Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przybłęda
Podtytuł Powieść
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1892, nr 60-160
Wydawca B. Kiciński
Data wyd. 1892
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Miesiąc upłynął od przybycia Albiny do Rudki, gdy Mosiek, jadący do miasteczka, zabrał dla oddania na pocztę list do przyjaciółki jedynej, jaką zostawiła w Warszawie.
„Droga moja Lucynko!... Przyrzekłam ci dać wiadomość o sobie jak najrychlej; kilka tygodni upłynęło od czasu, gdy przybyłam do rodzicielskiej chaty, a nie miałam ani odwagi, ani sposobności, ani nawet ochoty odezwania się do ciebie.
„Przypomnij sobie, jakeśmy ostatnich dni pobytu mojego w Warszawie, chodząc po Saskim ogrodzie, wyczerpywały wszelkie możliwe rozwiązanie tej zagadki mojego życia!... Niestety, Lucynko moja, pamiętasz pewnie, iż moje domysły i życzenia były nadzwyczaj skromne. Nie spodziewałam się wiele, przeczuwałam, co mnie czeka, nie marzyłam o niczem nietylko świetnem, ale nawet skromnem... Gotową byłam do znoszenia ubóztwa.
„Ale to, co tu znalazłam, przeszło zupełnie moje pojęcie, wszystko co nam się możliwem wydawało.
„Nie wiem, czy kiedy kto znalazł się nagle nad taką, jak ja, rozpaczliwą przepaścią!! A jednak — ja nie rozpaczam. Zachowałam męztwo i nie tracę nadziei, że podołam temu, co mam za obowiązek, co jest koniecznością — jeżeli mam żyć!
„Nie bierz tego zbyt tragicznie — ja już ostygłam nieco, choć w istocie położenie twojej Albiny było i jest czemś — czemś, co się trudno odmalować i wypowiedzieć daje.
„Zacznę od tego naprzód, że rodziców znalazłam nie w ubóztwie, ale w prawdziwej nędzy! w stanie jakiegoś odrętwienia na nią, starych, znużonych, chorych — i na duchu, na umyśle tak upadłych, że gdyby się nie umieli modlić, zdziczeć by musieli.
„Co oni wycierpieć, przebyć, co za sobą pozostawić musieli! Mój Boże, jest to przepaść niezgłębiona, w którą ja nie śmiem zaglądać.
„Nie wiem, czy ty kiedy byłaś na wsi, w chłopskiej, ubogiej chacie? W takiej ja teraz mieszkam z nimi. Nie wiem, czy masz wyobrażenie, co to jest życie stworzenia przykutego do ziemi, zmuszonego uprawiać ją w pocie czoła? które dla chleba musi zaprzedać niemal duszę, bo nie ma ani czasu, ani siły wyzwolić jej z więzów ciała? Takiemi istotami, machiną, skazaną na uprawę jałowego zagona, byli i są biedni rodzice moi, którzy zestarzeli w nieustannej trosce o czarny chleb powszedni!
„Życie moje z tą biedną Wanczurską zaprawdę nie było rajem, ale miałam chwile odetchnienia, myśl mogła bujać swobodnie, słyszałam mowę ludzka wyrażającą myśli skrzydlate, podnoszące się nad ziemię... a tu! Jakże ja ci mój stan odmaluję i mój byt wśród tej zaduszającej atmosfery? Ale, słuchaj!
„Moi starzy, pomimo nędzy, są czyści i poczciwi, trzyma ich po nad falami, któreby pochłonąć mogły: Ojcze nasz i katechizm.
„Nigdy dobrodziejstwa tej nauki, która zaspakaja prostaczków i mędrców, nie uczułam silniej.
„Matka moja chodzi od rana do wieczora około gospodarstwa z tą modlitwą na ustach, która jej trud osładza. Ojciec również jest pobożny, a choroba i cierpienie podnoszą w nim jeszcze duszę do Boga. Po za tym objawem duchowym, innego życia tu niema, tylko czysto smutnie zwierzęce.
„Sług nie mamy prawie, bo ich nie możemy opłacić drogo, a ci, których dostajemy tanio, są czemś tak biednem, że wstręt bierze patrzeć na nich. Matce pomaga baba pijana prawie cały dzień, najzłośliwsze i najograniczeńsze stworzenie, jakie w ludzkiem ciele wystawie sobie można.
