Przez kraj wód, duchów i zwierząt/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez kraj wód, duchów i zwierząt |
Podtytuł | Romans podróżniczy |
Wydawca | Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W rozległym parku gdzieniegdzie mży się przytwierdzona do słupa żarówka. W krzewach zielonemi zygzakami pląsają iskry — to letnia noc stroiła się w djademy świetlików.
Cicho jest i uroczyście. Ale w ciszy tej przyczaiło się bujne życie: ławki wzięła w posiadania młodzież. Wszędzie widzisz przywarte do siebie sylwety.
Szczęście samotności! Wsłuchaj się tylko w tę pozorną ciszę, a dojdą cię szepty, westchnienia lub nucona piosenka. Czasem wzbije się śmiech nerwowy, krótkotrwały i zamrze równie nagle, bez przejść i akcentów, jak nagle się zaczął.
Szukam dla siebie miejsca — bezskutecznie, wszystkie ustronia są już zaanektowane. Stwierdzam, że w Truskawcu odbywa się nietylko kura — cja ale i kogut-acja, Idę przeto dalej.
W górę wspinając się stromą aleją, koło mostku, słyszę jakieś warczenie. Czyżby i krzaczki były tu zajęte? — myślę ze smutkiem.
Po chwili doszedł mię przejmujący szept:
— Mam cię, nicponiu! Teraz już mi nie uciekniesz! Ani mrumru! Marsz do jaskini!
Struchlałem, bo przez mózg przemknęło mi niesamowite przypuszczenie:
— Rozbójnicy! Porwanie!
Znacie pewnie szczególne objawy, towarzyszące stwierdzeniu grożącego niebezpieczeństwa — galareta w nogach, jeż na głowie (o ile nie jest łysa), a na plecach zimne mrowisko.
Wysiłkiem woli wprowadzam dolne kończyny w ruch, błagając Opatrzność, by strzegła mię od prób bohaterstwa.
Ale oto z niebezpiecznych gąszczy wypada jakieś ciało. Nastąpił karambol niemal nosem w nos.
— Kto to? — jednocześnie zabrzmiało pytanie moje i przypuszczalnego rozbójnika.
Ten widocznie też nie był pewien siebie, gdyż przezornie odsunął się kilka kroków. W chwili zderzenia zdążyłem jednak zauważyć, mimo mrok, twarz wychudłą i brodatą, oraz duże, spłoszone oczy. Obcy średniego był wzrostu, zlekka pochylony, a miękki kapelusz na głowie ułożył mu się w fantastyczne kształty.
— Kto tam, do czarta? — wołam, starając się przybrać postawę możliwie najgroźniejszą.
Tamten zaś, wykonawszy jakiś gest pokory, zaczął się tłumaczyć.
— To tylko ja... Przepraszam, że to ja, że to tylko ja. Pan pewnie spodziewał się spotkać w krzakach kogo innego? Ubolewam doprawdy...
W głosie jego drgał smutek i zalęknienie.
— A kogo pan tam uwięził w jaskini?
Nieznajomy zmieszał się jeszcze bardziej.
— W jaskini? Oh, Boże! To była jedynie ponuro brzmiąca przenośnia. Złowiłem właśnie kilka świętojańskich robaczków i umieściłem je w pudełku. Ale proszę się nie obawiać, krzywdy im nie wyrządzę.
— Pan jest przyrodnikiem? — pytam zupełnie już ochłonięty z przedwczesnej trwogi.
—I tak, i nie — odpowiedział mi, zaglądając do tekturowego pudełeczka. — Przyrodnikiem o tyle tylko, że chciałbym osłabić nieco dzikość praw, panujących w przyrodzie.
Cooo! — wołam i siadam na ławce. — Może pan spocznie chwilę? Zatem reforma przyrody? Wielkie, niebotyczne zamysły! I do tego właśnie potrzebne są panu świetliki?...
Ale on żywo mi przerywa.
—Świetliki to tylko środek do osiągnięcia mojego celu. Zaraz to wytłumaczę, ale proszę się nie śmiać. Zresztą niech się pan śmieje — cała moja działalność odbywa się wśród kolców drwin. To nic. Ciekaw jest pan mojej koncepcji? Bardzo prosta. Jaki jest najłatwiejszy sposób obłaskawenia przyrody? Czy nigdy pan się nad tem nie zastanawiał, że krwiożerczy szakal, jedna z jego odmian, dała nam w końcu stosunkowo łagodnego psa, łagodnego mimo ciągłe obcowanie z najbardziej drapieżnem zwierzęciem, jakiem jest człowiek? Zatem obłaskawienie jest zasadniczo możliwe i skuteczne, a było by jeszcze łatwiejsze, gdyby nie zły przykład człowieka. Ale to długa, na tysiące lat obliczona metoda. Trzeba przeto było szukać innych sposobów. To mnie, panie, przypadł w udziale zaszczyt odnalezienia właściwej drogi. Wszak mogę panu zaufać?
Siadł koło mnie i głęboko zajrzał mi w oczy.
