Przez różowe szkiełka/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez różowe szkiełka |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach Tom VI |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom VI |
Indeks stron |
Był wieczór majowy, przepiękny. Słońce schyliło ku zachodowi swoją tarczę złocistą, wiatr roznosił zapach kwitnących bzów i czeremchy, zwierciadlana powierzchnia stawów w Białowodach jaśniała, jak ogromna tafla szklanna. Uwijały się nad nią jaskółki w chyżym locie, czasem biała rybitwa musnęła ją skrzydłem, a w górze gołębie całem stadem zataczały kręgi w powietrzu.
Na łąkach krzyczały zwinne czajki, bocian, wyciągnąwszy długie nogi, niezgrabnie się wzbijał w powietrze, od bagien chór żab rechoczących dochodził, a w wiklinie nad stawami słowiki się już odzywać zaczęły.
Wiosna była w całej pełni, promienna, uśmiechnięta, pachnąca, przystrojona w zieleń, kwiaty i blaski, urocza, wdzięków pełna, jak... wiosna... Wszystko budziło się do życia, śpiewało... Stara ziemia, matka i karmicielka nasza, przybrała strój odświętny, wystroiła się w płaszcz zieleni w niezliczonych kombinacyach tonów i odcieni... od czarnej niemal barwy świerkowych igieł, aż do bledziutkich listków młodej wierzby.
Skowronki unosiły się nad polami, pliszki ruchliwe, wesołe przelatywały z kamienia na kamień, a w gajach, w lasach rozbrzmiewał śpiew drobnych ptasząt i figlarny głos kukułki.
W ogrodzie, przy starym zamczysku w Białowodach, w alei szerokiej przechadzały się dwie dzieweczki. Widocznie zwierzenia jakieś sobie czyniły, gdyż objęły się nawzajem rękami i tak ramieniem ramienia dotykając, szły, szepcząc do siebie półgłosem, jakby w obawie, żeby wiatr niedyskretny słów ich nie pochwycił na skrzydła i tajemnicy serdecznej nie zdradził.
Przeszedłszy kilkakrotnie aleję, usiadły na ławce kamiennej.
— Więc nie odmówisz mi, Wandziu — mówiła błagalnym głosem blondynka — nie odmówisz mi tej łaski? Pojedziesz?
— Ktoby się prośbom twoim mógł oprzeć — odrzekła.
— Powrócisz z ojcem twoim, który jest u nas od samego rana. Zacny, poczciwy pan Mirkowicz, nigdy nas nie opuszcza w zmartwieniu.
— Przecież to obowiązek sąsiedzki, droga Julciu. Wczoraj otrzymawszy bilecik od pana Żarskiego, zaraz mi powiedział, że na cały dzień do was się wybiera... Powiedz mi kochana, co się tam stało u was nowego?
— Czy ja wiem? Są jakieś interesa, na których nie wiele się znam. Wiem to tylko, że chłopi roszczą jakieś pretensye. Przyjechało kilku urzędników, geometra, komisarz, jest pan Żarski, twój ojciec i jeszcze jakiś pan nieznajomy, chłopów pełny dziedziniec. Coś dowodzą, mówią, hałasują i pisarz się w to mięsza — ale dla mnie to wszystko puste dźwięki — głosy słyszę, co mówią niby rozumiem, ale o co im chodzi właściwie, nie mam pojęcia...
— A pan Wiktor?
— Niedobra jesteś, Wandziu.
— Dla czego?
— Przynajmniej jak do mnie mówisz, to nie dodawaj, pan, tylko po prostu mów Wiktor, przecież on ani dla mnie, ani dla ciebie panem nie jest...
— Kiedy... bo... nie wypada...
— Nie wypada... Zapewne, jabym to mogła powiedzieć, że nie wypada zabrać serce brata, które zanim ciebie poznało, należało wyłącznie do siostry... Ale dziś on już na mnie nie patrzy.
— Jesteś niesprawiedliwą. Kocha cię zawsze jednakowo, sam mi to mówił nieraz... ale odpowiedz mi na pytanie... cóż robi nasz pan, to jest co robi nasz Wiktor?
— Jest niezmiernie zajęty tą sprawą. Obawiam się nawet, czy nie zaszkodzi sobie, bo mówi bardzo dużo i głośno.
— To źle, to bardzo źle, zdaje mi się że tego zabrania nasz doktór, nasz doktór — powtórzyła z naciskiem.
Twarzyczka Julci oblała się rumieńcem.
— Ty się śmiejesz, Wandziu — rzekła zapłoniona dziewczyna.
— Nie, nie, moja śliczna, nie śmieję się, odpłaciłam ci tylko za „naszego“ Wiktora.
— A ja mam z tego powodu dużo, dużo przykrości.
— No, no — zapytała Wanda z współczuciem — cóż się stało? nie mówiłaś mi nic.
— Co miałam mówić... Nie widziałyśmy się już cały tydzień, a przez ten czas zaszły rozmaite wypadki... Jeden komiczny i zabawny, ale drugi przyczynił mi nie mało kłopotu... Miałam nawet z tego powodu dość przykre przejście z ciocią.
— Powiedz że mi, moja Julciu, co takiego?! Czem mogłabyś się twojej cioci narazić.
— Dobrze, powiem ci, lecz jedźmy już, w powozie możemy mówić swobodnie... gdyż nasz Mateusz trochę nie dosłyszy...
Wanda weszła do domu, wzięła na siebie okrycie i po chwili obiedwie przyjaciółki jechały w stronę Kalinówki...