„Chłopak, który wyręcza ojca, wychował się wśród tych, co go tylko mogli oszukiwać i myśleć o sobie. Młodość dodaje mu tylko siły i zręczności pewnej do złego. Czy to są tak zepsute natury? Wcale nie, życie je, przykład, ludzie, wśród których się obracają, uczynili takiemi, jakiemi są.
„Lecz spostrzegam, że mówię ogólnikami, dla ciebie niezrozumiałemi, gdym ci raczej malować powinna.
„Próbujmy obrazków.
„Oto masz biedną matuś moją.
„Zgrzybiała niemal przed czasem, przygarbiona, pomarszczona, wyżółkła, w piersiach kaszel i zadyszka, ręce zapracowane straszliwie. Odzież, jaką tam w mieście, tylko na żebrakach widzieć można.
„Koszulę nosi zgrzebną, szarą, a zmienić jej nie może, choć ciągle ma do czynienia z brudnem gospodarstwem, jak — raz na tydzień. Pora ciepła, więc na piersiach dosyć podartej chustynki bawełnianej, z której barwy wypełzły. Pończoch nie nosi na dzień powszedni, spódnica stara, sukienna, fartuch podarty, chodaki wykrzywione — oto strój cały. Zapomniałam tylko o kolorowej chustce, która głowę, dla odróżnienia od prostych chłopianek, okrywa.
„Matka wstawać musi rano, bo trzeba i około krów i około drobiu chodzić i spojrzeć, aby w porę wypuszczono bydło na paszę, aby parobczak nie zaspał, ognia rozpalić i strawy coś zgotować, no, i wody przynieść i chatę zamieść.
„Stara pijaczka, jeżeli ją potrafi rozbudzić, korzysta z pierwszej chwili wolnej, aby pobiedz — do karczmy.
„Lucynko moja! pamiętasz, gdyśmy z sobą czytały Lamartina, gdyśmy studjowały Goethego i unosiły się nad nim?... gdy... a ja teraz chatę zamiatam, aby matkę wyręczyć.
„Staram się być jej pomocną.
„Wprawdzie mogłabym to spełnić inaczej i łatwiej, znajdując sobie zatrudnienie inne, lżejsze, a zarobek im oddając, alebym nie była przy nich i z nimi.
„Z ojcem wieczorami prowadzę rozmowy, jakby z dzieckiem niemal; bawię go, słucha i nawzajem karmi mię tradycjami, które dobywa z dawno zapomnianych kryjówek.
„Dworek, a raczej chata nasza, stoi w lesie. Obok niego karczemka z żydem arendarzem, chata kowala cygana i dworek takich, jak my, budników, niby szlachty jakiejś zdegenerowanej... panów Bzurskich. Jest ich dwóch braci, żyjących, jak my, na pólku i łączkach w lesie. Gospodarują niby, jak my, ale w istocie żyją podobno wcale inaczej. Z tego, co słyszałam o tajemniczych łowach i wycieczkach, podejrzywam ich wielce o niewielkie poszanowanie cudzej własności.
„Obaj ci ichmość Bzurscy są lat średnich, bracia żyją z sobą, jak pies z kotem. Wykształcenia miarę ci da to, że oba czytać, ani pisać nie umieją.
„Dowiedziawszy się, że Wysockim przybyła córka, Bzurscy, nieżonaci, zaszczycili nas z kolei odwiedzinami. Musi się im zdawać, że naturalnym zbiegiem okoliczności jestem dla jednego z nich przeznaczona.
„A! gdybyś widziała, jak, kręcąc wąsy i poprawiając pasów, zalecali się do mnie! gdybyś słyszała język ich... a gdyby zaleciała cię woń wódki i dziegciu, jaką z sobą przynieśli!!
„Młodszy, przysiadłszy się na kuferku, długą ze mną zawiązał rozmowę.
„Byłam grzeczną, bo jestem ciekawą.
„A cóż to za ludzie pierwotni z epoki, nie wiem, bronzu, czy polerowanego kamienia.
„Gdybym nie miała ochoty płakać, mogłabym się rozśmiać, lecz śmiech byłby tu — zbrodnią. Straszne to jest nad wyraz wszelki.
„Wiecznie więc musi się ludzkość dzielić na te warstwy, w których wszystkie stopnie, jakie przechodziła, pozostaną reprezentowane??...
„A! Lucjanko moja, na cośmy się z sobą tak wiele uczyły, tak dużo myślały i mędrowały, abym ja, z moją przewróconą głową, przyszła tu — chatę zamiatać i wodę nosić — bo... wyręczam matkę i noszę wodę.
„Pierwsze wiadro — wiesz — zdawało mi się, że go nie udźwignę; ale teraz już łatwiej mi idzie.
