsce tak wysoko cenią Wewel?