— Przed trzema dniami — mówiła Julia — spotkała mnie prawdziwa niespodzianka. Było to po południu... Właśnie zabierałam się do roboty dużego włóczkowego dywanu, gdy w tem zajeżdża pan Kaliciński, wyelegantowany, wyświeżony, jak z pudełka, w ręku zaś trzyma bukiet tak wielki, że jak ciocia utrzymuje, można by nim napaść trzy krowy... Spojrzałyśmy tylko po sobie, a ciocia, miarkując co się święci, nie odstępuje mnie ani na krok... Pan Kaliciński jest pomięszany, zakłopotany; chce coś powiedzieć, a nie wie od czego zacząć... Powiadam ci, że wyglądał bardzo zabawnie... Nareszcie zdobywa się na odwagę, i w obecności cioci, oświadcza się o moją rękę. Ja sama nie wiem, czy mam śmiać się, czy płakać ze złości, ciocia zaś dziękuje mu za niespodziewany zaszczyt, ale zarazem tłómaczy, że jestem bardzo młodziutka, że musiałby czekać kilka lat... On zgadza się na wszystko, powiada, że będzie czekał nie kilka, ale dziesięć lat, byleby tylko otrzymał stanowcze przyrzeczenie... Widząc, że ciocia ciągle odpowiada wymijająco, a nie chcąc go łudzić i dawać mu prawa do przedłużenia tych nieznośnych konkurów — zdobywam się na energię i oświadczam stanowczo, że nie myślę zostać jego żoną i żeby sobie raz na zawsze wybił z głowy ten pomysł... Wyobraź sobie, mój pan Kaliciński rozrzewnia się — i płacze... Musiałam użyć najwyższego wysiłku woli, żeby się powstrzymać od śmiechu...
— Przepraszam, przerwę ci i opowiem jak dalej było... Kiedy ty zagryzałaś usta, żeby śmiechem nie parsknąć, on przybrał postawę tragiczną i przysiągł na popioły przodków i na wszelkie świętości, że życie nie ma już dla niego najmniejszego powabu i że od tej chwili zamknie się w klasztorze i pogrzebie się w ponurych ścianach celi — tylko wpierw sporządzi testament i ureguluje swoje interesa.
— Mówisz jakbyś była przy tem! Kto cię tak dokładnie poinformował? bo ani ciocia, ani ja, ani Wiktor, któremu opowiedziałyśmy tę tragiczną scenę...
— Z was nikt tajemnicy nie zdradził — ale ja wiem jak było, gdyż przed dwoma laty byłam w takiem samem położeniu. Afekta, któremi p. Kaliciński zapłonął nagle dla ciebie, zwrócone były i ku mnie w swoim czasie... Takiż sam uroczysty nastrój, wielki bukiet, wyznanie, odmowa, rozpacz i klasztor... a potem regulowanie interesów i nowa próba.
— Zabawny człowiek... ale gorsze przejście miałam nazajutrz... wyobraź sobie, że przyjechał pan Marcinkowski i wystąpił do Wiktora i do ciotki z prośbą o moją rękę dla pana Adama... To już oburzyło mnie do najwyższego stopnia.
— Dla czego?
— No, powiedz sama, ten ufryzowany pudelek był u nas wszystkiego trzy razy, nie wiem czy zamienił ze mną trzydzieści słów rozmowy i oświadcza się! Czy sądził, że mnie olśnił swemi końmi i ekwipażem?. Ja nie mogę nawet wyobrazić sobie, co go upoważniło do tego kroku.
— I naturalnie — odmówiłaś...
— Spodziewam się!.. Tymczasem zaraz po odjeździe pana Marcinkowskiego, ciocia mi powiedziała takie kazanie, żem przez kilka godzin płakała... Powiedziała mi, że nie jestem udzielna księżniczka, ani wielka pani, że nie powinnam grymasić, że i tak nie jestem bardzo ładna, a za kilka lat nikt na mnie nie spojrzy... że pan Adam jest dobry chłopiec i z porządnej rodziny, a że nie posiada wysokiej nauki — to nie racya, bo z nauki ludzie wielkich zysków nie mają, a niezależny kawałek chleba jest podstawą szczęścia — i tysiące, tysiące podobnych argumentów... Ciocia jest bardzo zacna, bardzo dobra kobieta, ale nie znosi, żeby jej się sprzeciwiać w czemkolwiek...
— Ale sądzę, że i ty również masz swoją wolę i w razie potrzeby potrafisz zdobyć się na energię. Co do mnie, nie pozwoliłabym, żeby kto rozporządzał mną, jak jakim przedmiotem...
— Tak ci się zdaje, moja Wandziu...
— Jakto, zdaje się?
— Są trudności, z któremi ciężko walczyć.
— Nie wszystko łatwe jest w życiu — rzekła Wanda z westchnieniem — jednak żyć trzeba i z trudnościami łamać się ciągle; inaczej życie nie byłoby życiem, ale marną wegetacyą tylko... Nie należy się przeto trudnościami zrażać, ani też walki się lękać.
— Otuchę wlewasz we mnie — rzekła zamyślona Julcia.
Dziewczęta umilkły. Powóz toczył się szybko po drodze, gdyż chmura wypłynęła na niebo — trzeba było przed deszczem uciekać.
Istotnie, zaledwie ekwipaż zatrzymał się przed dworkiem w Kalinówce, lunął deszcz rzęsisty...
Gromada chłopów, znajdująca się na dziedzińcu, rozpierzchła się natychmiast. Rozbiegli się do obór, do stajen. Kilku wcisnęło się do ganku; inni do kuchni poszli — dwaj zaś, nie uważając na ulewę, podążyli ku wsi.
Przed karczmą, pod okapem, stało jakieś indywiduum, w podartym, zaplamionym paltocie, w czerwonym szaliku na szyi, z twarzą bladą i obrzękłą, na której złe życie zbyt wyraźne pozostawiło ślady.
W ustach, nad któremi rude wąsy sterczały jak szczotka, trzymał cygaro — a niebieskie, przyblakłe oczy spoglądały w stronę dworu.
— Ha! — mruknął sam do siebie — czort ich zabierz... długo czekać każą — a tu późno już — zanocować wypadnie.
Splunął, machnął ręką i znów wrócił do karczmy — aby nowy kieliszek wychylić. Widocznie uważał, że ten sposób skracania czasu jest najlepszy i najpraktyczniejszy zarazem. Jegomość w burym paltocie od niejakiego czasu częstym bywał gościem w kalinowskiej karczmie — pisał chłopom prośby do niższych urzędów, skargi do sądów, a tak ich umiał zręcznie do procesów zachęcać, że najspokojniejsza niegdyś wioska — dzięki jego działalności, stała się gniazdem pieniaczy i procesowników...