„Matka nie chciała pozwolić mi pomagać sobie, musiałam nadrabiać wesołością, aby to w jej oczach uczynić nawpół zabawką.
„Ojciec, matka, baba pijaczka, parobczak, niegodziwy łobuz, panowie Bzurscy — gdyż ich panami nazywać potrzeba, choć nie panują, tylko nad taką przegniła strzechą, jak nasza — Mosiek arendarz, figura tu wielce znacząca... kowal cygan, któryby się nadał dla malarza... otóż cały mój nowy świat...
„A! najważniejszego zapomniałam! niedarowane roztargnienie!
„Chaty nasze nie stoją na własnej ziemi, nie należą do nas... grunt jest dziedzictwem posiadacza Rudek, pana Hieronima Bodiakowskiego.
„Dziedzic wioski, szlachcic z antenatów... powiadasz sobie, toć przecież musi być co innego, coś nieskończenie wyżej stojącego...
„Posłuchaj!...
„Przybycie moje do Rudek uczyniło, jak się zdaje, wrażenie, obudziło ciekawość tam, gdzie się nic nowego przytrafiać nie zwykło, a to do tego stopnia, że dziedzic zapragnął zobaczyć warszawiankę...
„Na łzy mi się zbiera, a piszę doprawdy tak, jakbym to śmiesznem znajdowała!! Mój Boże! Ile to potrzeba goryczy, aby dobyć z człowieka ironję taką.
„Nie będę ci już chyba opowiadała, jakich fortelów dopuścił się ten biedny dziedzic, aby mieć pretekst wejścia do naszej chaty, w której dotąd nie był nigdy; dosyć, że jednego poobiedzia, gdy ojciec zasnął, a matka się krzątała swoim zwyczajem około biednego gospodarstwa, ja zaś, pierwszy raz dobywszy książkę, probowałam, czy jeszcze czytać potrafię, ujrzałam na progu postać tak oryginalną, że mi na myśl przyszła karykatura Kostrzewskiego!
„Jest to stary kawaler, ale pewien, że jeszcze za młodego uchodzić może. Twarz poczciwa, uśmiechnięta głupowato; postawa osobliwa, ruchy nie wysłowione... Ubiór wiejsko-myśliwski, krawat kolorowy, więcej nie pamiętam...
„Domyśliłam się, kto był, bom o nim już słyszała od Mośka... Wszedł z taką brawurą, iż w początku nie miał ochoty zdejmować starego ryżowego kapelusza, ale po chwili jednak namyślił się i — był grzecznym.
„Wstałam, aby nie zostać w długu.
„Rozmowy chyba powtarzać nie będę...
„Śmiał się ciągle, a mnie co chwila mocniej płakać się chciało.
„Sądzę, że jużci p. Bodiakowski czytać i pisać chyba umie, ale czy kiedy z tej nauki wielki użytek robił, nie ręczę... Czuć w nim zadomowionego wieśniaka.... Pojmujesz, że tego rodzaju człowiekowi zrozumieć mnie i mojego położenia było niepodobieństwem. Zdumiała go niesłychanie książka, którą trzymałam w ręku... Wydał się z tem, iż czytania dla czytania nie rozumie, wytłumaczył je sobie tem, że ja się usposabiam — do dzieci!
„Nie zaprzeczyłam.
„W istocie przyjdzie może do tego, że przyjmę jakiś obowiązek, aby więcej zarobić dla rodziców, niż im pracą rąk w domu dać mogę.
„Tymczasem znajduję jakąś gorzką przyjemność w tej walce z nędzą, z głodem, z niewygodami.
„Chciałabym ci opisać tego pierwszego tu spotkanego człowieka, który mógł z pewnych względów przypomnieć mi miasto i niektóre jego brukowe zjawiska, ale nie potrafię! Nie, potrzebaby go rysować lub malować, a i to nie starczyłoby, aby dać wyobrażenie oryginalnych ruchów i dziwacznej fizjognomji. Wydał mi się jakimś niezłym, ale bardzo ograniczonym człowiekiem. Z jaką ciekawością i zdumieniem przypatrywał mi się, bo mu na tle tej chaty, choć bardzo skromnie i ubogo przyodziana, musiałam się także wydać czemś niespodziewanie dziwnem. Jestem pewną, że inaczej sobie wyobrażał córkę Wysockich.