—Trzeba... Niech pan uważa... Trzeba skrzyżować gatunki drapieżne z gatunkami o instynktach łagodniejszych. Naprzykład owcę z wilkiem. Mojem zdaniem to nie jest fikcja. Trudności? Hmmm... A cóż jest łatwe? Od czego wysiłki, postęp. Ja osobiście tego jeszcze nie potrafię urzeczywistnić, rzucam tylko myśl. Właściwie, mam już za sobą jakieś tam próby, w tym kierunku poczynione, ale narazie bez dodatnich wyników. Starałem się mianowicie poznać bliżej obyczaje i mowę naszej cichej owcy. Ale nawet owca przy bliższem zetknięciu się z człowiekiem wykoleja się, demoralizuje. Kiedyś spędziłem noc w owczarni... Ah, panie, to było straszne! Chcąc owce sprowokować do zwierzeń, zacząłem z ukrycia beczeć, a one, bezgłośnie zmówiwszy się z sobą, napadły mię i okrutnie pogryzły! Czy pojmuje pan absurd, perwersyjny absurd sytuacji: być pogryzionym przez najłagodniejsze ze stworzeń?
Przycichł zgnębiony. Chwiał głową w zdumieniu, z którego widać dotąd jeszcze nie ochłonął.
Z przeciwnej strony alei, stamtąd, gdzie czarną ścianą wznosił się zagajnik, dobiegł mię jakiś^ szmer, jak gdyby syknięcie. Prawdopodobnie złudzenie, gdyż nikogo nie widzę.
— Wszystko to dobrze — mówię w dalszym ciągu, zwracając się ku swemu rozmówcy — ale skąd panu takie pomysły...
Nieznajomy zasępił się.
—Skąd? To są smutne motywy. Muszę, widzi pan, okupywać krzywdy, jakie światu, ludzkości wyrządza mój brat. To zupełnie inny człowiek, okrutny na zimno. Czy pan wie, co ten potwór wymyślił. Przez siedem lat siedział u mnie, jadł, pił i medytował w samotności. „Muszę coś takiego wykombinować” mawiał, „coś takiego, coby mi dało sławę i majątek. Muszę wynaleźć nowe metody wojny”. Po siedmiu latach bezczynności i rozmyślań, to wcielenie szatana udało się do jakiegoś urzędu czy też sztabu z projektm masowego oślepiania wrogów. Mianowicie, gdy wybuchnie wojna, trzeba wziąć na bolony duży ładunek opiłek żelaza i, wzniósłszy się nad pozycje nieprzyjacielskie, krzyczeć z góry: „ej, wy tam, słuchajcie”. A gdy zaciekawieni żołnierze podniosą głowy....
Brodacz wzdrygnął się i twarz zasłonił dłońmi.
—...Wtedy cały ładunek sypnąć im w oczy. Teraz pan rozumie, że mając w rodzinie takiego gagatka, musiałem tytułem rehabilitacji moralnej mną całkiem pójść drogą.
Po chwili dodał, zamyślony:
— Przyroda ma straszną konstytucję. Weź pan naprzykład obyczaje skorpjonów: samica, wszedłszy w związki małżeńskie zabija samca, ćwiartuje go i pożera po kawałku. A żona pająka obrywa mężowi swemu głowę! Okropność!
Z ciemności znowu wypadło ostre syknięcie żeśmy już obaj je usłyszeli, — Kto tam? — spytał warkliwie.— Kto tam się wtrąca do rozmowy?
Z mroku wypadła opryskliwa odpowiedź. Język i akcent żadnych nie budziły wątpliwości, że przemawia do nas potomek tych śmiałków, którzy ongi, reemigrując z Egiptu, suchą nogą przeszli przez morze Czerwone.
Po pierwsze ja nie jestem żaden kto tam, tylko prokurent dużej firmy w Kołomyi, (Prospekty i cenniki wysyłamy na pierwsze żądanie odwrotną pocztą gratis i franco), Powtóre, ja siedzę na swojej ławce i rozmawiam ze swojem własnem zdziwowaniem, dziwować zaś to ja mam prawo zawsze.
Kiedy myśmy milczeli, stropieni wystąpieniem nieoczekiwanego świadka naszej rozmowy, tamten ciągnął dalej.
— A ja bardzo dziwuję tym rzeczom, które pan dobrodziej rozpowiedział. Że pająkowa obrywa pająkowi głowę — — to dobrze jemu tak, poco się z byle kim zadaje? Kiedy u nas, u ludzi, blondynka bije i urywa głowy, to człowiek się żeni z brunetką. Czemu pająk nie postara się o znajomość z jakie łagodniejsze bydlę? Czemu nie pójdzie do boże krówkę, albo do motylkowej? Dobrze jemu tak, nic go nie żałuję. A to opowiadanie, że jeden kopytowiec nie może się spokrewnić z dwukopytniczką, to jest zupełna nieprawda. Ja, dzięki Bogu nim zostałem prokurentem swojej firmy (panom kupcom ustępstwo, poszukujemy agentów bez kaucji), dużo podróżowałem i stąd wiem, znam nawet taki przypadek, kiedy akuszerka wyszła za strażnika, ale dzieci to oni mieli. Pokrzyżowanie zupełnie się udało.
Niewidzialny prokurent, pewnie chory na wątrobę, rozzłościł się, splunął i podnieconym głosem
—Przyroda, przyrodniki, filozofy! Nauczyciel w gimnazji uczył mego syna i innych chłopców, że wszystkie te gwiazdy, to niebo, i nasza ziemia, to pływa w eteru. Eter, dobry towar. Gdyby tak było naprawdę, to niech pan mi wierzy, nasza firma, choć niby handluje manufakturą, a nie drogerjami, o tem by się oddawna dowiedziała (solidnym klijentom dajemy na raty). Co ja mówię! Nietylko nasza firma, ale wszystkie żydki oddawna by już o tem wiedziały. Przyroda, filozof ja! Mądrych rzeczy uczą w szkole, niema co powiedzieć!