Zkąd się ten człowiek wziął, zkąd przywędrował w to ciche ustronie — nikt nie wiedział.
Pewnego dnia, zmizerowany, brudny i obdarty, piechotą przyszedł do miasteczka — i wnet się jakoś z żydkami porozumiał — tak, że mu dano stancyjkę na poddaszu i otwarty kredyt na wódkę, śledzie i bułki, które stanowiły główne jego pożywienie.
Z żydami wybornie porozumiewał się ich żargonem, skutkiem czego przypuszczony był do różnych tajemnic, dotyczących tych właśnie geszeftów, które nie znoszą jawności.
W okolicy wiedziano, że pan Mikołaj (gdyż z imienia znano go tylko), jest człowiek miłosierny, uczynny, a nadewszystko mądry i bardzo biegły w prawie.
Wiedziano, że umie zręcznie zrobić świadectwo dla kradzionego konia, że w trudnej sprawie wyszuka świadków, że potrafi napisać apelacyę i wyprawować każdą rzecz, tak, że z czarnego zrobi białe — a z białego czarne.
Głowa to była, wielka głowa. Sam nawet Jojna Imbryk, człowiek, jak widzieliśmy, solidny i także w różnych interesach wypraktykowany — posyłał niekiedy po pana Mikołaja i konferował z nim godzinami całemi, zamknąwszy się w stancyi osobnej.
Zazwyczaj po takiej konferencyi, pan Mikołaj bywał przez kilka dni w doskonałym humorze, zamglone jego oczki nabierały pewnego blasku, a nos czerwienił mu się wówczas, jak dojrzewająca malina.
Powiadali o nim, (bo czegoż to o ludziach nie powiadają), że za kilka, a czasem za kilkanaście rubli, przyczyniał się do tego, że skradzione konie, same nocą powracały do stajni — że jakiś przedmiot, który był zginął, w tajemniczy sposób znajdował się na swojem miejscu — słowem, opowiadali różne, różne rzeczy — ale to były, ma się rozumieć, gawędy ludzkie, nie sprawdzone dokładnie i dowodami żadnemi nie poparte.
Nie wiele też pan Mikołaj o ludzką opinię dbał, a nawet kiedy go raz (ma się rozumieć na zasadzie fałszywego oskarżenia) do więzienia wzięto — przyjął to z filozoficznym spokojem i obojętnością.
Niewinność to ma do siebie, że jest wyższa nad wszelkie ludzkie zarzuty, kalumnie i potwarze.
Pan Mikołaj opuścił mury więzienne, dla braku dowodów i o tej przykrości chwilowej nie wspominał nawet. Gdy go o powód dłuższej nieobecności w miasteczku zapytywano, mówił, że jeździł do senatu bronić bardzo ważnej sprawy i że tę, ma się rozumieć, wygrał.
W ogóle, człowiek ten o przeszłości swojej mówił niechętnie, a jeżeli czasem przy kieliszku wyrwało mu się jakieś wspomnienie, że był tu, lub owdzie — natychmiast rozmowę urywał, lub na inny przedmiot ją zwracał... albo też machał ręką niechętnie i spluwał, mówiąc, że wszystko na świecie głupstwo jest i marność.
Wypiwszy kielich gorzałki w karczmie, znowuż przed sień wyszedł i w stronę dworu pilnie patrzył.
Wreszcie, po jakiejś chwili oczekiwania, oko jego dostrzegło dwóch ludzi wprost ku karczmie spieszących.
Byli to właśnie owi chłopi, którzy nie zważając na deszcz, z dziedzińca dworskiego ku wsi pobiegli.
Pan Mikołaj wyszedł na ich spotkanie.
— No co? co? — pytał gorączkowo... — Gadaj no Kaczorek, bo ty mądrzejszy od Śmieciuchy...
— Ha co? — odrzekł zapytany — było gadania dość.
— Panowie gadali — dodał drugi — omentra gadał i ten z powiatu gruby gadał.
— Co gadał?.
— Różnie, ale mnie się widzi, że dobrze gadał...
— Dureń ty! — krzyknął z gniewem pan Mikołaj.
— Może i to — rzekł chłop w głowę się drapiąc — ale zawdy oni dobrze gadali. Niechta co chce będzie, a ja powiadam, że dobrze... Już ja sam chciałem krzyknąć: „przystajemy!“ jeno mnie Kaczorek pociągnął za sukmanę — „pójdziewa, powiada, do pana Mikołaja, kumie, powiada, poradzim się, powiada... a że akuratnie deszcz lunął i ludzie porozchodzili się z dziedzińca, tak powiada: idźmy kumie, nie zważajmy, powiada, toć nie z gliny jesteśmy, powiada. Takeśmy tedy poszli.
— Hm — mruknął pan Mikołaj — mówiłem, że Kaczorek stary wróbel, nie jego brać na plewy...
— Toć to nie plewy, to były jeno morgi, pole i las...
— Dureń ty — ja tobie powiadam — rzekł sentencyonalnie pan Mikołaj, siadając na przyzbie — gadaj no Kaczorek porządkiem, jak było.
— Ano, jak miało być? Dają po trzy morgi pola i po dwie morgi lasu, pole zaraz ode wsi.
— Piękne pole — wtrącił Śmieciucha, wzdychając.
— Juści że pole niczego, a las od Zagórowskiej granicy.
— Oj las, las! — rzekł Śmieciucha, śliczności las, bo to i na budulec w nim zdybie i na płot i na każdy porządek... Ileć tam je drzewiny w owym lesie...
— I cóż gromada?
— Ha, panie, gromada, jak gromada. Jeden się jeno na drugiego oglądał... i chcieliby i bali się. Wiadomo, że trzy morgi pola, to nie głupstwo, a lasu jeszcze, jak świat stoi, żaden chłop nie miał... Oskoma ich też brała... Jeszcze jak panowie przemówili...