„Zawiązawszy raz rozmowę, którą dopełniały uśmiechy, wykrzywiania się, konwulsyjne poruszenia bardzo niespokojnemi nogami, nie mógł jej skończyć. Chciał wiedzieć wszystko o mnie, a szczególniej przeszłość, z której ja nie miałam najmniejszej ochoty przed nim się spowiadać. Krótkie moje, lubo grzeczne, odpowiedzi, wątpię, by go zaspokoiły lub mogły mu się podobać.
„Po krótkim więc pobycie w chacie naszej, zabrał się do pożegnania.
„Rodzice moi w czasie bytności jego oboje stali, a ojciec, choć z nogami obrzękłemi, oparty na kiju siąść się nie ważył. Matka, z nową chustką na ramionach... zdala, przy piecu, tak zbiedzona mi się wydawała, z twarzą na ręku podpartą, z głową smutnie spuszczoną, że mi jej okrutnie żal było.
„Mosiek nazajutrz nie omieszkał matce mojej powinszować tego, iż dziedzicowi bardzo się panienka podobała, co mnie wcale nie uradowało. Miał chwalić mnie z urody i wyrazić, że się wcale nie spodziewał znaleść tak „miłego stworzenia”!
„Wystaw sobie Lucynko, jak mnie to w pychę wbić musiało... pochwała z ust pana dziedzica!...
„Nim obmyślę, co mam począć dalej, aby pogodzić byt znośny z obowiązkiem względem rodziców, staram się im choć po trochu być użyteczną.
„Matka i ojciec ciągle mnie namawiają, ażebym sobie szukała kondycji, jak oni nazywają, to jest służby jakiejś we dworze... ja wolałabym im służyć w chacie; chociaż może w istocie lada najęta dziewka prosta, nieskończenie byłaby skuteczniejszą im pomocą.
„Nie przywykła do trudu ręcznego, nie dobrze go znoszę, męczę się prędko — krew mi oblewa twarz, muszę siadać i odpoczywać. Stosunkowo lepiej przywykłam do prostych pokarmów.
„Przypadkiem między mojemi książkami znalazłam jakąś wiejską gospodynię, z której teraz pilno się uczę około kuchni i nabiału coś więcej nad to, o czem słyszałam.
„W wielu razach mogłam już matce coś objaśnić, ułatwić, coś w domu polepszyć.
„Uczę się wielu drobnych rzeczy... W chacie chciałabym zaprowadzić więcej porządku, wprowadzić do niej więcej światła i powietrza, samą izbę uczynić trochę schludniejszą. Matce było to niepodobieństwem...
„Wiesz, z jakim skromnym zasobem w woreczku wyjechałam z Warszawy. Miałam całego majątku około dwustu rubli, a i te podróż, choć starałam się ją uczynić możliwie jaknajmniej kosztowną, jednak mocno wyszczerbiła. Zaraz nazajutrz po przybyciu wyspowiadałam się matce z tego, co mam, ofiarując jej choćby wszystko, jeżelibym ulżyć tem mogła.
„Zaklęła mnie, abym pieniądze zachowała na nieprzewidziane potrzeby i strzegła się ich roztrwonić.
„Sumka pozostała wydała im się olbrzymią, gdyż w całym domu, jak się okazało, nad półtora rubla nie mieli więcej. Bodiakowskiemu należało się zaległości z dziesięć rubli, które natychmiast przez Mośka spłaciłam.
„Nieodzownie mi było potrzeba potem jechać do najbliższego miasteczka i poznać się z niem, aby wiedzieć, co mogę dostać i co mam kupić do domu. Sama podróż okazała się dosyć trudną. Konie były przez cały tydzień potrzebne w gospodarstwie i one też niedzieli dla wypoczynku potrzebowały... Mogłam się wprosić na furmankę Mośka, ale na tej, oprócz niego, chłopca, co miał powozić, jechała jakaś żydówka. Piechotą dla mnie, na pierwszy raz, samej jednej było zadaleko.
„Jedna niedzielę straciwszy na rozmysłach, zrzuciłam pychę z serca, ubrałam się jaknajskromniej i zgodziłam się i panem arendarzem.
„Ażeby kapeluszem, choć bardzo zwiędłym, nie zwracać oczu tam, gdzie ich się mało spotyka, zawiązałam głowę chusteczką.
„W ciągu podróży Mosiek i żydówka zabawiali mnie rozmową; arendarz dawał do zrozumienia, że za pewnem trudów jego wynagrodzeniem, mógłby mi się o dobre miejsce pokojówki postarać. Podziękowałam mu, odkładając to na przyszłość.
