Przez różowe szkiełka/VII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przez różowe szkiełka |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach Tom VI |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom VI |
Indeks stron |
Była piękna, pogodna jesień.
Na polach nie falowały już zboża, natomiast rżyska sterczały jak szczotka na powierzchni poczciwej, starej żywicielki naszej. Gdzie niegdzie na zagonach chwiały się jeszcze poczerniałe łęciny kartofli, świeżo skoszona tatarka w kupkach stała, po polach woły ciągnęły pługi, odwalając świeże skiby...
Bociany zbierały się do odlotu, połysiały drzewa przydrożne, a liście, jakie się jeszcze opierały podmuchom wiatru, miały barwę starego złota...
W Kalinówce we dworze było bardzo smutno. Ciotka płakała po kątach. Julcia miała zaczerwienione oczęta... Żarski młody codziennym prawie bywał gościem.
Na jego żądanie, niby przejeżdżając, wstąpili do Kalinówki dwaj znakomici lekarze warszawscy, obejrzeli Wiktora, pocieszyli Julcię, obiecali, że zdrowie bratu powróci, ale z twarzy Żarskiego można było wyczytać, że to próżna i zwodnicza nadzieja.
Zdawało się, że do cichego dworku wstąpił anioł śmierci, że nad biednym marzycielem rozpostarł swe skrzydła...
Nikt nie odzywał się głośno, nikt nie stąpał śmiało w tym domu, rozmawiano szeptem, chodzono na palcach, a wszystkie sprawy gospodarskie koncentrowały się na folwarczku, w mieszkaniu Żarskiego.
On sam regularnie co wieczór przychodził — uspakajał chorego, pocieszał, trzymał w tajemnicy przed nim wszystkie sprawy przykre, nieporozumienia. Kłamał, może pierwszy raz w życiu, lecz kłamał w dobrym celu, więc tem zwalczał skrupuły swej prawej, prostaczej natury...
Młody Żarski jak lekarz, Julcia jak siostra miłosierdzia czuwali nad chorym, a przytem niejednokrotnie spotykały się ich spojrzenia, ich ręce.
Ciotka już o świetnej partyi z młodym Marcinkowskim mówić Julci przestała, Wiktor uśmiechał się widząc rumieńce i zakłopotanie siostry i tak, przy łożu umierającego, rozkwitała i rozwijała się miłość, jak kwiat wyrosły na grobie, jak piękne drzewo na cmentarzu...
Wiktor uśmiechał się do siostry — a nawet raz gdy przy jego łóżku z Żarskim młodym siedziała, ujął jej drobną, miękką rączkę, włożył w dłoń Żarskiego i rzekł:
— Pamiętaj Janie, gdybyś mnie nie wyleczył — bądź opiekunem mej siostry...
Julcia zapłoniła się, chciała cofnąć rękę, ale młody człowiek przytrzymał ją silnie, do ust przycisnął i pochyliwszy się ku choremu szepnął.
— Przyrzekam.
Od tej pory Żarski i Julcia byli dla siebie jak narzeczeni — nawet ciotka milcząco zdawała się na ten związek przyzwalać i o Marcinkowskim młodym nie wspominała więcej.
Smutnie upływały zakochanym te chwile, które razem mogli przepędzać. Wiktor bowiem chudł i mizerniał z dniem każdym... Myślano o tem, żeby klimat zmienić, żeby na południe go wywieźć — ale Żarski nie nalegał... lękał się że w drodze; albo na obczyźnie, biedny chory zamrze, zdala od swoich.
Częstokroć młody lekarz, który gotów by był połowę życia własnego za uratowanie brata narzeczonej oddać, częstokroć nocami przewracając dzieła medyczne, złorzeczył nauce, że jest tak bezsilna i marna w obec choroby... że nie może duszy wymykającej się z ciała zatrzymać, ani upragnionego życia chociaż o odrobinę przedłużyć...
Wiktor wspominał niekiedy o śmierci, mówił o niej z uśmiechem na ustach, bo w gruncie rzeczy miał to przekonanie, że wyjdzie z cierpień i do zdrowia powróci, umierać nie myślał — przeciwnie, żyć pragnął, pragnął całą siłą — wszystkie polecenia lekarza z najbardziej drobiazgową ścisłością wykonywał, posłuszny był mu jak dziecko...