— Aha! przemawiali panowie? — spytał drwiąco pan Mikołaj.
— Aj przemawiali, panie, przemawiali — odrzekł z westchnieniem Śmieciucha — przemawiali, że inszy ksiądz w kościele tak pięknie nie gada.
— Aha! Teraz to oni przemawiają do was, jak strach na nich przyszedł... Któż to wam takie kazania prawił?
— Naprzód sam dziedzic...
— Aha! jaki wyrywny.
— Powiedział, że my wszyscy jesteśmy bracia i że powinniśmy żyć, jak Bóg przykazał, po sprawiedliwości i we świętej zgodzie, w przyjacielstwie, w dobroci, w życzliwości; powiedział, że jak się pogodzimy, to nam tu w Kalinówce ufundują szkołę i że się z doktorem zgodzi, żeby do wsi co tydzień przyjeżdżał... Powiedział, że kto chce sadek koło chałupy zakładać, to dostanie z dworskiego ogrodu co najlepszą drzewinę.
— Ha! ha! — wybuchnął śmiechem pan Mikołaj, — jaki to on dobry! Wybuduje wam szkołę, bo mało macie podatków, więc trzeba jeszcze za szkołę opłacać, a wasze dzieci zamiast gęsi paść, będą nad elementarzem ślęczały. Prawda Kaczorek, że to nie wielka łaska?
— Ha juści — odrzekł chłop, drapiąc się po głowie — powiadają, że szkoła dobra rzecz, ale żeby człowiek miał jeszcze od dziecka opłacać, to niech je marności. I tak opłacamy za każde bydlę od pomorku...
— Ja zawsze mówię Kaczorek, że u ciebie głowa numer czwarty, alembikowy! Ja tobie zawsze powiadam. Ty potrafisz zrozumieć każdą rzecz. Na co doktor, powiedz sam, co chłopu po doktorze?
— Bo i pewnie, ma człek zamrzeć, to i tak zamrze, przez żadnych sztuk doktorskich.
— Drzewka to już, dalibóg, głupstwo! Czysta komedya. Na co tobie drzewka?!
— No juści, zawdy koło chałupy piękniej, jak się drzewina zieleni, a dobrze też czasem i gruszczynę, albo choć i jabłko zjeść.
— Oj Kaczorek! oj Kaczorek! niby ty mądry, a głupi!
— Dla czego?
— Dajmy na to, że u ciebie około chałupy sadek. No i co z tego?! co ty będziesz miał? Jabłkami pójdziesz handlować jak żyd! Aj Kaczorek! Kaczorek! No, ale gadaj no dalej.
— Dalej, to panie przemawiał, przemawiał nasz rządca...
— Stary cygan!
— Powiedział, tak i tak, moje ludzie, ja zwami tyle lat żyję, we zgodzie, po Bożemu, a choć w ostatnich latach nastało powiada, na to mówiący, łajdactwo między wami, dla tego ja zawsze waszę stronę, powiada, trzymam, i chciałbym dla was jaknajlepiej... Zgodźta się i podziękujta panu, że sam sobie krzywdę robi, aby jeno wam dogodził...
— I wy wierzyli?
— Panie — rzekł nieśmiało Śmieciucha — nasz rządca człowiek dobry.
— A ty jesteś człowiek głupi — odpowiedział pan Mikołaj ze złością... u ciebie tyle rozumu, co u czarnej kury białych pierzy... Ty tabaka w rogu, ot co jest...
Śmieciucha probował oponować.
— O rozum nikogo nie proszę — rzekł — a pan Mikołaj, choć taki mądry, dla tego w dziurawych butach chodzi.
— Nie twoja w tem głowa. Chodzę, bo mi się tak podoba, bo... bo nogi mnie bolą, i dla tego muszę mieć obuwie lekkie, a tobie do tego nic!
— Wiadomo że nic... jeno pan Mikołaj cięgiem dogaduje. Musi kto sam smołą się powalał, to mu wszędzie smoła śmierdzi.
— Cichojta no kumie, cicho — rzekł Kaczorek. — Co się ta będzieta sprzeczali, pan Mikołaj jak wypije trzy kieliszki, to zawdy tak gada, ale nie zważajmy na to, bo pan Mikołaj naszą stronę trzyma.
— Ot racya! co racya, to racya. Kaczorek ma rozum, a ty Śmieciucha sam nie wiesz co gadasz.
— Tedy — rzekł Kaczorek — jak rządca swoje skończył, tak znów pan z Białowodów zaczął.
— Oho! i on, cóż on tam robił?
— A no, pewnikiem po sąsiedzku, według przyjacielstwa...
— Poczekajcie, dam ja jemu przyjacielstwo! Coż on z wami miał do gadania, pewnie mówił, że was kocha jak braci.
— O nie, tego to on nie mówił.
— Nie?
— On wziął kawałek kredy w garść, bo to w ganku było i zaczął na drzwiach pisać rachunek, powiedział tak: moi ludzie, cały świat na rachunku stoi, a kto o grosz nie dba, to sam szeląga nie wart. Powiada, ja nie będę wam mówił, czy wy dobrzy czy źli, czy tacy czy owacy, jeno chcę pokazać, ile możecie po letkości na tym układzie zarobić. Obrachował ile warto latowanie ich bydła i ile to drzewo, co bierzemy z lasu na opał i niby na ogrodzenie, a potem znów obrachował ile warte trzy morgi pola i dwie morgi lasu. Który powiada, z was jest piśmienny, to niech rachuje.
— No i co?
— No i obrachował, że my dobre będziemy mieli zyski, że taki jenteres to dla nas złote jabłko.
— Stary lis!
— Omentra, w różnych wsiach mierzył, a powiada, że nigdzie tyle dla chłopów nie wypadło.
— Ale — odezwał się Kaczorek — omentra jak omentra, zawdy potępieniec. Niedarmo oni po śmierci po polach chodzą i przeszkodę ludziom czynią, ale ten gruby z powiatu to przecież nie omentra, a nawet może i w jego rodzie omentrów nie było, a dla tego...
— To i on was namawiał?
— A juści...