„Mieścina owa najbliższa, moja Lucynko, jest... nie wiem, jak ci je opisać — rodzajem dużej wioski z kościołkiem i rynkiem. Są kramiki i dwa niby sklepy, w których się sprzedaje wszystko, co gdzieindziej razem w jednym rzadko się spotyka. Wymagania kupujących muszą być bardzo skromne; towary też niewytworne.
„Poszłam naprzód do kościołka i trafiłam szczęśliwie na sumę.
„Ludu było pełno, a w pierwszych ławkach dostojniejszy świat okolicy.
„Moja Lucynko, nie godzi się wyśmiewać nikogo, ale jakie tu panują mody, jak tu się panie stroją... tego nie potrafię chyba ci opisać... Panowie też wszyscy mi się wydawali, jakby należeli do pewnej klasy, którą w mieście przedstawiają średnio zamożni rzemieślnicy.
„Przed ławkami stał — mój dziedzic, pan Bodiakowski, który na nieszczęście zobaczył mnie i ścigał potem nieustannie ciekawemi oczyma...
„Uklękłam tak i spuściłam głowę, aby mnie widzieć nie mógł...
„Obawiając się potem spotkania na cmentarzu, pozostałam w kościele, choć wszyscy powychodzili. Wyszłam prawie ostatnia.
„Traf chciał, abym się spotkała z proboszczem, który mnie już znał z widzenia, i gdym mu się pokłoniła, zaczepił, pytając, jak znalazłam rodziców itp. Dobry jakiś, wesoły księżyna, który po krótkiej rozmowie życzył mi, abym sobie zatrudnienia poszukała i spodziewał się, że je znajdę łatwo.
„Z mojej mowy może wniósł o jakiemkolwiek wykształceniu i szczerze ubolewał, że mi tu nic tak dobrze się wyda, jakby on życzył...
„Ale, dziecko moje — dodał — z każdem położeniem trzeba się umieć pogodzić...
„Zdaję się, że Mosiek, chociaż mówiłam mu wyraźnie, że się o żadne miejsce jeszcze teraz starać nie myślę, sam własnym pomysłem już mnie polecać zaczął... Znalazłam go w rynku, oczekującego na mnie...
„— Niech panieneczka zajdzie tu do austerji, gdzie powóz stoi... Jest tam pani sędzina Czarlińska, która chciałaby panienkę zobaczyć!
„— Ale po cóż mi ta znajomość...
„Chciałam się wymówić, Mosiek był tak nieznośnie nalegający, żem w końcu, trochę nadąsana, poszła z nim do pani Czarlińskiej...
„Sędzina, otyła, w średnim wieku jejmość, dziwacznie ale jaskrawo była ubrana, siedziała na kanapce z córką, zdaje się oczekując na mnie... Zmierzyła mnie oczyma pilno i odezwała się, że Mosiek mnie jej rekomendował...
„— Przepraszam panią dobrodziejkę — rzekłam — ale ja nie mam jeszcze myśli szukać żadnego obowiązku...
„— Panienka z Warszawy? — zapytała.
„— Tak jest — było odpowiedzią.
„— Czy umiesz stroiki robić modne?
„— Nie, tegom się nie uczyła...
„— A do czegóż myślisz służyć?
„— Dotąd o służbie nie myślałam.
„— A cóż acanna tu robić myślisz?
„— Naprzód około starych rodziców chcę pobyć czas jakiś.
„Zaczęła mnie wypytywać, czy prawdą było, że tyle lat nie wiedziałam nawet o ojcu i matce i t. p. Odpowiadałam jej krótko, bo mi ten egzamin był trudnym i przykrym.
„Sędzina okazywała niepomierną ciekawość, ale zarazem pewne współczucie. Mnie się wyrwało jakieś słowo z pod serca i jej też łza zakręciła się w oku... Prosta kobieta, prawda, ale ludzkie uczucie w niej nie zgasło, stłumione dumą, którą się tak często spotyka tam, gdzie wcale niema z czego być dumnym.
„Być może, iż czułam też potrzebę otwartszego jakiegoś wynurzenia.
„Sama zresztą nie wiem, jak się to stało, alem ja się rozpłakała — no i ona. Wyciągnęła mnie na wyznanie, co umiem?... nie taiłam jej, że się uczyłam dużo, choć może mało korzystałam z tego; że mówię po francuzku, czytam po niemiecku.
„Zdumiało ją to niezmiernie.
„— Ależ, moja kochaneczko — odezwała się — nie możesz tam tak w chacie tej pozostać, szkoda ciebie na to...