Niekiedy w samo południe, gdy piękny dzień jesienny był, a słońce jasno świeciło, wynoszono do ogrodu, lub na dziedziniec duży fotel i, w nim siedząc, chory jakąś godzinkę, lub dwie, na świeżem powietrzu przepędzał.
Była to jego najmilsza rozrywka... Zamyślony patrzył w jasne niebo, to znowuż puszczał wzrok po polach, łąkach i lasach, to obejmował nim szereg białych chat, co się przy drodze rozsiadły.
Dumał wtenczas i marzył i cieszył się nadzieją, że niedługo pójdzie sam do lasu, na łąki i do tych chat wieśniaczych, które całem sercem ukochał...
Jednego dnia, gdy tak przed gankiem siedział, sam jeden, gdyż ciotka domowem była gospodarstwem zajęta, a Julia po nocy niespanej poszła trochę odpocząć, Wiktor ujrzał przechodzącego przez dziedziniec chłopa... Skinął na niego ręką...
Stary wieśniak zbliżył się...
Był to najstarszy chłop w całej wsi, gospodarz porządny, uczciwy, trzeźwy — niegdyś jego słowo dużo w gromadzie znaczyło, teraz wszakże wycofał się ze wszystkiego. Przykro może było staremu, że młodzi burzą i wichrzą, wbrew sprawiedliwości i prawdzie, że nie wiele sobie ważą jego srebrne włosy — machnął tedy ręką na wszystko — i nawet, zapytywany o zdanie, milczał uparcie....
Zawołany zbliżył się do Wiktora, z wyrazem współczucia na twarzy...
— Jak się macie Szymonie? powitał go dziedzic.
— Bóg zapłać wielmożnemu panu, Bóg zapłać... ja to połatawszy — jeno to gorzej, że wielmożny pan ciągle nam jakoś słabuje... Możeby na wotywę do przemienienia Pańskiego... albo co?
— W Bogu nadzieja, moi drodzy — doktór obiecuje, że lepiej będzie — ale powiedzcież mi co na wsi?
— Ha, ziarna, Bogu dzięki, dobre... chleba będzie dość — ale może to i gorzej.
— Dla czego, mój Szymonie...
— Naród teraz, panie wielmożny — paskudny. O paskudny naród! Skoro mają dobry urodzaj, to jeszcze gorzej będą pili po karczmach, a jeździli po sądach, a prawowali się — a pomstowali jak poganiny jakie... do kościoła pałką nie napędzi — a na łajdactwo to, jak, nieprzykładając, psi na koninę, takie chytre...
— To źle, to bardzo źle, mój Szymonie.
— A wiadomo że źle, wielmożny panie, wiadomo, a najbardziej to już człowiekowi markotno, że wprzódy takiej Sodomy jak dziś niebywało. Po sprawiedliwości wielmożnemu panu powiadam, że jak ona Kalinówka Kalinówką — tośmy dawniej takiego rozpuszczeństwa nie znali... a tać ja nie dzisiejszy, nie dzisiejszy ja człowiek, wielmożny panie.
— Ależ dla czego? na miłość Bożą, mój Szymonie, dla czego?
— Ha, wielmożny panie, dużo by to było gadać, a nie wiele słuchać — i nawet nie wszystko pasuje wielmożnemu panu opowiadać.
— Owszem, wszystko, wszystko mi mówcie, mój Szymonie, ja właśnie chcę od was samych usłyszeć. Jeśli wam Bóg miły, człowieku, mówcie prawdę, nie tajcie... Oto siądźcie sobie tu na ławce i mówcie, mój Szymonie, mój staruszku, proszę was...
Wzrok Wiktora miał wyraz tak błagalny, że chłop nie mógł się oprzeć.
Poskrobał się w głowę i z nieśmiałością rzekł:
— Pierwej było w Kalinówce dobrze, bo rządca, niby pan Żarski, był sprawiedliwy człowiek.
— A ja? Bójcie się Boga, czyż ja byłem dla was zły?