— Wszystkich, wszystkich przekupili — szepnął niby sam do siebie pan Mikołaj, tak jednak, żeby go chłopi słyszeli. — Słuchaj no Kaczorek, kaź ty dać kielich wódki, a dobry, bo powiadam tobie, że ludzka podłość piecze człowieka gorzej niż zgaga. Nieprawda Śmieciucha?
— A juści, ale skoro piecze, to możeby pan Mikołaj lepiej szklankę piwa dla ochłody...
— Głupi ty z piwem, a jeszcze w Kalinowskiej karczmie, to taki trunek, żeby go kto kotowi w gardło nalał, toby biedny kot siedm dni pluł, a ósmego nie dożył. Wódki każcie dać... czy to ja nie wasz opiekun, nie doradca, nie ojciec?
Weszli do karczmy.
Tymczasem ze dworu nadciągnęła cała gromada. Gwarząc, kłócąc się i sprzeczając, wtłoczyli się wszyscy do karczmy, w której zrobiło się natychmiast gorąco. Szynkarz nastarczyć nie mógł półkwaterków nalewać, pan Mikołaj na uboczu się trzymał.
— Brać, ja powiadam, brać — krzyknął jakiś barczysty, ogromnego wzrostu chłopisko — kiej mówię, że brać, to brać, bo jak się pan rozmyśli, to więcej wam nieda i tyla.
— Juści, ma się wiedzieć, że brać — odezwał się drugi głos w tłumie — pole piękne i las... rzetelny las, budulec. Jeszcze dzieciom się na nowe chałupy zostanie.
— A juści, co się długo namyślać, iść jutro podpisywać.
— Brać, brać, a na mszę świętą dać! Jak Kalinówka Kalinówką, jeszcze tego nie było, żeby chłopi swój las mieli, a teraz samo do ręki lezie...
— Figa tobie lezie do ręki — odezwał się pan Mikołaj.
— Co pan Mikołaj powiada?
— To nic... Ja tylko mówię, że na to, co tobie do ręki lezie, toby rozumny człowiek patrzeć nie chciał.
— No, no, albo co?
— Ciasna głowo, jak tobie tłomaczyć. Chłop zawsze chłopem, pokazać mu grosz, to za groszem poleci, a dziesięć rubli z garści wypuści. Ach głupi wy naród, głupi!
— Et, bo pan Mikołaj jeno tak bąka pod nosem. Niechno pan lepiej powie po prostemu, żebyśmy wiedzieli, co jest.
— Bierzcie, bierzcie po dwie morgi. Cóż, wam dosyć, na co wam więcej? Wy sami niechcecie, a trzeba wam wiedzieć, że to nie głupie dwie morgi, ale cały las, het, het pod Zagórowską granicę, to wasz...
— Dyć dworski panie — wtrącił Śmieciucha.
— Ba, dziś dworski, a jak go wyprawujesz, to będzie twój.
— Ale!
— Nie ale, mój kochany, tylko tak. Bądź no tylko cierpliwy, a już ja jego sam wyprawuję dla was, za niedrogie pieniądze. Wam się zdaje, że ja dla siebie z tego co chcę, chowaj Boże. Mnie pieniędzy nie trzeba, tylko na stemple. Bo choć mogę dla was zrobić za darmo, ale trudno, żebym miał jeszcze koszta opłacać.
— A wiele to byłoby onego kosztu? — spytał nieśmiało Kaczorek.
— Głupstwo! jedno głupstwo... Całego kramu rubli sto.
— Oj! oj!
— Cóż jęczysz, głupi człowieku. Sto rubli razem zdaje się dużo, a jak się rozłoży na wszystkich, to ledwie, ledwie po kilka rubli na jednego wypadnie.
— A i co z tego będzie? — spytał niedowierzająco chłop któryś.
— Co będzie? Eh! głupcy wy, głupcy! ja wam ot powiem co będzie.
Zniżył głos, jakby lękając się, żeby kto nie podsłuchał, i oglądając się na wszystkie strony, długo i szeroko szeptał coś do chłopów.
Musiał im opowiadać bardzo zajmujące rzeczy, gdyż słuchali go uważnie, oddech nieomal wstrzymując. Koło chłopów, otaczające wymownego jurystę, ścieśniało się coraz bardziej, na twarze ich wystąpiły rumieńce, w oczach migotały blaski.
Gdy pan Mikołaj skończył, ze wszystkich piersi wydobył się jeden zgodny okrzyk.
— Niebrać! niebrać chłopcy. Zbierzmy sto rubli dla pana Mikołaja, niech jedzie, niech prawuje! Niech nam wyprawuje, to co nam się patrzy.
— Będziecie wy żałowali tego — odezwał się nieśmiało jeden z gromady — ale zakrzyczano go, wyśmiano. Chłopi wpadli w doskonały humor. Obietnica „wyprawowania“ gruntów różnych i lasów podnieciła ich umysły. W duchu każdy z nich tworzył sobie plany przyszłego, ogromnego, ma się rozumieć, gospodarstwa.
Szynkarz nie mógł dać sobie rady, taki miał targ ogromny, zapasy gorzałki jakie posiadał były na wyczerpaniu. Chłopi krzyczeli, śmieli się; w izbie karczemnej było parno jak w łaźni. Zakopcona lampka naftowa rzucała skąpe światło na tę scenę, której autor i reżyser zarazem, zręcznie rozdmuchiwał namiętności i podbudzał chciwość. Chociaż pił ciągle, nie był jednak pijany. Umiał w porę rzucić słowo, gdy było potrzeba i utrzymać tę ciemną, ślepo mu wierzącą gromadę, w stanie ciągłego rozdrażnienia.
We dworze prowadzono również bardzo ożywioną rozmowę.
Wiktor tryumfował.
Blada zazwyczaj jego twarz pokryła się rumieńcem, oczy płonęły. Wanda z upojeniem słuchała jego słów i od czasu do czasu zwracała ku niemu piękne, rozumne oczy.