„Zrozumiała mnie, gdym o rodzicach opowiadać zaczęła...
„Szłam bardzo źle uprzedzona o tej pani, tymczasem doznałam bardzo przyjemnego zawodu... Prosiła mnie, abym po francuzku przemówiła do jej córki, która niezmiernie się zarumieniła i zmieszała. Okazało się, iż we francuzczyźnie biegłą wcale nie była, a ja w duchu podziękowałam poczciwemu Leroux, który dla mnie przychodził do restauracji i tak dbał o to, abym się nauczyła języka jego, że mi go w końcu wpoił i uczynił w nim wprawniejszą, niż wiele uczennic jego płatnych.
„Spoczywa dziś strudzony i zmęczony staruszek na Powązkach.
„Skutkiem rozmowy z sędziną było, że mnie bardzo zapraszała do siebie...
„Mieszka wszakże o dobre dwie mile od Rudek i trudno mi się będzie dostać do niej, ale tak jakoś do mnie uczuła pociąg wielki, iż obiecała sama to ułatwić.
„Widziałam w niej walkę, której się domyślić było łatwo. Chciała zbliżyć się do mnie, a obawiała się, aby to dziewczę ze stolicy, nieznane, nie kryło w sobie zepsucia, z którego słyną wielkie miasta. Za złe jej tego nie mogłam wziąć.
„Zabawiłam nad spodziewanie długo u tej pani, tak, że Mosiek przyszedł mi przypomnieć, iż jechać musi.
„Jadąc z powrotem, żyd po swojemu malował mi panią Czarlińską... Dowiedziałam się, że była wdową, że miała córkę i syna wyrostka w szkołach, a siedziała na dwu niewielkich wioseczkach, jak wszystkie u nas, odłużonych. Chwalił ją z dobroci serca, z pewną ironją, która się domyślać kazała, że ludzie z niej korzystać musieli...
„Od rodziców, gdym im opowiedziała o zrobionej znajomości, nie mogłam się wiele o sędzinie dowiedzieć. Znali jej nazwisko, położenie majątku, ale mało co więcej. Życie ich nie dozwalało im nigdy troszczyć się o drugich i po za Rudką świat kończył się dla nich.
Stęskniona w długiej samotności, prawie się cieszyłam tą zrobioną znajomością, chociaż nie wiele sobie po niej obiecuję.
„W miasteczku miałam zaledwie chwilkę wolną, aby się rozpytać, czy dostanę niektórych dla rodziców potrzebnych rzeczy. Mam myśl koniecznie nowe okna wprawić, co nie jest zbyt trudnem, chociaż rąbać ściany potrzeba, ale ojciec się obawia, aby chata w zimie nie była trudniejszą do opalania...
„Starzy tak do wszystkiego nawykli, co ich przez długie otaczało lata, że się lękają wszelkich nowości. Każda rzecz się im zdaje zbyt drogą, a mało użyteczną; potrzeby swe ograniczają do tak pierwotnych, iż, słuchając ich, łzy mi w oczach stoją.
„Mam najmocniejsze postanowienie, wprzódy, nim pomyślę o sobie, niewiele zostawiając na nieprzewidziane wypadki, użyć tego, co mam, aby im dać odetchnąć. Musiałam do spisku wciągnąć Mośka. Ten mi obiecuje pracowitego i silnego parobka i parę dobrych koni, które zamienimy z dopłatą na nasze stare.
„Dla ojca i matki muszę się też postarać o odzież ciepłą, pokaźniejszą i nową. Dopiero dokonawszy tego, co konieczne, coś dla siebie obmyślę.
„Wiem, że znaleźć zajęcie nie będzie łatwo, a nadewszystko znośnych państwa i dom, w którymby żyć można, nie będąc narażoną na przykrości; wiem, że wiele mnie czeka prób gorzkich, ale los mnie skazał na nie.
„Być może, Lucynko droga, że gdybym wcześnie wiedziała, co mnie tu czekało, straciłabym odwagę i zrozpaczyła; postawiona nagle wobec konieczności nieuniknionej, jestem mężną i sama czasem dziwię się odwadze własnej.
„Kończę, bo świecy niema już ani kawałeczka... Ostatni ogarek gaśnie.

Twoja.”