— Gdzie zaś, wielmożny pan właśnie był dobry i bez to cała zguba na wieś przyszła...
— Ja was nierozumiem Szymonie...
— Nie każda, panie, dobroć dobra je — i nie każdemu ona na dobre wychodzi... a sprawiedliwość zawdy w jednej mierze stoi...
— Jeszcze nie rozumiem...
— Rządca sprawiedliwy był. Nikt tu od niego pokrzywdzenia nie miał, nikt bez dania racyi marnego słowa nie słyszał. Jak na kogo bieda przyszła, to już bywało, do rządcego jak w dym, on bywało pocieszy i słowo dobre rzeknie — i bywało, czy bydlę na zimowisko przyjmie, czy ziarna na siew pożyczy, czy i na to mówiący, inszemu potrzebnemu pieniędzy da... Bywało, powiada, mój bracie, trza się ratować, bo tobie dziś, mnie jutro. Naści, na jesień oddasz, abo na to mówiący, odrobisz, jak tam ci wypadnie lepiej, to już twoja w tem głowa. Tak bywało robił, i my na wsi nie znali nijakiego żyda, nijakiego procentu, bo rządca za nas stał jak za siebie i żeby niewiem co, to on chłopu zginąć nie dał, zawdy go z biedy wyciągnął... ale złodziejstwa żadnego nie scierpiał — na złodziejów miłosierdzia nie miał, najmniejszego patyczka nie darował. Jak jeno mu się który popadł to, bywało zara krzyczy: Ty szelmo, taki owaki, ty, powiada, psia wełno, ty cyganie, ty Judaszu! To ty nie wiesz gdzie dwór? powiada... Skoro ci potrzeba, to przyjdź w dzień i kup, a jak nie masz za co kupić, to proś... a nie kradnij, szelmo jeden, bo to paskudnie i grzech... I zaraz go do sądu, żeby nawet krwawemi łzami płakał — bo rządca sprawiedliwy człowiek był, wielmożny panie...
— A ja? ja nie byłem dla was sprawiedliwy?
— Wielmożny pan był tylko okropnie dobry... już taki dobry, że drugiego w świecie poszukać...
— Ale niesprawiedliwy... powiadacie.
Chłop zmięszał się...
— No — rzekł z pewnem wahaniem się — powiedziawszy po prawdzie i po sprawiedliwości, to nie... bo jak wielmożny pan wszystkim złodziejom odpuszczał, to poczciwym ludziom było markotno, a inszemu i zazdrość. Złodzieje sobie całe podwórka napakowali drzewem, złodzieje wypasali inwentarz w pańskiem zbożu... a porządni gospodarze nie mieli nic... Przez to się we łbach przewracało, jeden darł i drugi chciał drzeć, a jak wypadła większa kwestya, to chcieli z dobrego pana całą skórę ściągnąć... Tak, tak, wielmożny panie, każda rzecz na świecie swoim porządkiem idzie — a sprawiedliwość to grunt. Niech ta wielmożnemu panu Bóg miłosierny da pocieszenie na zdrowiu, na wszystkiem co sobie wielmożny pan sam od Boga pragnie i żąda — a mnie trzeba iść do chałupy, bo interes, jaki do pana rządcego miałem, załatwiłem ze wszystkiem.
Rzekłszy to, chłop pokłonił się do samej ziemi, i wzdychając poszedł ku wsi, a młody marzyciel pogrążył się w myślach... i w duchu przyznawał zupełną słuszność temu prostemu, nieokrzesanemu człowiekowi, który po swojemu dobroć od sprawiedliwości rozróżniał.
— Tak, tak, mówił sam do siebie Wiktor, ten chłop ma słuszność i Żarski ma słuszność — w tym stosunku dobroć złe skutki przynosi, sprawiedliwym raczej być trzeba. Byle mi zdrowie wróciło, system zmienię, na nowo pracę rozpocznę, byle do celu dojść, a dojdę, bo ludzie są dobrzy, tylko trzeba umieć postępować z nimi... Tak, umieć trzeba, a chcąc umieć — należy uczyć się, doświadczenie zdobywać.