— Widzicie panowie — mówił Wiktor — widzicie sami, że z tymi ludźmi dobrocią wszystko można zrobić. Nie potrzeba na to wielkich ofiar, ani wielkich poświęceń. Szczere, serdeczne, a naprawdę życzliwe przemówienie musiało odnieść skutek. Moja teorya tryumfuje — a panom dzięki składam, za to, żeście mnie tak skutecznie poparli. Teraz jestem już zupełnie spokojny. W Kalinówce będzie cichość i zgoda. Usunąwszy najważniejszy szkopuł, będzie można usunąć i inne; będzie można działać skutecznie w celu rozwoju oświaty i moralności. Jestem bardzo, bardzo szczęśliwy... Cioteczko! może tam ciocia ma w zapasach swoich kilka butelek dobrego wina... Wzniesiemy toast na cześć zgody! — Panie Żarski — dodał, zwracając się do starego rządcy... — dla czego pan ramionami wzrusza?...
— Hm... nie mam się z czego cieszyć... — odrzekł.
— Doprawdy, szczególniejsze masz pan usposobienie — rzekł Wiktor ze źle tajoną niechęcią... — Zawsze pan wątpisz, zawsze źle prorokujesz...
— Niech to pana nie dziwi — odpowiedział Żarski spokojnie... — ja jestem człowiek doświadczony...
— Więc cóż ztąd?
— Umowę uważam za umowę wtedy, gdy jest formalnie zawarta i podpisana — cieszę się zaś z niej wówczas dopiero, gdy wykonana zostanie...
Wiktor chciał odpowiedzieć, lecz w tej chwili rozległy się dźwięki fortepianu. Julcia grała jakiegoś starego, smętnego poloneza... W otwartych drzwiach na ogród wychodzących stała Wanda.
Wiktor do niej pospieszył...
Po ulewnym deszczu wypogodziło się zupełnie, ogród tonął w blaskach księżycowych — na liściach drzew, na kwiatkach drgały duże, ciężkie krople wody. Zapach napełniał powietrze.
— Widzi pani — rzekł Wiktor do Wandy — widzi pani, co to jest uprzedzenie, co są głęboko zakorzenione przesądy! Pan Żarski jeszcze nie wierzy... Nie wierzy w to co się stało, co jest faktem dokonanym... ale mniejsza o niego. Czy wie pani, że od czasu, gdym przybył w te strony nie miałem równie pięknego, równie szczęśliwego dnia, nie mówiąc naturalnie o tym najszczęśliwszym z szczęśliwych, najpiękniejszym z pięknych... w Białowodach, pamięta pani?
— Pamiętam — szepnęła Wanda, a na piękną jej twarz wystąpiły rumieńce.
— Panno Wando — rzekł z zapałem... — jutro przyjadę do państwa... powiemy ojcu i rozpoczniemy nowe życie... ciche, ale pożyteczne, ręka w rękę, jak dwaj przyjaciele. Pani jedna zrozumiałaś mnie... pani wierzysz w moje zamiary, nie wyśmiewasz ich, nie szydzisz...
— Wiktorze! — zawołała ciotka — proś panów... kolacya gotowa...
Całe towarzystwo przeszło do drugiego pokoju, przy stole była ożywiona rozmowa... Wiktor mówił ciągle, z ożywieniem, z zapałem. Wanda przyjmowała również udział w rozmowie, jedna tylko Julcia wciąż była zamyślona i smutna... Co chwila zwracała spojrzenia na ciotkę, a w spojrzeniach tych było coś, jakby pytanie, albo obawa.
Późno już goście zaczęli się rozjeżdżać. Tylko geometra i urzędnik jeden na noc zostali.
We dworze światła zagasły. Ciotka, bieganiną całodzienną zmęczona, udała się na spoczynek. Julcia zamknęła się w swym pokoiku.
Jeden tylko Wiktor spać się nie kładł. Otworzył okno i patrzył na niebo, na którem rumieniły się już blaski jutrzenki... Blaski te wzmagały się powoli, a jednocześnie gwiazdy bladły i znikały z firmamentu.
Po deszczu, który obficie zrosił ziemię wieczorem, ranek nadchodził uroczy, w całem bogactwie i wspaniałości letniego wschodu. Ziemia ukąpana świeżo, żywszą jaśniała zielenią, drzewa, jakby omłodzone, wyciągały ku niebu konary obsypane liśćmi, na których wisiały duże krople przezroczystej wody. Kwiaty pachniały przedziwnie, a cichy, lekki wietrzyk roznosił ten zapach na lotnych swoich skrzydełkach.
Pobudziło się ptactwo uśpione, z dźwięcznem pieniem frunęły skowronki, swawolne pliszki uwijały się po polach, aksamitne jaskółki migały się tylko w lotnej za muszkami gonitwie...
Skrzypnęły drzwi chat, skrzypnęły żórawie przy studniach, bydło ku pastwiskom ruszyło, a pieśni pastuszków, odgłos fujarek, klekotanie dzwonków drewnianych mięszały się ze śpiewem ptactwa, z okrzykami ludzi.
Bocian sfrunął z gniazda, zakreślił szerokie koło w powietrzu i spadł na bagnisko żeru szukać; w lesie skrzeczały sroki, sójki, kraski; czerwonogłowy dzięciół kuł twardym dziobem w sosnę, wiewiórki, figlując, uganiały się po drzewach, z gałęzi na gałęź, z drzewa na drzewo przeskakując... Czajki nad łąkami wrzeszczały, to wznosząc się w górę, to zapadając po kępach, głupi dudek z gałązki na gałązkę skakał — a wysoko, wysoko, że go ledwie dostrzedz było można, ważył się jastrząb w powietrzu, bystrym wzrokiem upatrując ofiary...
Wiktor stał w otwartem oknie i pełną piersią wciągał świeże balsamiczne powietrze... Nie zajmował go jednak, ani prześliczny wschód słońca, ani zapach kwiatów, ani wesołe głosy ptasząt rozśpiewanych.
Jego opanowała jedna, jedyna tylko myśl, jedna idea.
Był blizki celu, zaprowadzał ład, który miał być podwaliną zgody sąsiedzkiej, podstawą do dalszej szlachetnej działalności.