Albina nie mogła przyjaciółce donieść tego, o czem nie wiedziała, że przybycie jej do tego zapadłego kątka, w którym oddawna nic się nie trafiło, o czemby mówić można, wywarło nadzwyczajne wrażenie. Całe sąsiedztwo na kilka mil wkoło znało i powtarzało historję córki budnika Wysockiego, która była wzięta chorowitą dzieciną na opiekę przez jakąś panią do Warszawy, a teraz powróciła dorosłą dziewczyną, ładną, dosyć wykształconą, rozgarniętą — podobno nawet z francuzczyzną! Kto wie? może i z fortepianem!

Wszyscy byli niesłychanie ciekawi, co teraz owa Wysocka z sobą począć miała w tej chacie, w kącie, przy biednych bardzo rodzicach, na pustych Rudkach w lesie.
Na zapytanie — Ale jakże ona jest? sędzina z wielka żywością odpowiadała. — Jak mi Bóg miły, że choć do salonu, tak, co się zowie, wygląda przyzwoicie. I ładna, i ułożenie, jak nie można lepsze, a w główce... o! już to widać, że się wychowała w wielkiem mieście! Po francuzku tak mówi, z taką wprawą, jak francuzka. Szkoda! bo to się zmarnuje. Co za los? co ona z sobą pocznie!
Proboszcz znajdował także, że Wysocka wcale na stateczną dziewczynę wygląda.
Mosiek był nią zachwycony, dwaj panowie Bzurscy kręcili wąsa i plaskali językami, a przymrużali jedno oko, mówiąc o Albinie...
Naostatek dziedzic Bodiakowski ciągle jedno powtarzał tylko, że nie pojmuje, jak taka panienka mogła być córką takich prostaków, jak Wysoccy.
— Zachodziłem umyślnie do chaty Wysockich — mówił — aby ją przecie zobaczyć i osłupiałem. Elegantka mi się wydała mimo bardzo prostego ubrania, rączki białe, twarzyczka, wejrzenie, ruch, jakby u największej pani. Dosyć powiedzieć, że mi przypominała hrabinę S... którą temu lat osiem raz widziałem w kościele.
Ci, co zdala tylko słyszeli o Albinie, wychwalających ją przestrzegali.
— Nie unoście się, no... nie! z wielkiego miasta... ładna, młoda! kto wie, co to jest, że nagle na wieś się przeniosła! Coś w tem tkwi! Rodzicom mogła pomagać, nie wędząc się przy nich w chacie. Trzeba na jej prowadzenie się mieć pilne oko!
Czarlińska, chociaż broniła jej, nie mogła zaprzeczyć, że ci, co ostrożność zalecali, pewną słuszność mieć mogli. Nie kwapiła się też z wezwaniem do siebie dziewczyny, choć nadzwyczaj była jej ciekawą i pierwsze widzenie się z nią pozostawiło po sobie wrażenie bardzo korzystne.
Sędzina nie miała nigdy zbyt wykwintnego wychowania, życie spędziła prawie całe na wsi, ale życie wiele ją nauczyło. Myśli jej obracały się w kółku dosyć ciasnem, a przyświecała im miłość dla dzieci, córki i syna.
Owdowiała, opłakiwała dotąd zgon swojego poczciwego Edwardka, modliła się za niego i starała podołać macierzyńskim obowiązkom. Serce miała najlepsze, wykształcenie skromne, instynkt macierzyński rozbudzony. Jadwisi, córce dorastającej, czternastoletniej, starała się dać wychowanie, jak mogła, najlepsze, ale się musiała ściśle obrachowywać ze środkami.
Majątek był obciążony, gospodarstwo w stanie pierwotnym. Edwardek dosyć kosztował. Jadwisia więc uczyła się tylko tyle, co przy matce w domu, bez guwernantki nauczyć było można. Sędzina nie mogła dotąd zebrać się na guwernantkę, obawiała się ladajakiej wprowadzić do domu, a na pensję oddać wstręt miała.
Odkrywszy w Albinie francuzczyznę, uczuwszy dla niej sympatję, powzięła myśl poznania lepszego biednej dziewczyny i skorzystania z niej niewielkim kosztem. Szło o to tylko, jakiego prowadzenia się, charakteru, mogłabyć ta warszawianka...
A nuż? Strach ją ogarniał.
Pu dość długiem wahaniu się, Czarlińska w końcu zebrała się na odwagę i powiedziała sobie, że bliższe rozpatrzenie się w dziewczynie nie mogło w żadnym razie być niebezpiecznem. Napisała więc jednego dnia do Albiny, kazała zaprządz do starej bryczyny krytej parę koni folwarcznych, na kozioł siadł parobczak i pojechał do Rudni...