Dumał tak i rozmyślał, dopóki Julcia nie przyszła, aby ostrzedz, że czas na takie posiedzenie dozwolony upłynął... Posłuszny jak dziecko, powrócił do pokoju, prosił siostry, żeby mu jaki poemat przeczytała, lub żeby zagrała na fortepianie.
Sam czytać nie mógł. Męczyło go to.
Zwykle dwa razy tygodniowo Mirkowicz z córką do Kalinówki przyjeżdżał i to były najpiękniejsze dni gasnącego życia Wiktora.
Wanda, aczkolwiek przeczuwała może grożącą katastrofę, nie dała jednak niczem poznać po sobie, jakie obawy ją dręczą.
W obec narzeczonego była zawsze uśmiechnięta i wesoła — prowadziła z nim ożywioną rozmowę. Mirkowicz patrząc na to, zamyślał się smutnie i nieraz łzę ukradkiem ocierał. Przyzwyczaił się on już do młodego marzyciela i pokochał go nawet... Niewątpił, że gdyby było można zdrowie mu powrócić, to kraj zyskałby obywatela prawego i dzielnego... a Wandzia uczciwego i przywiązanego męża.
Inaczej było sądzone...
Jednego dnia, tej pięknej, złotej jesieni, Wiktor czuł się daleko lepiej. Cały dzień prawie był na nogach, śmiał się, żartował z Julcią i z Wandą, przekomarzał z ciotką, a Mirkowiczowi opowiadał szczegółowo swoją rozmowę ze starym Szymonem, o różnicy dobrych ludzi od sprawiedliwych.
Tegoż dnia przyjechał młody Żarski, a że nie miał innych wizyt, więc został na wieczór i do późna zabawił...
Gdy się już wszyscy rozjechali i Żarski również się do drogi zabierał, Wiktor zatrzymał go jeszcze przez chwilę...
— Słuchaj, Jasiu, — rzekł — mnie jest dziś zupełnie dobrze. Zdaje mi się, że to skutek twojej ostatniej recepty... Niech co chcą mówią pessymiści, ale ta wasza medycyna to jest prześliczna nauka! Ja dziś czuję się zupełnie — zupełnie dobrze...
Na drugi dzień z wieżycy parafialnego kościołka rozlegał się żałobny jęk dzwonu... a chłopi zdejmowali czapki i żegnali się, mówiąc:
— Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie.
Dziedzic Kalinówki już nie żył...
Pełen szlachetnych myśli marzyciel, spoczął na wieki na ustronnym wiejskim cmentarzu. Nad grobem jego świeciło jasne niebo, szumiała rozpłakana brzoza... świergotały ptaszęta...
Obok, długim szeregiem ciągnęły się mogiłki chłopskie, krzyżami usiane, darniną porosłe. Przy parkanie cmentarnym rosły krzaki bzów i jaśminów, dzikie róże, tarnina...
O wiośnie zlatywała tam słowików para — i w nocy po rosie, nad cichą wioską umarłych rozbrzmiewała najcudowniejsza w swej prostocie „pieśń nad pieśniami“, pieśń, którą śpiewać sam Bóg chyba szarą ptaszynę nauczył...
Świeży grób trawą porósł, a życie płynęło dalej swojem odwiecznem korytem, toczyło się cichą falą, przerywane jękiem żalu, westchnieniem — a rzadko, bardzo rzadko, srebrzystym śmiechem wesela...
A gdzież nasi dobrzy znajomi? gdzie ich fala życia uniosła?
Toż od śmierci Wiktora już trzy lata minęło — a trzy lata to czas, to kawał czasu... Żal zdąży się zatrzeć, wspomnienia przybladną, łzy zaschną...
W Kalinówce pusto. Dworek na lato tylko otwiera swoje podwoje na przyjęcie mieszkańców...
Żarski stary w oficynie, jak dawniej rządzi, znowuż swoje porządki zaprowadza. Nie idzie mu łatwo, ale ma nadzieję, że z czasem Kalinówka będzie tem, czem dawniej była. Zbyteczna, źle zrozumiana dobroć sprawiedliwości miejsca ustąpi i nastanie znowuż harmonia i spokój... W kłopocie, w biedzie, w ciężkich czasach, przyjdą ludzie do „pana rządcy“ po pożyczkę, po pomoc, ale złodziejstwa nie będzie, bo stary rządca tego nie zniesie i nie ścierpi.