Kosztem dość znacznych ofiar, regulował stosunki wzajemne i pewny był, że od dziś, gdy już formalnie i jasno przeprowadzona będzie linia demarkacyjna, gdy się rozwiąże ostatecznie spór o to, co moje a co twoje, usunie się zarazem ostatnia przeszkoda, stanowiąca szkopuł, o który rozbijały się jego dobre chęci. Zniknie niewiara i nieufność, a zastąpi je wzajemne porozumienie się i harmonia... Piękne, po stokroć piękne życie, jeżeli je można dla drugich poświęcać, jeżeli żaden dzień zmarnowany nie będzie, jeżeli wszystko, co od pierwszych potrzeb zbywa, można przeznaczyć na pożytek uboższych i majątkiem i duchem.
Po kilku latach walki, po rozczarowaniach i zawodach, nastaje wreszcie chwila upragniona... Od dziś wszystko pójdzie inaczej, inaczej, a w pracy dopomagać będzie Wanda, ta piękna, rozumna, myśląca kobieta, w której oczach takie blaski inteligencyi świecą, w której sercu takie skarby uczucia złożone... Jakież ponętne życie... jak wabi ono i pociąga ku sobie, jak drogiem i upragnionem się staje... Wprawdzie tu, pod twardą żeber klatką, coś dolega, wprawdzie serce nie zawsze regularnie uderza, wprawdzie robi się chwilami coś w powietrzu, coś dziwnego, niewytłomaczonego.... że to powietrze jest jakby rzadsze niż być powinno, że się pochwycić nie daje — ale Żarski pociesza, twierdzi, że to przejdzie, przeminie... Młodość silna jest, wiele pokonać może, a kto tak pragnie gorąco życia, tego sama wola przy życiu utrzyma...
Jak nie pragnąć żyć dla idei, obok kobiety kochającej i kochanej, w której całe szczęście się widzi...
Ach, żyć! żyć! żyć!
Julcia, dobra dzieweczka, przywiązana siostra, marzyła niegdyś o tem, że będzie pomocnicą, towarzyszką pracy w dobrej sprawie; lecz zraziła się odrazu pierwszem niepowodzeniem, pierwszym zawodem, A przytem... pokochała. Młody Żarski, zacny, szlachetny chłopak, podobał jej się, podbił jej niewinne, serduszko — ona go kocha, w nim widzi świat cały, a po zanim nic, nic absolutnie. Jego myśli, są jej myślami; jego zdania, jej zdaniem. Biedna dziewczyna! kryje się, z tem uczuciem, walczy z niem, spotyka opozycyę ze strony ciotki... Co do mnie, mówił do siebie Wiktor, jestem za tem. Sam kochając, będąc nawzajem kochany, rozumiem miłość i jej prawa. Julcia może liczyć na moje poparcie. Owszem, niech idzie za tym, którego ukochała; to człowiek dobry, zacny, uszczęśliwi ją. My tu zostaniemy z Wandą, pracować będziemy, do wyższych celów dążyć. My rozumiemy się wybornie, będziemy się dopełniali nawzajem. Ja i ona to naprawdę jeden człowiek — jedna dusza, jedna istność. Jej siły i moje siły — to jedna siła — jej marzenia i moje marzenia — jedno marzenie, jej cele i moje cele — jeden cel...
Tak myślał Wiktor i nie zwracał uwagi, ani na imponujący wspaniałością swoją wschód słońca, ani na szmery rozśpiewanej przyrody. Dusza jego tonęła w marzeniach, a marzenia te kazały zapominać o bezsenności i znużeniu — o cierpieniach fizycznych, jakich doznawał...
Słońce wzbiło się już dość wysoko. Wiktor z niecierpliwością spojrzał ku wiosce, jakby wyczekując, jakby spodziewając się kogoś. Na drodze jednak nie było ani żywej duszy, nikt się ku dworowi nie kwapił.
A jednak umówili się, że skoro słońce wstanie, cała gromada przyjdzie do podpisu.
Geometra i urzędnik z powiatu wstali już, gotowi do czynności. Zniecierpliwieni, posłali do sołtysa, kazali zwołać gromadę.
Powoli, niechętnie, chłopi poprzychodzili na dziedziniec. Na twarzach ich czytać było można niezadowolenie. Stanęli na dziedzińcu grupami, naradzali się ze sobą, szemrali.
Wiktor na ganek wyszedł.
— No, moi bracia — rzekł... — wczoraj umówiliśmy się... Jakkolwiek wierzę słowom waszym — ale jakto mówią, słowo wiatr, a pismo grunt. Umowa przygotowana, chciejcież ją podpisać. Pan geometra gotów zaraz rozpocząć pomiar; nie czekając zatwierdzenia, które jest tylko kwestyą czasu. Oddaję wam zaraz w posiadanie pole i las, w tej nadziei, że odtąd będziemy żyli sobie w zgodzie i spokoju — jak Bóg przykazał, wy będziecie mieli swoje, ja swoje — nikt nam tu nawet wody nie zamąci. — No — dalej bracia podpisujcie i, w imię Boże, pracujmy razem na tej świętej ziemi.
W gromadzie rozległ się szmer głuchy, ale nikt się nie ruszył.
— No cóż bracia! — zawołał Wiktor. — Nikt z was nie wystąpi?
Milczenie...
— No — dalejże, bądźcie śmieli...
— My ta ludzie niepiśmienni — odezwał się jakiś głos... — nie będziemy podpisowali i tylo...
— Dla czego? wczoraj przecie ułożyliśmy się.
— Pan mało daje!
— Zgodziliście się przecież.
— To i co?
— Cóż więc chcecie?
— Nic nie chcemy — niech będzie tak jak było. Było pastwisko, niech będzie pastwisko — była zbieranina, niech będzie zbieranina, dla nas to jest dość...
— Ludzie! Zastanówcie się... Toć przecież wczoraj mówiliście zupełnie inaczej.
— Co było a nie jest, to nie idzie w regestr!