Wcale się go tu nie spodziewano i Albina nie bardzo sobie jechać życzyła, ale matka, która miała litość nad nią, że się w chacie zamęczała, zaczęła ją tak prosić, tak namawiać, iż, zabrawszy małe zawiniąteczko i obiecując powrót rychły, musiała ruszyć do Sosenek.
Dla niej też ten rodzaj rozrywki i odetchnienia był pożądany. Znużoną się czuła, równie pracą, jak myślami.
Kraj, który przejeżdżała, cały był tak jednostajny, lasem i niezbyt żyznemi polami okryty, wioski, które mijała, tak ubogie, lud tak nędznie wyglądający, iż podróż sama wcale nie mogła jej zachwycić.
Nakoniec pokazały się Sosenki, stary dwór bez najmniejszej pretensji do pięknej fizjognomji, otoczony gospodarskiemi zabudowaniami i cienistym ogrodem...
Wszystko tu było podawnemu, jak przed laty... Naprzeciwko wrót piękny krzyż, zwrócony ku dworowi, zdawał się błogosławić jemu i jego mieszkańcom... Dach na domu, niegdyś może gontowy, teraz pokryty był kalenicą. Ganek proste drewniane słupy podtrzymywały, wytarte przez przechodzących do pewnej wysokości... Malwy siedziały pod oknami i kwitły nagietki...
Szopy, stajnie, stodoła, obory — niczem prawie się od dworu nie odgraniczały; widać było, że żyły z nim życiem jednem... Folwark znajdował się pod bokiem...
Skromne i ciche ubóstwo patrzało zewsząd...
Chłopak, wiozący Wysocką z Rudek, miał to poczucie pewnych form życia, że z nią przed ganek nie zajechał. Stanął nieco opodal... Albina, wysiadłszy, zarumieniona nieco, poszła piechotą do ganku, w którym na nią w perkalowym szlafroku sędzina oczekiwała. Za nią ciekawie wyglądającą widać było Jadwisię.
Powitanie było grzeczne, ale nie bez obustronnego zakłopotania. Sędzina długo rozmyślała, czy ma Albinę wprowadzić do saloniku? a nuż by kto z sąsiedztwa nadjechał? Wprawdzie wyglądała jak najprzyzwoiciej, ale córka budnika??
W końcu przemogło dobre serce; weszły razem na chwilę do bardzo niewykwintnie przybranego salonu, a tu sędzina uczyniła uwagę, że im będzie może wygodniej w jej pokoju?
Albina się godziła na wszystko...
Dwór i salonik w Sosenkach, u dziedziczki dwóch wiosek, poniekąd ją godził z chatą rodziców, tak się jej wydawał ubogi, ze swym sprzętem starym, z firaneczkami biednemi, z klawikorcikiem stolikowym i serwetami kolorowemi na stołach...
Wszędzie toż samo widać było zaniedbanie i ograniczenie się pierwszemi życia potrzebami. Zmysł piękna zdawał się spać nierozbudzony... Troska o byt czuć się dawała więcej, niż o upięknienie życia.
Do pokoju, jeszcze mniej starannie urządzonego, gospodyni domu, przyniesiono kawę na tacce, której malowania dawno się zupełnie wytarły, chleb czarny, trochę masła...
Wszystko inaczej daleko wyobrażała sobie Albina...
Rozpoczęły rozmowę, której i Jadwisia trochę opodal była świadkiem... Czarlińska się naprzód dowiadywała, czy sobie już Wysocka nie znalazła jakiego zajęcia, i odetchnęła, odebrawszy odpowiedź, że go nawet nie szukała.
Zdala tedy, ostrożnie sędzina, badanie przeszłości wprowadziła na stół; Albina, nic nie kryjąc, spowiadała się z niej szczerze. Opowiedziała o swem upodobaniu w nauce, o nauczycielach, jakich miała, o smutnem życiu, które prowadziła tak długo, o opiekunce swej. A wspomnienie jej, mimo woli, łzy jej z oczu wycisnęło.
Szczerość tej powieści ujęła wielce sędzinę.
Wieczorem powracać do Rudek? o tem mowy nie było... Albina miała nocować z Jadwisią w jej pokoju, gdzie jej na kanapce posłano. Sędzina chciała ją zatrzymać przynajmniej dni parę, bo pragnęła umówić się do Jadwisi, a nie miała na to odwagi...
Albina też dziewczęcia dorastającego nie bardzo sobie życzyła być towarzyszką i nadzorczynią.
Wzajemne bliższe coraz poznawanie się, spoufalenie, obie strony coraz bardziej ku sobie zbliżało...