Ułoży się wszystko po dobremu, po ludzku, do normalnego trybu powróci; tylko czasu, czasu trochę potrzeba.
Pan Mikołaj atakiem apopleksyi rażony, zmarł w karczmie u żyda, wywleczono go ztamtąd na ulicę, aby kramu, kłopotów i komisyi uniknąć.
Pokrajano go nieboraka po śmierci i znaleziono we wszystkich organach ślady alkoholu... Doktór napisał w protokóle sekcyjnym, że śmierć nastąpiła z pijaństwa i to była ostatnia kartka dziejów tego wykolejonego, przez złe życie do gruntu zepsutego i szkodliwego człowieka.
Na pogrzeb nikt nie poszedł, nad grobem nikt nie płakał. Policya pochowała go swoim kosztem, a strażnik, który temu obrzędowi z urzędu assystował, z obowiązku chrześciańskiego, rzucił grudkę ziemi na trumnę, i przeżegnał się nad nią po swojemu.
Młodzi państwo Żarscy w miasteczku mieszkają. On praktykuje, ubogich darmo leczy, wziętość sobie coraz większą wyrabia. Julcia gospodarstwem domowem się trudni, zakochana zawsze — szczęśliwa.
Na lato z ciotką i dzieckiem do Kalinówki zjedzie i tam czas upalny przepędza, owoce zbiera, soki i konfitury smarzy, do maleństwa swego szczebiocze.
Ciotka, poczciwa, Julci swej nie opuściła, przy młodej parze mieszka, tłustego dorodnego chłopca Julci na kolanach wciąż trzyma...
Bo też wyjątkowo mądre to dziecko, zwłaszcza w oczach kochającej babuni.
Mówi „mama, tata“ jak stary, patrzy takiemi rozumnemi oczami jak filozof, wie że bułkę trzeba włożyć do buzi, a na kij siadać jak na konia, trzaskać biczykiem i wołać: hetta! wio!
Takie mądre dziecko było dumą babuni, kochała je też i pielęgnowała jakby swoje własne. Julcia nie mogła go wziąść na ręce, gdyż babcia nie pozwalała na to.
Wnuczek był babci — a nie Julci i pomiędzy siostrzenicą a ciotką wynikały częstokroć spory co do tytułu tej własności...
Powoływano się wtenczas na zdanie wnuczka, ale ten, materyalista, do tej z pań rączkę wyciągał, która go w danej chwili, jakąś zabawką, albo przysmakiem nęciła.
Młody Żarski ledwie do domu na noc zaglądał, a i w nocy budzono go częstokroć, do chorego wzywając. Pieniądze płynęły jak woda i z praktyki i z majątku, którym ojciec administrował wybornie, kapitalik dla małego wzrastał.
Julcia niekiedy myślała o bracie, co roku odprawiało się za jego duszę nabożeństwo żałobne, czasem modre jej oko łzą zaszło — ale gdy spojrzała na męża, na dziecko... wtenczas życie uśmiechało się do niej wabiąco i zapominała o smutnym, trawą porośniętym grobie.
W Białowodach smutno...
Wprawdzie, o wiośnie, jak dawniej, chóry słowików pieśni rozgłośne zawodzą, woda szumi po szluzach, ze starożytnej baszty bocian klekocze — ale to jakoś inaczej, jakoś nie tak, jak dawniej.
Stary pan Mirkowicz zdziwaczał, sposępniał... gospodarstwem nie wiele się zajmuje, ludzi unika, nie bywa nigdzie...
Całemi dniami w bibliotece siedzi, coraz to nowe książki sprowadza, stare szpargały kupuje, dawne monety zbiera, czyta, widocznie szuka czegoś...
Czego? któż to wie?
Powiadają, że dzieło jakieś pisze. Ot, zwyczajnie mól książkowy i dziwak.