— Więc niechże się dowiem czego chcecie? Mówcież.
Milczenie.
— Niechże wystąpi jeden i powie o co wam chodzi?
W gromadzie powstał ruch. Jeden drugiego wypychał naprzód, wypychany znów chował się za plecy swoich towarzyszów.
— Idź Kaczorek! — zawołano... — Kaczorek niech gada. On najmądrzejszy.
Wiktor to usłyszał.
— No, chodźcież Kaczorku — rzekł — kiedy gromada na was wskazuje, to nie macie się czego wstydzić. Powiedzcie o co wam chodzi.
Kaczorek wysunął się naprzód. Czapkę w ręku miął, z nogi na nogę przestępował i nie wiedział od czego zacząć.
— No, Kaczorku — rzekł Wiktor — mówcie śmiało — co zaszło?
— A dyć wielmożny panie, co miało zajść? Nic nie zaszło, jeno, po sprawiedliwości mówiąc i po Bogu, to nam krzywda.
— Krzywda?!
— A jeno... Niby to po trzy morgi pola, a po dwie lasu — to prawda... ale co to znaczy?
— Jakto, człowieku, toż wczoraj cieszyliście się z tego!
— Ha! bośmy byli głupi.
— I przez noc takeście zmądrzeli?
— A jużci, czasem w jedną godzinę człowiek rozumu nabiera.
— Więc czegoż teraz chcecie?
— Nic...
— Nic! — krzyknęła gromada. — Niech będzie jak było! my ta żadnych podpisywań nie chcemy...
— Dla czego?
— Ha, proszę pana... — rzekł Kaczorek... — Mój ojciec nieboszczyk ino jeden raz w sąd się popadł, co powiedzieli, że niby konia ukradł, choć to nieprawda była — i jeno raz się w sądzie podpisał, zara mu trzydzieści rózeg wsypali.
— Dzieciak jesteś, mój bracie, teraz nikogo nie biją...
— A djabli wiedzą — nie biją, bo tera naród mądry — podpisywać nie chce.
— Przecie to wasza korzyść!
— Kiej my niechcemy i szabas!
— Zastanówcie się — pomyślcie. Czy nie lepiej mieć swoje własne, aniżeli służebność...
— Hi, lepiej, albo i nie lepiej...
— Sami wczoraj gadaliście inaczej.
— Niech wielmożny pan da po dziesięć morgów pola i po dziesięć lasu, to się namyśliwa...
— Majątku by nie wystarczyło.
— Toć możnaby u pana Kalicińskiego przykupić po sąsiedzku.
— Więc nie chcecie?
— Nie! nie chcemy.
— To już wasze ostatnie słowo?
— Ostatnie...
— Ha, trudno. Zobaczycie, że będziecie kiedyś żałowali, wspomnicie moje słowo — ale już będzie zapóźno.
— To niewiadomo.
— Powiedzcież mi przynajmniej, kto was tego nauczył?
— My i sami wiemy, przez żadnych nauków.
— A cóż wy wiecie?
— Dyć wiemy... że jeno trza troszkę poczekać, a to wszystko co kiele nas je, nasze będzie.
— Tak myślicie?
— A juści.
— Mylicie się dobrzy ludzie. Wprowadzono was w błąd. Jakiś oszust nagadał wam głupstw — a wy mu wierzycie. Nie chcecie słuchać tego, kto do was przychodzi jak najlepszy przyjaciel, jak brat... kto wam życzy dobrze i szczerze — a dajecie chętne ucho pijanicy jakiemuś, obieżyświatowi, bez domu i bez dachu nad głową, wycieruchowi brudnych karczem żydowskich, wyrzutkowi społeczeństwa... Wstyd wam, wstyd i hańba, wam gospodarzom, rolnikom, ludziom przecież uczciwym i rozumnym — wstyd, żeby was taki za nos wodził, żeby wami kierował!
Chłopi zaczęli wzdychać.
— Zdaje mi się — mówił Wiktor, z zapałem i podniesionym głosem, — że powinniście sami ocenić, sami zrozumieć, że ja pragnę dobrze i dla siebie i dla was, że chcę, żeby pomiędzy nami nie było żadnych a żadnych sporów i kłótni — żebyśmy żyli obok siebie jak przyjaciele dobrzy — jak bracia... Ja pierwszy do was rękę wyciągam — zastanówcie się więc — pomyślcie.
W gromadzie panowało głuche milczenie.
— Czy nie dość wam ciągłych sporów, kłótni i procesów. Czy ciągle macie się skradać do lasu, jak złodzieje, kiedy ja wam daję las na własność, do którego chodzić będziecie jawnie, w biały dzień, jak do swego. Czy nie milsza wam święta zgoda i przyjaźń. I ja rolnik i wy rolnicy — i ja gospodarz i wy gospodarze. Co między nas ma wchodzić jakiś obieżyświat, jakiś człowiek niedobry, co ma judzić i draźnić? Przepędzić go, kundla, na cztery wiatry, podajmy sobie ręce, a żyjmy w zgodzie, jak Pan Bóg przykazał... Cóż bracia?
— Świętą prawdę wielmożny dziedzic powiedział — odezwał się po namyśle Kaczorek, — świętą prawdę, po sprawiedliwości i pięknie...
— Więc nareszcie przekonałem was? więc podpiszecie?
— Juści przekonać, to nas wielmożny dziedzic przekonał, ale podpisywać nie będziemy...
— Nie?
— Nie będziemy podpisywać — krzyknęła gromada, — niech tak będzie jak było i skutek...
Wiktor zaczerwienił się. Chciał coś przemówić, ale pochwycił go silny atak kaszlu, krew rzuciła mu się ustami...
W domu zrobił się alarm. Julcia i ciotka przybiegły — zarządziły domowe środki ratunku...
Chłopi postali jeszcze czas jakiś przed gankiem i rozeszli się do domów, geometra i urzędnik poprosili o konie do wyjazdu.
W dziesięć minut później, wąsaty Mateusz zaprzągł kare konie do lekkiego wolantu i popędził do miasteczka po młodego Żarskiego.