Na Wandzię swoją dziwnemi oczami patrzy... Czasami w objęcia ją porwie, po czole jasnem i po oczach całuje, czasem wzdycha nad nią i jęczy, a niekiedy gdy sam jest i nad jej losem rozmyśla... to wstyd powiedzieć... płacze...
Nieraz księżyc do baszty przez zakratowane zaglądając okienka, liczył łzy biednego, kochającego ojca... ale księżyc sekretu nie zdradzi — a ojciec z smutków swoich nie lubi się zwierzać przed ludźmi...
Wanda zawsze jednakowa, poważna, spokojna...
Obcięła krótko swe prześliczne warkocze, w czarnych oczach ma dziwną jakąś powagę, prawie że surowość. Zawsze ubrana czarno, jakby wiekuistą poprzysięgła żałobę, w bibliotece ojcu pomaga, wyciągi robi, umysł swój nieustannem czytaniem kształci.
Nie zaniedbuje jednak gospodarstwa... pracuje, krząta się, na wszystko zawsze czas znajdzie. Na wieś często zagląda, chorych pielęgnuje, dzieci do książki zachęca, godziny czasu nie zmarnuje napróżno...
Ogród ukochała szczególnie... Najpiękniejsze kwiaty ma zawsze własną wyhodowane, wypielęgnowane ręką...
I po co je hoduje? Po to, by je zerwać gdy najpiękniejsze są, wianeczek z nich uwić i złożyć na cmentarzu, na grobie...
Dziwne serce!
W Białowodach kilku młodych ludzi bywa. Są nawet pomiędzy nimi tacy, którzy do partyj „dobrych“ się liczą, chłopcy porządni, zamożni, uczciwi. Niekiedy ojciec nawet za którym dobre słowo wtrąci — ale ona słuchać nie chce... ucieka...
Może kiedy pójdzie za mąż, a może nie pójdzie — prędzej nawet nie pójdzie niż pójdzie... bo są takie dziwne natury, co się w smutku własnym, w żałobie kochają — co ją pieszczą i przechowują w sercach jak skarby...
Może... może czas, ten najlepszy lekarz cierpień duszy — zagoi rany serca, zachęci do życia, do szukania szczęścia i miłości.
Wszakże i na grobach wyrastają kwiaty...
Pan Kaliciński nareszcie się ożenił.
Wielka ztąd była radość w Izraelu. — W Bosychkaczkach przez cztery tygodnie o tym tylko fakcie żydkowie mówili...
Słowa szlacheckiego dotrzymał, wszystkim żydom co do grosza wypłacił, nawet hypotekę Toczków z długów oczyścił, i dziś do zamożniejszych ludzi w okolicy się liczy.
Po długich latach romansów, po niefortunnych próbach, znalazł nareszcie kobietę, która miłość jego pojąć i ocenić umiała.
Była to wdowa po pułkowniku z intendentury. Kobieta lat czterdziestu, ale jeszcze dość hoża i świeża... Olbrzymiego wzrostu, prawie tak jak sam Kaliciński wysoka, tworzy z nim idealnie dobraną parę.
Święta zgoda kwitnie w tem stadle, różnicy zdań nie ma nigdy, bo wdówka sama rządzi, a Kaliciński pod pantoflem siedząc, jest tylko wiernem jej echem.
W domu na palcach chodzi, fajki nie pali nawet, bo jejmość tego nieznosi, a jak mu czasem doktora wezwać wypadnie i do Żarskiego przyjedzie, to na Julcię nie patrzy... Oczy jak panienka spuszcza... niechce widocznie dawnych popiołów poruszać.
Jojna Imbryk... zestarzał się...
Robi jeszcze interesa, ale tylko ważniejsze — drobne zaś wyłącznie oddał synowi, a sklep i zajazd córce... Modli się nabożnie co wieczór, na intencyę, żeby Franek Kuternoga z więzienia nie wrócił i chałupy mu nie spalił — a zresztą kiwa się nad talmudem, bo stary ojciec umarł i w familii nie zostało już nikogo, ktoby się naukowemi kwestyami zajmował.
Jojna Imbryk dość już zarobił pieniędzy — teraz tylko sławy i uczoności łaknie.